Reklama

Kiedy urodziłam drugie dziecko, podjęliśmy wspólną decyzję, że zostanę w domu. Początkowo sama byłam przekonana, że to będzie dla mnie najlepsze – więcej czasu z dziećmi, dom w idealnym porządku, obiady jak u mamy. Tylko że z czasem coś zaczęło we mnie pękać. Czułam się niewidzialna, jakbym była częścią wystroju, a nie osobą z własnymi marzeniami. Mój mąż tego nie rozumiał. Uważał, że przecież jestem szczęśliwa. W końcu cały dom lśni, dzieci zdrowe, a ja w fartuszku z uśmiechem przy garach. Ale nikt nie zapytał, czy to faktycznie jest to, czego chcę.

Reklama

Myśleli, że się bawię

Zaczęło się niewinnie, od małego komentarza przy śniadaniu. Zrobiłam naleśniki, ulubione dzieci, z serem i dżemem malinowym. Stałam przy kuchence, jeszcze w piżamie, a oni zajadali przy stole, śmiejąc się i rozlewając syrop klonowy na obrus, który prałam zaledwie dwa dni wcześniej.

– Mamo, a ty co robisz całymi dniami, jak nas nie ma? – zapytała Nina z ustami pełnymi sera.

Zamarłam z łopatką w ręce. Co robię? Gotuję, sprzątam, piorę, ogarniam sprawy przedszkola, robię zakupy, planuję obiady, dbam o wszystko, żeby cała ta machina jakoś działała. Ale jak to wytłumaczyć siedmiolatce?

– Czekam na was – odpowiedziałam z uśmiechem, choć w środku poczułam ukłucie.

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, wspomniałam o tym Tomkowi. Leżał na kanapie z laptopem na kolanach, jak zwykle.

– Czasem mam wrażenie, że jestem tu tylko po to, żeby dbać o porządek – powiedziałam ostrożnie.

– Kochanie, przecież jesteś świetna w tym, co robisz. Dzieciaki cię uwielbiają. A dom? Żaden facet by tego tak nie ogarnął – zaśmiał się i nawet na mnie nie spojrzał.

To właśnie wtedy poczułam pierwszy raz, że między nami rośnie jakaś niewidzialna ściana. On widział tylko efekty mojej pracy, ale nie mnie. Nie zauważał, że czegoś mi brakuje. Że moje życie, choć wygodne, zaczyna mnie dusić.

Mam swoje ambicje

Zaczęłam coraz częściej myśleć o powrocie do pracy. Przeglądałam ogłoszenia, rozmawiałam z koleżankami, które wróciły po urlopach macierzyńskich i jakoś dawały radę. W środku czułam ekscytację – jakbym znów miała być kimś więcej niż tylko „mamą” i „żoną”. Ale za każdym razem, gdy próbowałam wspomnieć o tym Tomkowi, jego reakcja była niemal identyczna.

– Po co ci to? – zapytał, kiedy podczas sobotniego śniadania odważyłam się powiedzieć, że aplikowałam do jednej firmy. – Przecież dobrze ci tu. Nie musisz się stresować, masz czas dla dzieci, nie lepiej tak?

Ale ja chcę coś robić. Dla siebie – odpowiedziałam cicho, czując, jak ściska mnie w gardle.

– Przecież masz swoje zajęcia. Uwielbiasz gotować, zawsze mówisz, że sprzątanie cię relaksuje. I świetnie sobie radzisz z dziećmi. To twoja pasja, nie?

Zaniemówiłam. W jego głosie nie było złośliwości, raczej szczere zdziwienie. Naprawdę tak myślał. Przez te wszystkie lata stworzył sobie w głowie obraz mnie jako kobiety spełnionej w domu. Nie przyszło mu do głowy, że coś mogło się zmienić. Że mogłam się zmienić.

Tego wieczoru długo siedziałam sama w kuchni. Z kubkiem herbaty, patrząc przez okno na puste, ciemne ulice. Czułam, jakby moje życie działo się gdzieś obok mnie. A ja tylko stałam i patrzyłam przez szybę.

Chcę wykorzystać tę szansę

Kilka dni później zadzwoniła do mnie Anka, koleżanka ze studiów. Pracowała teraz w agencji PR i szukali kogoś na pół etatu, głównie zdalnie. Pomyślała o mnie.

– To nic wielkiego, parę tekstów tygodniowo, trochę kontaktu z klientami. Wiem, że ogarniasz słowo jak nikt – powiedziała z entuzjazmem. – Prześlij mi CV, pogadam z szefem.

Zgodziłam się bez wahania. Wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiadłam przy komputerze i odkurzyłam stare pliki. CV, portfolio, próbki tekstów. Poczułam przypływ energii, której nie czułam od lat. To było moje. Moje doświadczenie, moje osiągnięcia, moje marzenia. Tomek wszedł do pokoju, zobaczył mnie skupioną przy biurku.

– Co robisz? – zapytał.

– Aktualizuję CV – odpowiedziałam. – Anka z agencji PR dała mi cynk o pracy. Mogłabym pracować z domu, na pół etatu.

Skrzywił się lekko.

– Serio? Ale po co? Mamy wszystko ogarnięte. Po co sobie dokładać?

– Bo chcę. Chcę znów poczuć, że coś tworzę, że się rozwijam. Chcę być czymś więcej niż tylko żoną i mamą.

Ale przecież jesteś szczęśliwa, prawda?

Wtedy pierwszy raz nie odpowiedziałam. Spojrzałam na niego długo i milczałam. Bo nie, nie byłam. Ale wiedziałam, że on nie chce tego usłyszeć. W jego oczach kobieta w domu to spełniona kobieta. A moje pragnienia? Traktował je jak fanaberię. Kaprys, który przejdzie. Ale ja już wiedziałam – to nie był kaprys. To była potrzeba.

Dostałam tę pracę!

Wysłałam CV. I choć serce waliło mi jak oszalałe, czułam też ulgę. Jakbym w końcu zrobiła coś dla siebie, bez pytania kogokolwiek o pozwolenie. Po kilku dniach Anka zadzwoniła.

– Chcą się z tobą spotkać. Zdalnie, oczywiście. Wstępnie są na tak – powiedziała z uśmiechem w głosie. – Wiesz, to może być dobry początek.

Zgodziłam się bez wahania. Rozmowa poszła gładko. Byłam zdziwiona, jak łatwo weszłam z powrotem w zawodowy ton. Jakby nic się nie zmieniło. Jakby ostatnie lata spędzone na pieluchach, zupach i bajkach były tylko dłuższą przerwą na kawę. Wieczorem usiedliśmy z Tomkiem w salonie. Chciałam mu powiedzieć, że dostałam tę pracę. Że wracam. Że potrzebuję jego wsparcia.

No i jak tam twoje projekciki? – zapytał półżartem, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Dostałam tę pracę – powiedziałam spokojnie. – Zaczynam w przyszłym tygodniu. Pół etatu, zdalnie. Dam radę.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Naprawdę? A co z dziećmi? Z obiadem? Przecież nawet nie masz z kim ich zostawić, jakby coś...

– Damy radę. Porozmawiajmy, jak to zorganizować. Może ty czasem odbierzesz Ninę? Albo zamówimy obiad raz na jakiś czas?

– Przecież zawsze mówiłaś, że lubisz to robić.

– Może kiedyś. Ale teraz... ja chcę czegoś więcej.

Nie odpowiedział. Odłożył telefon i wstał. Widziałam, że nie rozumie. Ale po raz pierwszy też widział, że mówię poważnie. I że tym razem nie ustąpię.

Najważniejsza jest organizacja

Pierwszy tydzień pracy był chaosem. Dzieci jak na złość budziły się wcześniej, wszystko wypadało z rąk, a ja próbowałam ogarniać zadania między gotowaniem makaronu a usypianiem młodszej. Ale mimo zmęczenia... byłam szczęśliwa. Czułam się potrzebna inaczej niż zwykle. Nie jako opiekunka, sprzątaczka czy kucharka, ale jako ktoś, kto ma głos, pomysły i coś do zaoferowania światu poza domem. Tomek nie pomagał z entuzjazmem. Robił to, co musiał, ale z miną, jakby robił mi przysługę. Raz usłyszałam, jak przez telefon mówi do swojej matki:

– No tak, teraz robi karierę, więc ja muszę biegać z dziećmi.

Poczułam wtedy złość, jakiej dawno nie czułam. Wieczorem, kiedy dzieci już spały, wybuchłam.

– To nie jest „moja kariera”, Tomek. To praca. Prawdziwa praca. Taka jak twoja. A dzieci to nie są tylko moje dzieci. To nasze dzieci. A dom to nie jest tylko mój obowiązek.

– Nie dramatyzuj – burknął. – Po prostu mówię, jak jest.

– Nie. Mówisz, jak ty to widzisz. A ja mam dość bycia tylko tłem. Dość, że moje potrzeby są zawsze na drugim miejscu. Że muszę się tłumaczyć z tego, że chcę czegoś więcej.

Zamilkł. Patrzył na mnie jakby pierwszy raz naprawdę mnie słuchał. Tego wieczoru nie doszliśmy do porozumienia. Ale ja poczułam coś ważnego – że przestałam przepraszać za siebie. Że zaczęłam o siebie walczyć.

W końcu przywyknie

Minęły dwa miesiące, odkąd zaczęłam pracować. Dom dalej stał, dzieci nadal miały co jeść, a podłoga – choć czasem nieumyta – wcale się od tego nie zawaliła. Zrozumiałam, że świat się nie kończy, kiedy nie jestem w każdej chwili dostępna. Przeciwnie – zaczął się dla mnie na nowo. Z Tomkiem bywało różnie. Czasem miał pretensje, że nie ma czystych skarpet. Czasem próbował udawać, że wszystko jest po staremu. Ale i on zaczął się zmieniać. Powoli. Zabrał dzieci na plac zabaw, kiedy miałam ważny call. Sam z siebie wstawił pranie. Raz nawet zapytał, czy może coś ugotować – choć skończyło się na zamówieniu pizzy.

Wciąż nie rozumiał w pełni, co mnie do tego popchnęło. Nadal uważał, że najlepiej sprawdzam się w domu. Ale przynajmniej zaczął widzieć, że nie jestem tylko dodatkiem do tego domu. Że jestem osobą z własnymi marzeniami, potrzebami i ambicjami. Ja też zrozumiałam coś ważnego – że nie muszę wybierać między rodziną a sobą. Że mogę być dobrą matką i jednocześnie rozwijać się zawodowo. I że jeśli ktoś mnie naprawdę kocha, to będzie chciał, żebym była szczęśliwa – nawet jeśli oznacza to, że obiad nie będzie zawsze ciepły.

Nie wiem, jak będzie dalej. Ale wiem, że już nigdy nie pozwolę, by ktoś decydował za mnie, co jest moją pasją. Bo moja pasja to ja. Cała ja. Ze wszystkimi moimi pragnieniami, siłą i niepokojem.

Reklama

Kinga, 37 lat

Reklama
Reklama
Reklama