Reklama

Święta za kilka tygodni, ale ja już biegam po sklepach i wybieram co ładniejsze kawałki mięsa na pasztet, pieczeń, na domowej roboty wędliny. Bo przecież na święta przyjadą moje dzieci! Sąsiadki się dziwią, kręcą głowami i pytają, po co tyle pichcę. W sklepach teraz wszystko jest, powtarzają, i nie takie najgorsze. Ale ja wiem swoje! Może i niektóre kupne wędliny przypominają w smaku te robione własnoręcznie, ale „u mamy” wszystko musi być najlepsze.

Reklama

Gdyby nie te pieniądze

Jeszcze dwa lata temu wcale nie miałam zapału do szykowania świąt. Bo i dla kogo? Córka w Niemczech mieszka, dzwoni, że a to pracuje, a to studia robi, a to dzieci chore. Syn siedzi w Ameryce, w ogóle tu do nas nie zagląda. Czasem zadzwoni, rzadziej list napisze. Pieniądze regularnie przysyła, chociaż mu tłumaczymy, że dajemy sobie radę.

– Już ja wiem, jak życie u was wygląda. Nie zapomniałem – mówi przez telefon, a ja nie mogę się nadziwić, jak przez te 20 lat nabrał obcego akcentu. – Nigdy się w domu nie przelewało, a teraz, kiedy tata już ledwo co na roli robi i świń nie trzymacie, to pewnie nawet na lekarstwa brakuje.

– Ale co ty, synku, radę dajemy! – protestuję nieśmiało i żegnam się, bo grzech przecież tak kłamać. – A tobie tam potrzeba, dzieci masz, żonę…

– Mnie na wszystko starcza – zapewnia Robert. – A to, co wam posyłam, to ledwie parę groszy dla mnie. I tak żal mi, że przyjechać nie mogę, pracy tyle.

Zobacz także

Fakt, że gdyby nie pomoc syna, to byłoby krucho. Teraz takie małe gospodarki jak nasza ledwo zipią. Bo dopłaty od Unii to grosze, a nawet jak co posiejemy, to kto od nas kupi? Od dużych rolników biorą hurtem, a do nas nawet się podjechać nie opłaca. Dobrze, że chociaż w sąsiedniej wsi pani Zosia ma sklepik i od nas bierze ziemniaki, warzywa i owoce. Sąsiadom, co to gospodarki już sami nie prowadzą, jajka podrzucamy. Jeszcze niedawno to i krowy dwie mieliśmy, sery robiłam. Ale już siły nie takie… Więc, gdyby nie te pieniądze od Roberta, nie byłoby dobrze, oj nie.

Nie mieściło mi się to w głowie

Mój mąż myślał niedawno, żeby gospodarkę sprzedać. W szoku byłam, jak mi to powiedział.

– Ty chcesz ziemię sprzedać?! – krzyknęłam. – Krwawicę swoją?! Własnymi rękami rów kopałeś, żeby ziemię osuszyć, kamienie z pola na miedzę zwoziłeś, każdą piędź między palcami przesiałeś, patrzyłeś, czy rodzić będzie, czy żyzna… I teraz sprzedać chcesz?

– A ty myślisz, że mnie serce nie boli? – Jurek spojrzał na mnie tak smutno, że aż coś mnie za gardło chwyciło. – Ale jakie wyjście? Sami jesteśmy, dzieci na gospodarkę do nas nie wrócą. Ja już ledwie to obrabiam. Na zmarnowanie pójdzie, ot co. A tak może jeszcze kto o naszą ziemię zadba.

– Obcemu oddasz! – ręce załamywałam. – Za grosze pewnie!

– Swój nie chce, to niech obcy weźmie – stary wzruszył ramionami. – I sam wybiorę, komu oddam, w dobre ręce pójdzie.

Szczerze mówiąc, nijak nie mieściło mi się to w głowie. Moja rodzina zawsze tu była. Poletko liche, ale ziemniaki, warzywa, pomidory własne mieliśmy. Świnie się hodowało, krowy, kury. I sad przecież jest. Co roku jabłka do pani Zosi do sklepu wozimy.

– No przecież jutro nie sprzedaję! – huknął na mnie gromko Jurek, bo widział, że już płakać zaczynam. – A sadu nie oddam, warzywniak mały sobie zostawimy. Pole tylko sprzedamy. Jak uczciwy kupiec się trafi.

Jednak i jemu ciężko było się z tą myślą pogodzić. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a on jakoś tego kupca nie szukał. I co roku na wiosnę obsiewał na nowo, mrucząc pod nosem, że przecież ugorem stać nie będzie. Dwa lata temu, przed Wielkanocą, też w pole wyszedł, oglądał, na zasiewy się szykował. Ja w domu sama byłam, kiedy zadzwoniła Kasia.

Bo mi ze wzruszenia mowę odebrało

– Oj, córeczko, jak dobrze cię słyszeć! – zawołałam, rozradowana. – No co tam? W porządku wszystko, mam nadzieję? Dzieciaczki zdrowe? Paweł pracuje?

– Tak, mamo, zdrowi wszyscy, praca jest – przytaknęła.

– To i Bogu dzięki – odetchnęłam. – No a z czym dzwonisz?

– Bo wiesz, mamo, chcemy do was przyjechać na Wielkanoc.

Aż mnie zamurowało. Do nas? Córka, jak wyjechała 12 lat temu do Niemiec, tak ani razu nie wróciła. No, tylko na początku się ze dwa razy pojawiła. I ślub tu brała, bo męża Polaka, chwała Bogu, znalazła. Ale potem to już nauka, praca, jedno dziecko, po dwóch latach drugie. Potem praca, dom, czasu nigdy nie miała.

– Mamo, jesteś tam? – wyrwał mnie z zadumy jej głos. – Nic nie mówisz. Jakiś problem?

– A bo mi ze wzruszenia mowę odebrało – powiedziałam, czując, jak łzy mi zaczynają lecieć. – Córuś, jaki problem? Nawet nie wiesz, jaka to radość dla nas. A jak ojciec się ucieszy! W polu jest, powiem mu, jak tylko wróci.

Skończyłam z nią rozmawiać i od razu zabrałam się do roboty. Jezu, dziecko na święta przyjeżdża! Chałupę trzeba było uprzątnąć, pokoje wywietrzyć, pościel uszykować. I do gotowania się brać! A ja nic w spiżarni nie miałam, bo dla kogo było pichcić? Dla nas dwojga? Ot, żuru się zawsze ugotowało, pasztet upiekłam, babę drożdżową. Jednak tym razem wystawnie musiało być, szykownie. Jak to zawsze na święta bywało.

Mąż, choć się cieszył, że Kasia przyjeżdża, ze mnie się śmiał.

– Co ty będziesz im schaby piekła, mazurki robiła – drwił.

– Przecież oni tam na Zachodzie nie takie rarytasy jedzą! Pamiętasz, jak kiedyś nam Kasia mówiła? A to homara próbowała, a to krewetki czy inne ośmiornice. Dla nich twój boczek i pasztet to nie będą żadne frykasy. Za proste, za zwyczajne jedzenie…

– Głupi jesteś – ofuknęłam męża od razu. – Stary i głupi. Może i jedzą te swoje zamorskie robaki, ale takich świąt, jakie u nas w domu były, to tam na pewno nie robią. Myślisz, że Kasia ciasto zagniata? Albo pasztet kręci? Z dziećmi przyjadą, niech one zobaczą, jak to być powinno.

– Ja ci mówię, że nasza bieda i wiejskie jedzenie to już nie dla nich – Jurek kręcił uparcie głową. – A ich dzieciaki to pewnie też te, no… makdonaldy wolą.

Nie wyprowadził mnie z równowagi, chociaż blisko było. Jednak przyznam szczerze, że obawę we mnie zasiał. Bo może rzeczywiście nasze smaki już nie dla nich? Ja tam, co prawda, tłusto nigdy nie gotowałam, ale teraz to wszystko jedzą takie jałowe, bez smaku… A kiszona kapusta? A ogórki? Dzieci pewnie w ogóle tego nigdy nie próbowały!

Jak oni na to czekali!

Mieli przyjechać trzy dni przed Wielkanocą. Ja już od rana czekałam w oknie. Gotowe było wszystko. W spiżarni wędliny, w zamrażalniku mięso. Na przywitanie pierogów im nagotowałam i kręcone upiekłam. Może niezbyt wystawnie, ale post przecież, Wielki Czwartek, to nie wypadało szaleć. A i tak z duszą na ramieniu czekałam, jak będzie. Czy Kasia się nie zmieniła? A jej mąż? Polubi nas? Ledwie się przecież na ślubie widzieliśmy, a on jakiś profesor czy ktoś taki. No i dzieci… Pierwszy raz wnuki miałam zobaczyć. Ale one w mieście mieszkają, w luksusach, a u nas co? Taka wieś zwyczajna całkiem, jak to teraz mówią – zabita dechami. No przecież my nawet internetu nie mamy! Może się tu nudzić będą, nie spodoba im się? Zapachy też, wiadomo, inne niż miastowe…

Kiedy na podwórko zajechał elegancki czarny samochód, to aż się nogi pode mną ugięły. Ze wzruszenia, ale i ze strachu. Kiedy jednak wysiedli z samochodu, wszystko odpłynęło.

– Mamuś, jak dobrze cię widzieć! – Kasia przytuliła mnie mocno, aż poczułam jej łzy na swoim policzku. – Tyle lat… Paweł! – zawołała męża. – Pamiętasz Pawła, mamusiu? A to twoje wnuki – wyciągnęła rękę do dwóch chłopców. – Starszy Dawid, młodszy Jasiek.

Chłopcy patrzyli na mnie nieśmiało, ale grzecznie się przywitali. Moje wnuki, Boże kochany!

Prawdę mówiąc, z tego pierwszego dnia to niewiele pamiętam, tyle było wzruszeń! Mąż Kasi okazał się wspaniałym człowiekiem. Mówił, że wykłada jakąś antropologię kulturową czy coś takiego, i zachwycał się wszystkim. A to starą maselnicą, a to poduszką. Uparł się zajrzeć na strych i chyba ze dwie godziny tam siedział! Kasia zaś buszowała po domu, zaglądając w każdy kąt, i co chwila wołała:

– Pamiętam ten obraz! Zawsze tu wisiał. O, i mój stolik jest, co tata mi go zrobił, jak do szkoły szłam. Nic się nie zmieniło. Chodźcie, chłopcy, patrzcie!

Dawid i Jasiek na początku siedzieli cicho, obok siebie, lecz potem i oni zaczęli wszystko oglądać. A kiedy Paweł zniósł ze strychu stare zabawki Kasi i Roberta, to dopiero się zaczęło! Chichotali, oglądając drewniane klocki, z zaciekawieniem przyglądali się starym żelaźniakom, co je Robert zbierał, ale już proca i łuk zyskały ich uznanie.

– Opa! – starszy zwrócił się do Jurka. – My pójdziemy na ogród, gut? – pytał, śmiesznie przekręcając polskie słowa. – Możemy?

Nie powiem, żebym przestała się denerwować, ale już mniej. Bo widziałam, że im się u nas podoba. Tylko jak długo?

– Mamo, nie martw się, oni lubią się bawić na dworze, a tu jest gdzie! – śmiała się Kasia, gdy opowiedziałam jej o swoich obawach. – Komputery też lubią, ale zobacz: wzięli ze sobą tablety, a żaden jeszcze do niego nie zajrzał. Podoba im się. W końcu ja też kochałam to miejsce!

Następnego dnia, gdy ja miałam piec pasztet, podszedł do mnie starszy wnuk i lekko czerwieniejąc, zapytał:

– Oma… eee, babcia, a jajka malować będziemy?

– Pisanki znaczy? – upewniłam się, patrząc na córkę.

– Ja, ja, piszanki! – ucieszył się Dawid, przypominając sobie zapomniane słowo. – Mutti mówiła, jak malowała. Będziemy?

Całe szczęście, że moje kury białe jajka znoszą! Przyniosłam im ze spiżarni cały kosz, postawiłam na stole.

– Może ugotować? – zapytałam niepewnie, patrząc, jak Jasiek niebezpiecznie ściska skorupkę.

– Ja im wszystko wytłumaczę, pokażę – obiecała Kasia. – Może trochę strat będzie, ale nawet nie wiesz, jak oni na to czekali!

Aż mi serce rosło

Kręciłam pasztet i słuchałam, jak z pokoju co chwila dobiega śmiech albo rozmowa. Czasem była cisza – wtedy chłopcy z wysuniętymi czubkami języków pracowicie skrobali po skorupkach. Jak kiedyś Robert i Kasia…

W sobotę wszyscy poszliśmy ze święconką. Chłopcy co chwila przystawali i pytali o to, co spotkali po drodze. A dlaczego tam leży słoma? A po co te druty przy pastwisku? A jak wygląda chlew? Obiecaliśmy, że po świętach zapytamy sąsiadów, czy pozwolą nam obejrzeć obory i chlewy.

Dawidek koniecznie chciał usiąść w traktorze. Jurek, rozbrojony jego zachwyconym spojrzeniem i tym śmiesznym Opa, obiecał, że zapyta naszego najbliższego sąsiada – może pozwoli. Po powrocie do domu robiliśmy mazurki. Chłopcy wszystko chcieli sami – i ciasto zagniatać, i bakalie mielić, i skórkę pomarańczową kroić. I oczywiście wszystkie garnki wylizywali.

Znowu w niedzielę… Przyznaję, bałam się, że im to moje jedzenie smakować nie będzie. Bo co prawda nad pierogami i zacierkową się rozpływali, ale wiadomo – świąteczne przysmaki inne. Kiedy jednak zobaczyłam, jak każde z nich pochłania jeden plasterek domowej wędliny po drugim, to aż mi serce rosło. Kasia w pewnym momencie sięgnęła po boczek i powiedziała:

– Wiesz, mamo, próbowałam tam, w Niemczech, gotować jak ty. Ale czy mąka i mięso inne, czy jak – nie smakuje to wszystko tak samo. Na święta kupowaliśmy w sklepie polskim. Mają nasze rzeczy… Zresztą tam, gdzie mieszkamy, jedzą kiszoną kapustę. Ale ona też jakaś inna.

A ja się bałam, że wam smakować nie będzie – wyznałam.

– U mamy najlepsze! – zawołał Paweł i aż się zaczerwienił; po raz pierwszy tak o mnie powiedział!

Spojrzałam na Jurka, ale widząc jego spuszczony wzrok, już nie mówiłam głośno, że podejrzewał ich o zamorskie upodobania. No a potem był lany poniedziałek. Chyba nie muszę mówić, jak wyglądało nasze podwórko. I droga też, bo przecież wieś zaraz się zwiedziała, że Niemcy do nas przyjechali, i dzieciarnia przybiegła poznać zagraniczniaków. Dawid i Jasiek szybko sobie znaleźli kolegów. I jak każdego chłopaka trudno ich było potem zagonić do domu.

Tam inne życie mają…

Gdy wyjechali, pusto się zrobiło, cicho, smutno. Co prawda chłopcy obiecali, że przyjadą do nas na wakacje – ale wiadomo, jak to dzieci: teraz zachwycone, a jak wrócą do siebie, zapomną. Tam inne życie mają…

No i się pomyliłam, nie zapomnieli. Paweł sam ich przywiózł, bo Kasia urlopu w lato nie miała. Pobył z chłopcami tydzień, a oni zostali ponad miesiąc! I obiecali, że na święta znów przyjadą.

– Ale na Wielkanoc, mamo, bo my zimą na narty jeździmy co roku – tłumaczyła mi córka przez telefon. – Chociaż chłopcy by chcieli zobaczyć nasze Boże Narodzenie, więc może za rok? Bo teraz już opłaciliśmy wyjazd.

– A to im się tak u nas podoba? – dziwiłam się. – Naprawdę?

– Podoba? Mamo, oni są zachwyceni! Tu jest miasto, a wokół wszystko prywatne. Do lasu wejść nie można, w rzece nie popływają. Grzybów tu zbierać nie wolno, ograniczenia są na wynoszenie z lasu. A u was mają wolność.

No więc w tym roku szykuję się znowu. I niech sobie sąsiadki gadają, że sklepowe równie dobre, ale co u mamy, to u mamy! A w dodatku Robert też się zapowiedział. Jeszcze nie wie, na ile dni, ale na święta przyjedzie.

Aha – a ziemi nie sprzedamy. Jak się Kasia dowiedziała o naszych planach, to ustaliła z Pawłem, że oni to od nas kupią. Mówi, że jeszcze nie wie, czy wrócą, czy siać będą. Najwyżej las posadzą… Niech z tym robią, co chcą. Ważne, że w rodzinie zostanie, do obcych nie pójdzie.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama