„Mąż nie wrócił do domu na Wigilię, bo miał ważniejsze sprawy. Ja to udźwignę, ale co na to dzieci?”
„Kiedyś nikt nie wyobrażał sobie, żeby Wigilia była bez karpia, makowca i rodziny przy stole. Dziś? Ktoś zawsze w pracy, ktoś w rozjazdach, ktoś rozwiedziony. Albo jak u nas – ktoś po prostu nie zdąży na kolację, ale ja się staram. Naprawdę się staram. Gotuję, układam sianko, wyciągam aniołka Basi”.

- Redakcja
Gdybym miała podsumować moje życie jednym zdaniem, to może brzmiałoby: „Nie było luksusów, ale zawsze byliśmy razem”. No właśnie. Zawsze. Aż do tego roku. Mam dwie córki i męża, który w Wigilię wozi ludzi po mieście. Andrzej jest kierowcą autobusu. Kiedyś to była dla mnie nowinka – „on naprawdę musi jeździć w święta?” – teraz to norma. Dyżury, zmiany, życie według grafiku. Zresztą, czasy się zmieniły.
Kiedyś nikt nie wyobrażał sobie, żeby Wigilia była bez karpia, makowca i rodziny przy stole. Dziś? Ktoś zawsze w pracy, ktoś w rozjazdach, ktoś rozwiedziony. Albo jak u nas – ktoś po prostu nie zdąży na kolację, ale ja się staram. Naprawdę się staram. Gotuję, układam sianko, wyciągam z pawlacza plastikowego aniołka z urwanym skrzydłem, którego Basia zrobiła z masy solnej, jak miała pięć lat. Ustawiam talerze. I tak jak co roku zostawiam jedno wolne miejsce przy stole. Dla wędrowca? Nie. Dla Andrzeja, mojego męża.
– Mamo, tata będzie później, tak? – Julka, nasza starsza córka, mówi to takim tonem, jakby próbowała pogodzić się z rzeczywistością szybciej niż ja.
– No... dopiero po dwudziestej, mówił. Może zdąży – odpowiadam, łamiącym się głosem.
Basia milczy. Patrzy na opłatek, potem na drzwi. I nagle pyta cicho:
– Ale przecież tata musi podzielić się opłatkiem z nami...
I nie wiem, co jej powiedzieć.
Siedziałyśmy przy stole we 3
Choinka świeci jak co roku. Z tych samych lampek, które Andrzej co rok naprawia, przeklinając pod nosem, że „kto to zwijał tak jak sznurówkę?”. Ale nie ma go dziś. I nie będzie. Siedzimy przy stole we trzy. Ja, Julka i Basia. Kompot z suszu, karp, pierogi – wszystko czeka. Nawet opłatek już połamany, choć bez przekonania.
– Zaczniemy bez taty? – pyta Julka, a ja tylko kiwam głową. Nie chcę mówić tego na głos. Nie chcę przyznać, że zaczynamy bez niego. Jakby to była jakaś zwykła kolacja, a nie Wigilia.
Modlitwa trwa krócej niż zwykle. Basia zjada jednego pieroga i odkłada widelec. Julka też je bez apetytu, jakby coś ściskało jej gardło. A może to tylko mnie się tak wydaje?
– Mamo... – Julka odstawia kubek z barszczem i patrzy na mnie poważnie. – Jest dziewiętnasta pięć. Tata jeszcze jeździ?
– Jeszcze jeździ. Ma dwa ostatnie kursy i potem wraca na zajezdnię.
– To zostało jeszcze trochę czasu. Może... – zawahała się. – Może byśmy wsiadły albo pojechały do niego?
Zapadła cisza. Nawet Basia przestała skubać uszko z talerza i spojrzała na mnie z nadzieją.
– Gdzie? Na zajezdnię? Do autobusu? – próbuję się uśmiechnąć, ale głos mi się łamie. – Przecież to święta...
– No właśnie – mówi cicho Julka. – Dlatego jedźmy. Niech tata też ma święta.
– Możemy zabrać barszcz w termosie? – dopytuje z powagą Basia.
I w tej jednej chwili wszystko się zmienia. Już nie czuję żalu, niepokoju, nie czuję się winna, że nie potrafiłam stworzyć świąt jak z reklamy. Patrzę na nie obie i myślę, że może to właśnie one są tą świętością?
Byłyśmy gotowe w 15 minut
Nie wiem, czy to był szał, czy desperacja, ale nagle wszyscy zaczęliśmy biegać po domu jak na sygnał. Julka wciągnęła kurtkę i rzuciła się do kuchni. Basia zapakowała pierogi do plastikowego pudełka, a ja szukałam termosu. Ten dobry – duży, z zakrętką, która robi za kubek. Tylko niebieski, w choinki. Pamiątka po mojej mamie. W piętnaście minut byliśmy gotowe. Ja z torbą pełną jedzenia, Basia z opłatkiem w kopercie, a Julka – z moją czapką, bo zapomniałam o sobie. Przystanek był tuż za rogiem. Mróz szczypał w policzki, śnieg skrzypiał pod butami. W powietrzu było coś dziwnego – jakby Wigilia dopiero miała się zacząć. Na tablicy wyświetlił się numer autobusu: Linia 145 – kierunek Zajezdnia Południe. To był jego kurs.
– To ten? – Basia stała na palcach, wypatrując świateł.
– Tak, chyba tak... – przytaknęłam, a serce zaczęło mi bić jak przed randką.
Autobus zatrzymał się, drzwi się otworzyły i wtedy zobaczyłam jego twarz.
– Co wy tu robicie? – Andrzej wyszedł z kabiny i patrzył na nas, jakbyśmy z nieba spadły.
– Przywiozłyśmy ci Wigilię – odpowiedziała spokojnie Julka.
– I barszczyk! – dodała dumnie Basia, pokazując termos.
Andrzej odwrócił wzrok, chyba żebyśmy nie widziały, że się wzruszył.
– Wsiadajcie – powiedział tylko. – Mam jeszcze kilka przystanków. Zrobimy sobie objazdową kolację.
Andrzej był totalnie wzruszony
Autobus powoli pustoszał. Ostatni pasażer – starszy pan z siatką mandarynek – wysiadł na pętli, rzucając nam zaskoczone spojrzenie. Potem było już tylko ciemno i cicho. Światła hali zajezdni odbijały się w szybach, a my siedzieliśmy we czwórkę w rozświetlonym wnętrzu autobusu. Andrzej zgasił silnik i westchnął ciężko.
– Chwila przerwy. Oficjalnie mam piętnaście minut, ale kto by teraz liczył...
Julka rozkładała jedzenie na siedzeniach. Na jednym barszcz, na drugim pierogi. Opłatek położyła na czystym papierowym ręczniku. Basia z trudem odkręcała termos.
– Ostrożnie, gorący! – uprzedziłam, ale ona już nalała pierwszą porcję.
Nie mieliśmy obrusu, nie było świec ani kolęd. Zamiast karpia – zimne pierogi, ale nikt nie narzekał. Nikt nie patrzył na zegarek. Jedliśmy z plastikowych kubków, śmiejąc się z tego, jak Basia prawie wylała barszcz na siebie.
– Nigdy nie miałem takiej wspaniałej Wigilii... – powiedział Andrzej po chwili milczenia. Patrzył na nas z czymś dziwnym w oczach. Z czułością? Z ulgą?
– Ja też nie. I chyba nigdy nie byłam szczęśliwsza – odpowiedziałam, nie spuszczając wzroku z jego dłoni, które przez cały czas trzymały opłatek.
– Za nas – uniosła kubek Julka. – Za rodzinę w autobusie.
Basia wtuliła się w Andrzeja. A ja czułam, że właśnie dzieje się coś, czego nie da się już cofnąć. Coś, co zostanie z nami na zawsze.
Zapłakałam z wdzięczności
Siedziałam oparta o szybę, patrzyłam, jak Julka żartuje z ojcem, a Basia bawi się kluczykami do autobusu, udając, że prowadzi. I wtedy coś mnie tknęło. Wróciło wspomnienie. Miałam może dziesięć lat. Mama prasowała obrus, a tata rozstawiał krzesła. W tle grało radio – stare, takie z gałkami. Wigilia musiała być idealna. Biała koszula, równy obrus, barszcz koniecznie z uszkami – nie kupnymi, tylko domowymi. I pamiętam, jak bardzo się wtedy bałam dotknąć czegokolwiek...
Żeby nie poplamić, nie zepsuć, nie zawieść. Ile z tego wyniosłam do swojego dorosłego życia? Chyba za dużo. Chciałam, żeby moje dziewczyny miały święta jak z bajki. Co roku ten sam scenariusz – choinka, kolędy, ciepły dom, ale może właśnie dziś, w tym zimnym autobusie, z plastikiem zamiast porcelany, z opłatkiem rozdzielanym na fotelach, dzieje się coś bardziej prawdziwego? Andrzej nachylił się do mnie i szepnął:
– Dziękuję, że przyszłyście.
– Nie mogło być inaczej – uśmiechnęłam się lekko. – Basia powiedziała, że bez opłatka z tatą to nie Wigilia.
– I miała rację.
Nie musiałam pytać, co myśli. Jego wzrok mówił wszystko. Wreszcie poczułam, że jesteśmy razem – nie w jednym domu, ale w jednym momencie. W tym, co naprawdę ważne. Kiedy już wsiadałyśmy z powrotem na siedzenia autobusu, Basia złapała mnie za rękę i szepnęła:
– To była najlepsza Wigilia w życiu.
I wtedy pierwszy raz od dawna – zapłakałam, ale cicho. Z wdzięczności.
Wigilia nie musi być perfekcyjna
Wracałyśmy do domu ostatnim autobusem. Andrzej odprowadził nas na przystanek, ale sam musiał jeszcze odstawić pojazd i zdać kartę drogową. Obiecał, że dołączy niedługo. Basia zasnęła w moich ramionach, zanim minęliśmy drugi przystanek. Julka siedziała obok, oparta o szybę, zapatrzona w migające światła latarni. Milczałyśmy, ale było to milczenie miękkie, spokojne. Takie, które nie boli. Patrzyłam na swoje córki i czułam, że wydarzyło się coś ważnego. Coś, co zostanie z nami na dłużej niż jakiekolwiek prezenty czy wystawna kolacja. Ta Wigilia nie miała białego obrusa ani srebrnych sztućców, ale miała nas. Miała termos z barszczem, pierogi w pudełku, miała śmiech i opłatek dzielony wśród szmerów zajezdni.
Zawsze chciałam, żeby moje dzieci miały wspomnienia, które będą ich kotwicą. Myślałam, że to musi być perfekcja – czysta podłoga, dwanaście dań, biały obrus. A może wystarczyło po prostu być razem. W ciepłym świetle autobusu, z mężem, który jeździł w Wigilię nie dlatego, że nie chciał być z nami, tylko dlatego, że taką ma pracę. Nie wiem, czy kiedyś powtórzymy taką Wigilię. Może nie będzie już potrzeby, ale wiem jedno – tej nocy nikt z nas nie był sam.
Marysia, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W Wigilię odkryłam sekret brata. Musiałam zdecydować, czy ujawnić prawdę jego żonie, czy milczeć”
- „Po urodzeniu dzieci przestałam być żoną. Byłam tylko matką, a mężowi się to w ogóle nie podobało”
- „Teściowa zagroziła, że jak nie ustawię dzieci do pionu, to więcej jej nie zobaczę. Mogłam zrobić tylko jedno”