Reklama

W wieżowcu, w którym mieszkamy, są dwie windy. I jak na złość, gdy mój maż wracał z pracy, obie nie działały. Miał dwa wyjścia – czekać, aż przyjedzie ktoś z serwisu i je naprawi albo...No cóż…, z ciężkim westchnieniem zdecydował się na opcję numer dwa – wejście po schodach. Ponieważ mieszkamy na jedenastym piętrze, był to dla niego ogromny wysiłek, zwłaszcza że na co dzień raczej unika ruchu. No ale jakoś wlazł. Tylko że potem…

Reklama

– Agnieszka… – wysapał, kiedy otworzyłam drzwi. Stał z czołem opartym o dzwonek. – Po pogotowie zadzwoń… Chyba mam jakiś zawał czy coś podobnego…

– Właź i nie marudź – mruknęłam, otwierając szerzej drzwi.

– Kiedy nie dam rady, naprawdę – jęknął Stach.

Jednak jakoś się wtarabanił i zaraz poczłapał do kuchni. Nie rozebrał się, tylko w czapce i kurtce usiadł na taborecie i dyszał jak stary parowóz. Trochę się zmartwiłam, chociaż nie wyglądało to zbyt poważnie. Jeszcze.

– Wiesz co… – powiedziałam z namysłem. – Pogotowie to może niekoniecznie będziemy wołać, ale pójdę po Marka.

Nasz sąsiad z piętra jest lekarzem. Co prawda pediatrą, ale nie zamierzałam wybrzydzać. Studia skończył? Skończył. Poszłam i za chwilę wróciłam z Markiem, ubranym wprawdzie w dres, ale najważniejsze, że z torbą lekarską w garści.

Wspólnymi siłami ściągnęliśmy ze Staszka odzież wierzchnią i zaprowadziliśmy do dużego pokoju, gdzie padł na kanapę i łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody. Marek zmierzył mu ciśnienie i mocno się zafrasował.

– Stary, nie chcę cię straszyć, ale dobrze nie jest… – wymruczał. – Kardiolog się kłania. I na twoim miejscu raczej bym się nie ociągał z wizytą. Jak chcesz, to cię umówię do znajomego, będzie szybciej.

– Ja chcę – wtrąciłam się szybko.

– To znaczy, chcę, żebyś go umówił – wyjaśniłam.

Co lekarz kazał, to Staszek robi

Od kardiologa Staszek wrócił mocno przybity.

– Mam chore serce – wyjaśnił grobowym głosem. – Nawet nie wiedziałem, że w ogóle mam jakieś serce – zdziwił się. – Przecież jestem inżynierem.

– Stasieńku, ale ty jesteś inżynierem z duszą, więc serce też zapewne jakieś tam masz, i to wrażliwe, jak się okazało. Pytanie brzmi, co my teraz z tym twoim chorym sercem zrobimy.

– Wiesz, co mi powiedział? Że teraz nie mogę się stresować. A jak ja mam się nie stresować, kiedy aktualnie buduję nowy wiadukt na trasie przelotowej?

– Nie przesadzaj, w końcu sam go nie budujesz – wtrąciłam.

– Sam, nie sam, a stres jak cholera – burknął. – I wiesz, co jeszcze mi powiedział? Żebym sobie kupił akwarium, bo rybki są na stres najlepsze…

Mój mąż to rzeczywiście inżynier z duszą. Na dokładkę karny. Jak pan doktor powiedział, tak pan inżynier zrobił. Tyle że po swojemu. Czyli podszedł do zagadnienia tak, jakby znowu budował jakiś wiadukt, ale tym razem wyłącznie dla siebie.

Najpierw przez dwa tygodnie studiował strony w internecie, dotyczące akwarystyki, żeby – jak tłumaczył – „wybrać optymalny biotop”, cokolwiek by to miało znaczyć. W końcu zdecydował się na coś, co nazwał „black water”. Poinformował mnie, że przyda mu się do tego filtr odwróconej osmozy, który rok temu zamontowaliśmy w kuchni dla poprawy jakości wody, a z którego korzystałam tylko wtedy, gdy przypadkowo był włączony. Więc… niech go sobie bierze, na zdrowie! Wszak o zdrowie tu chodziło.

Potem zaczął kupować różne różności. Nie, wcale nie akwarium, chociaż wydawało mi się, że od tego powinien zacząć. Z pobliskiego torfowiska – nawet nie wiedziałam dotąd, iż w okolicy znajduje się coś takiego – przytachał cały stos powykręcanych korzeni, które moczył w wannie, ku mojemu milczącemu zdumieniu. Wolałam bowiem nie rezonować, skoro moczył te patyki dla poprawy kondycji swojego serca. Z budowy przywiózł worek piasku, który najpierw prażył w piekarniku – ja już się przestałam dziwić czemukolwiek – a później jeszcze gotował w garnku od zupy. Następnie nakupował różnych testów do badania jakości wody i przez dwa dni ją badał, zamieniwszy kuchnię w laboratorium chemiczne. Na koniec z pomocą syna wtargał do domu akwarium. Ogromne, na dokładkę z szafką. I z pompką. I z filtrem. I ze specjalną lampą. I jeszcze z jakimiś urządzeniami. Ale za to – bez ryb.

Dwa dni montował to wszystko, a akwarium coraz bardziej przypominało zbiornik z dobudowaną małą elektrownią. Piasek, woda, korzenie, jakieś pływające rośliny i preparaty do uzdatniania wody plus dwa dni roboty, no ale wreszcie akwarium stanęło. Woda w nim miała kolor mocnej herbaty, co mężuś wyjaśnił, że to specjalnie.

I tak to stało przez miesiąc, bo ponoć „musiało dojrzeć”. Małżonek codziennie sprawdzał odczynnikami stan wody, aż w końcu kupił ryby. Nie powiem, ładne. Jakieś neonki kolorowe i świecące, jakieś pielęgniczki kolorowe, ale już nie świecące, stadko małych skalarów, które podobały mi się najbardziej, i jeszcze coś tam, zapomniałam, jak się nazywały te małe rybki, które buszowały po dnie.

– Mam nadzieję – oznajmił z dumą – że udało mi się stworzyć optymalne warunki dla rybek.

Faktycznie, udało mu się. I to jak! Już po trzech tygodniach jego cenne rybki, pielęgnice jakieś tam, zaczęły się rozmnażać.

A niech już sobie ma te swoje akwaria!

Przy kolacji z miną niewiniątka mój mąż oświadczył:

– Wiesz, kochanie, chyba muszę kupić jeszcze jedno akwarium.

– Po co? – zapytałam nieufnie.

– No, żeby nic mi nie zeżarło młodych pielęgniczek.

– Rozumiem problemy narybku, który nie chce paść ofiarą starych grubych ryb... ale drugie akwarium?

– Malutkie – uspokoił mnie. – Góra sześćdziesiąt litrów.

Już miałam na końcu języka kilka cierpkich słów, ale zamiast tego zapytałam słodko:

– A jak z twoim sercem?

– Dziękuję, wszystko w porządku – odparł.

Na drugi dzień poszedł do sklepu i kupił. Jedno „malutkie”, sześćdziesięciolitrowe akwarium, a drugie jeszcze mniejsze. Dla krewetek.

Żeby sobie poprawić humor, ruszyłam do kuchni. Jak każda normalna kobieta miałam tu pochowane różne poprawiacze nastroju. Na przykład w lodówce ukryłam czekoladę z wiórkami kokosowymi… Aż mi ślinka pociekła! Sięgnęłam w chłodne czeluście, w moje tajne miejsce, ale zamiast czekolady wyciągnęłam woreczek z czymś, co okazało się być… pływającymi w ohydnej cieczy robakami! A jak on śmierdział, ten woreczek, wprost legendarnie!

– Staszek! – rozdarłam się, upuszczając paskudztwo na podłogę. – Co ty mi wsadzasz do lodówki? Człowieku, ja tu jedzenie trzymam!

– O co ci znowu chodzi? – Mój mąż przyczłapał do kuchni ze smętną miną. – Tyle hałasu o małą torebkę ochotki… – westchnął ciężko.

Spojrzałam na niego uważnie. Wyglądał, jakby mu ktoś umarł.

– Co się stało, coś z twoim tatą? – przestraszyłam się.

– Nie… – chlipnął. – Ale Wacław… odszedł…

– Kochanie, tak mi przykro! – przytuliłam go. – Ale co się stało, jakiś wypadek?

– Chyba tak. Pewnie się czymś zatruł. Nie widziałem go od rana, myślałem, że się schował, ale teraz go znalazłem – pływał do góry brzusz...

– Ty mówisz o rybie!

– A o kim?

– O rany, myślałam, że o swoim bracie! Ja już z tobą nie mogę! Chyba tylko ty dajesz imiona rybom na cześć swojej rodziny. Wychodzę, bo inaczej wyjdę z siebie!

I wyszłam się przewietrzyć. Nie omieszkałam przy tym trzasnąć drzwiami.

Krążyłam po osiedlu i mruczałam pod nosem inwektywy. Ale coraz mniej pewnie, coraz mniej zaciekle… Pomijając trochę chore serce i bezpośrednio wynikającego z tego faktu hopla na punkcie akwarystyki, mój Staszek był całkiem do rzeczy. Niejedna wzięłaby go z pocałowaniem ręki. Na szczęście nic mu nie groziło. Siedział w domu, gdzie myśli i ręce miał zajęte... rybkami! Co za ulga.

„Dobra, niech ma to swoje dodatkowe akwarium – zdecydowałam. Dla spokoju i szczęścia w rodzinie. I jeszcze to malutkie, dla krewetek”. Wolę, żeby gapił się na rybki niż na młodsze czy ładniejsze ode mnie pannice. Albo żeby stresował się pracą. Co mi w końcu szkodzi zgodzić się na mały rybi żłobek? Jakoś przeżyję.

Reklama

Niestety, po dwóch tygodniach okazało się, że potrzebne będzie jeszcze jedno, czwarte już akwarium. Znów coś się rozmnożyło… Ale Staszek zapewnił mnie solennie, że to już ostatnie, i udawał, że mówi szczerze. A ja udawałam, że mu wierzę.

Reklama
Reklama
Reklama