„Mąż odszedł do kochanki, a choroba odbierała jej życie. Nie rozumiałam, dlaczego wciąż się cieszy”
„Nienawidziłam jej. Może łatwiej byłoby mi ją zrozumieć, gdyby pozwoliła rozkwitnąć swojemu cierpieniu albo choć raz okazała słabość. Ale nie – ona musiała być dzielna!”.
- Marcelina, 40 lat
Nienawidziłam jej. Nie znosiłam jej ciała, zapadniętych oczu i bladej twarzy pozbawionej brwi i rzęs. Drażniła mnie nawet jej chustka na głowie – znak rozpoznawczy osoby dotkniętej nowotworem. Może łatwiej byłoby mi ją zrozumieć, gdyby pozwoliła rozkwitnąć swojemu cierpieniu albo choć raz okazała słabość. Ale nie – ona musiała być dzielna!
– To wszystko dla dzieci – mówiła i nie przestawała się uśmiechać.
Mieszkanie tonęło w chaosie i brudzie, jednak ona wciąż udawała, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Że nic nie znaczą niepozmywane naczynia, walające się ubrania czy niewyniesione śmieci.
– Macie być szczęśliwi. Kiedyś zbyt wielką wagę przykładałam do porządku, a za rzadko bawiłam się z wami, ale zmądrzałam. Sprzątanie może poczekać, bo teraz wy jesteście dla mnie najważniejsi – powtarzała trzem swoim synkom. – Niech pani popatrzy, jakich wspaniałych wychowałam chłopców – nie kryła dumy. – Alek dostał dziś szóstkę za rysunek ogrodu! Sebka wychowawczyni pochwaliła za pracę domową! A drużyna Frania ograła w piłkę starszych chłopaków! – zachwycała się każdym ich najdrobniejszym sukcesem.
Jakby nie słyszała skarg nauczycieli na najstarszego, dziesięcioletniego Alka.
– Podobno syn wszczyna bójki i stał się arogancki wobec rówieśników? – pytałam.
– To minie, wszystko przez rozwód – pochmurniała na chwilę, po czym dodawała z entuzjazmem: – Pracujemy nad zmianą, dużo ze sobą rozmawiamy, nadrabiamy stracony czas, kiedy nie widziałam świata poza pracą i utrzymywaniem ciągłego porządku. Zobaczy pani, za miesiąc, dwa Alek się zmieni! – deklarowała z taką pewnością w głosie, jakby miała dar przewidywania przyszłości.
W jej oczach widziałam spokój
Nie! Nie pogodziła się z wyrokiem, ale walczyła na swój sposób. Bez pretensji o to, co ją spotkało. Bez strachu, choć z determinacją, przekonana, że jej się uda, bo przecież ma dla kogo żyć. Ma swój cel i musi doprowadzić sprawy do końca. W takich chwilach miałam szczerą ochotę ją udusić albo chociaż przywalić jej na tyle, żeby raz na zawsze zmazać z jej twarzy uśmiech. Ja ryczałam przerażona, kiedy ginekolog wykrył w mojej piersi guzek. „To jeszcze nic nie znaczy” – powtarzał, kierując mnie na dodatkowe badania, ale zauważyłam, że spoważniał i przestał patrzeć mi w oczy.
Ledwie wyczołgałam się z jego gabinetu. Nie pamiętam, jak i czym dotarłam do domu. Zatrzasnęłam drzwi i runęłam na podłogę. Tarzałam się po dywanie, łkając i nie przestając pytać: dlaczego ja?! Dlaczego mnie to spotkało?! Nawet nie zdążyłam ułożyć sobie życia! Nie mam nikogo, kto by mnie wspierał, towarzyszył mi w cierpieniu i na znak solidarności zgolił włosy, gdy moje wypadną…
– Nie chcę i nie mogę umrzeć! Jeszcze nie teraz! Nie teraz! – szlochałam.
Następnego dnia, tuszując grubą warstwą makijażu swoje zmęczenie i strach, jak zwykle poszłam do pracy. Miesiąc później dostałam jej sprawę.
– Pani kurator, proszę się przyjrzeć tej kobiecie – szefowa rzuciła mi na biurko teczkę.
Czułam jedynie strach i potworną samotność
Powstrzymując niechęć przed kolejną historią życiowych nieudaczników, zaczęłam przeglądać dokumenty. Maria W., lat trzydzieści, matka trzech chłopców w wieku: dziesięć, osiem i pięć lat, w trakcie rozwodu. Mąż uważa, że z powodu choroby zaniedbała dzieci, chce je odebrać i dobrze wychować z nową partnerką. Maria cierpi na nowotwór piersi. Właśnie minęło pięć lat od ostatniej wznowy, gdy rak ponownie zaatakował.
– Coś się stało? Zbladłaś… Zobaczyłaś ducha? – spytała koleżanka z sąsiedniego biurka, która aż podskoczyła, słysząc huk zamykanej przeze mnie teczki.
– Nie wezmę tej sprawy! Wszystko wydaje się jasne. Nie wiem, dlaczego sąd upiera się, że tej kobiecie powinien się przyjrzeć kurator – oznajmiłam szefowej.
– Bo takie są procedury, a naszym zadaniem nie jest podważanie decyzji sądu. Musisz ją wziąć, ostatnio niewiele robiłaś. Wszyscy ledwie stoją na nogach z przepracowania, tylko ty się oszczędzasz – zauważyła oschle.
„Bo umieram!” – chciałam krzyknąć, ale zamiast tego potulnie milczałam.
– Kiedy pani kurator odwiedzi tę kobietę? – zapytała z sarkazmem.
– Jutro to zrobię – odpowiedziałam, wychodząc z jej gabinetu.
– Jutro, jutro… Wszystko jutro… – usłyszałam jeszcze, zamykając za sobą drzwi.
Wieczorem wypiłam duszkiem pół butelki wina i przeczytałam wszystkie dostępne w sieci artykuły o kobietach dotkniętych rakiem. Bohaterki wzruszająco opowiadały o swojej walce, zatrzymaniu się w codziennej gonitwie, odzyskaniu sensu życia, ale żadna nie wspominała o paraliżującym strachu. O wstręcie do zdrowych i nieświadomych niczego ludzi. Zazdrości o niezasłużone szczęście. O wściekłości na los, Boga i kogo tam jeszcze.
Zasnęłam zdruzgotana, z poczuciem, że nie wygram z rakiem, bo nie stać mnie ani na dystans wobec choroby, ani na otwarcie się na nowe doświadczenie. Czułam jedynie strach i potworną samotność. Do Marii pojechałam rozbita. Miałam jedynie sprawdzić warunki, w jakich żyją jej dzieci, i skrupulatnie ją obserwować przez najbliższe miesiące, aż sąd mnie odwoła. Spodziewałam się, że spotkam kobietę równie zdezorientowaną co ja, a drzwi otworzyła mi ostoja łagodności, istna Matka Boska, która, nie przestając się uśmiechać, zaproponowała coś gorącego, bo tak zimno na dworze. Bez protestów oprowadziła mnie po mieszkaniu. Pokazała ciasny, ale jasny pokój synów, swoją sypialenkę i resztę pomieszczeń.
– Mąż twierdzi, że synowie będą mieli u niego lepiej – zauważyłam.
– Metraż to nie wszystko – uśmiechnęła się.
– Nie ma pani pretensji do męża, że panią porzucił? – wypaliłam, gdy tylko usiadłyśmy.
Chciałam, żeby ją zabolało
– Mam, ale nie mam czasu dociekać, dlaczego postąpił ze mną tak wrednie – roześmiała się w naturalny sposób, jakby powiedziała mi dobry żart. – Mam dzieciaki i muszę zadbać, żeby jak najmniej odczuły skutki mojej choroby i naszego rozstania, ale zwłaszcza choroby – spoważniała, choć jej oczy nawet w takiej chwili nie przestały się uśmiechać. – Jestem po drugiej chemioterapii, to ból nie do wyobrażenia. Ścina z nóg, odbiera siły i wolną wolę, jednak jakimś cudem u mnie mija po dwóch dniach. Trzeciego wracam do życia, choć są kobiety, które i tydzień po skończonej chemii nie mogą ustać na nogach.
– Kto przez ten czas zajmuje się dziećmi?
– Moja mama, przyjaciółki… Jest trochę tych ludzi koło mnie. Jakimś cudem nie zdążyłam ich wystraszyć – znów wrócił jej humor.
„Dużo tych cudów w jej życiu”– wysyczałam w myślach, a ona, niczego nieświadoma, wypięła dumnie wątłą pierś. Nic tylko przypinać ordery za heroiczne macierzyństwo!
– Mąż mówi… – zerknęłam do akt.
– Mąż boi się, że zarażę dzieci. Naprawdę! Nie znajdzie pani tego w dokumentach, ale tak mi powiedział. Proszę pisać, jak jest. Widzi pani, że radzę sobie. Zaraz wstawię naczynia do zmywarki, wyciągnę deskę i przeprasuję dzieciom ubrania. Tyle, na ile starczy mi sił.
„Więc na niewiele” – pomyślałam, rozglądając się dookoła.
– To nic – podążyła za moim spojrzeniem. – Nie to jest w życiu ważne. Proszę mi wierzyć. Choroba zmienia perspektywę.
„Z pewnością z perspektywy grobu widać lepiej!” – parsknęłam w duchu, ale w notesie zapisałam jej słowa pełne optymizmu.
– Kiedy mnie pani odwiedzi? – spytała, wyciągając drobną dłoń na pożegnanie.
– W swoim czasie – uśmiechnęłam się krzywo, bo rosła we mnie ochota, by jej dokopać.
„Wypełnię twoją wolę! Napiszę, jak jest. Oj, napiszę!” – uznałam w drodze do sądu.
I po każdym spotkaniu notowałam jej deklaracje, moje wrażenia z mieszkania, opinie sąsiadów i nauczycieli. Każdą pochwałę, ale też masę wątpliwości. I tak przez trzy miesiące.
Wyniki wyszły bardzo złe, czekała mnie chemia
Męża nie znam, domyślam się tylko, jakim musi być strachliwym gnojkiem, że zostawił rodzinę, ale jej nienawidzę jeszcze bardziej. Im mocniej się boję, im częściej rozpadam z przerażenia, z tym większą chęcią mam ochotę jej dokopać, więc podkręcam negatywne opinie, nie szczędzę moich wątpliwości.
– Wyniki nie są dobre – mówi mi onkolog. – Trochę za długo trwały te wszystkie badania, zanim trafiła pani do nas, ale proszę się nie obawiać, jeszcze nie jest za późno. Skierujemy panią na chemioterapię, osłabimy organizm, żeby osłabić raka, a potem zobaczymy, czy uda nam się go wyciąć w całości. To ogromny wysiłek dla organizmu, ale będziemy walczyć. Nie zostawimy pani w potrzebie, tylko musi nam pani zaufać.
Tego samego dnia dostarczam do sądu sporządzony przeze mnie wywiad na temat Marii. Dla mnie – zdystansowany, ale podobno pani sędzia jest załamana moją opinią. „Naprawdę chciała zostawić tej kobiecie dzieci? Po co? Mają patrzeć na śmierć matki?” – myślę, słuchając mojej szefowej.
– Licz się z tym, że zostaniesz wezwana na rozprawę – mówi i dodaje smutno: – Myślałam, że będziesz bardziej wyrozumiała…
Nie jestem i nie zamierzam być.
Nie mogła liczyć na korzystne zeznania
Wciąż się boję, wciąż nie mam odwagi powiedzieć nikomu o chorobie. Onkolog prosi, żebym przyjechała z osobą towarzyszącą, ale nie słucham go i idę do szpitala sama.
– Tak nie można! Pani nie wie, jak zareaguje, my też tego nie wiemy. W tej sytuacji nie podamy pani chemii, to zbyt niebezpieczne
– oświadcza i woła lekarza.
– Nie mamy czasu do stracenia – mówi nieznany mi onkolog, przeglądając moje dokumenty. – Trudno, najwyżej zostanie pani u nas do rana.
– Rano może być jeszcze gorzej – mruczy niezadowolona pielęgniarka, a ja najchętniej pokazałabym jej język.
Wychodzę następnego dnia. Czuję się świetnie, mogłabym góry przenosić. Za radą specjalistów jeszcze tego samego dnia robię zakupy na cały tydzień, sprzątam, myję okna. Nazajutrz wybieram się do pracy, ale już do niej nie docieram. Ból przeszywa całe moje ciało. Nie pozwala się ruszyć, nie pozawala stać ani nawet myśleć. Z trudem wracam do domu.
Drżącymi rękami czytam zalecenia ze szpitala. Naprzemienny prysznic przynosi ulgę, więc pocąc się z wysiłku, uczepiam się ściany i krok po kroku idę do łazienki. Nie mam siły nawet zadzwonić do pracy i wytłumaczyć się ze swojej nieobecności. Jakimś cudem udaje się do mnie dodzwonić sekretarce. Proszę o tydzień urlopu, choć w szpitalu chcieli mi wypisać zwolnienie. Po tygodniu wracam, sypię głowę popiołem przed szefową, ale wciąż nie mam odwagi powiedzieć jej prawdy. Boję się zwolnienia, odsunięcia od pracy – przecież to cały sens mojego krótkiego życia. Oprócz pracy nie mam nic… Ani nikogo.
Wracam do zdrowia i od razu trafiam na rozprawę Marii. Składam zeznania, nie patrząc nawet w jej stronę, choć pani sędzia dwa razy prosi mnie, żebym spojrzała na tę kobietę. Widzę, że Maria ujęła ją swoją postawą, walczy o nią niczym lwica, ale mnie nie przekonuje to żywe wcielenie świętej. Pozostaję nieprzejednana, pod przykrywką profesjonalizmu kryjąc nienawiść.
– Dobrze – mówi pojednawczo pani sędzia. – Jeszcze panią wezwę.
Kolejna rozprawa ma się odbyć za miesiąc, a ja za tydzień mam drugą chemię. Już drżę na myśl o tym, co mnie czeka, ale nie wyciągam wniosków z poprzedniej lekcji. Znowu jadę sama, tyle tylko, że wcześniej proszę mojego lekarza rodzinnego o zwolnienie. Wypisuje mi je niezadowolony, że musi maczać palce w kłamstwie.
Wiedziała, że sama nie dam rady przez to przejść
Pielęgniarki znowu krzyczą, jednak ustępują, gdy widzą w moich oczach łzy. Puszczają emocje i zanoszę się szlochem jak dziecko.
– Już dobrze – słyszę nagle znajomy głos.
Rękawem koszuli ocieram załzawione oczy, mrugam kilka razy nerwowo nim wreszcie widzę… Marię.
– Co pani…? – głos więźnie mi w gardle.
– Przyszłam na ostatnią chemioterapię, a pani chyba dopiero zaczyna? To widać, ale proszę się nie bać. Wszystko jest dla ludzi, nawet to świństwo – uśmiecha się.
A ja rumienię się, choć w głębi duszy mam ochotę rzucić się na nią z pięściami za to, że przyłapała mnie na chwilach słabości.
– Przyjechałam z mamą i koleżanką, a panią kto odbierze?
– Nikt – do pokoju wchodzi pielęgniarka, ta złośliwa. – Pani Iwona nikomu nie powiedziała o swoim raku – mówi z naciskiem.
– Jak pani śmie zdradzać tajemnicę lekarską! – wydzieram się, choć coraz mocniej czuję, jaka jestem śmieszna i żałosna w swoim uporze.
– Naprawdę? – dziwi się Maria. – Nie ma sprawy, zabierzemy panią.
– Nie chcę, poradzę sobie, dziękuję – burczę, ale ona czeka na mnie, gdy wychodzę z sali, i nie odstępuje na krok. – Nienawidzę pani – wyznaję wreszcie, żeby się jej pozbyć.
– Wiem, znam tę minę, ja też nienawidzę męża – mówi i puszcza do mnie oko.
I nagle obie… zaczynamy się śmiać. Głośno, coraz głośniej, swobodnie, radośnie.
– Przepraszam – mówię. – Przez głupotę zrujnowałam pani życie.
– Jeszcze nie – Maria dotyka mojego ramienia. – Bo gdyby tak się stało, rzuciłabym się pani do gardła i je przegryzła – mówi i jestem pewna, że nie kłamie.
W jednej chwili znika gdzieś jej aureola świętej, a ja, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestaję się bać.