„Mąż po śmierci zostawił mi długi, a córka nie chciała mnie wziąć pod swój dach. Gdzie popełniłam błąd?”
„– Może mogłabym się na trochę u was zatrzymać? Dopóki nie uporam się z długami, domem… Córka Anna zerwała się od stołu.
– Nie. Nie chcę wprowadzać tego całego bałaganu do mojego życia. Mam własną rodzinę. Własne problemy. Może czas, żebyś w końcu wzięła za coś odpowiedzialność, mamo?
Poczułam, jak w gardle rośnie mi gula”.

- Redakcja
Pogrzeby mają w sobie coś dziwnego. Człowiek siedzi, niby słucha księdza, patrzy na trumnę, a w głowie – cisza. Jakby to wcale nie była śmierć. Jakby to wszystko działo się komuś innemu. Stałam wtedy obok trumny mojego męża, zmarznięta, ze splecionymi na piersi rękami, i myślałam tylko o jednym: „Nie płacz, Barbara, nie teraz”. Bo przecież wypadało wyglądać godnie.
Rodzina patrzyła, sąsiedzi też. Córka z zięciem stali z boku, chłodni, jakby przyszli na cudze pożegnanie. Ktoś przyniósł kwiaty, ktoś zapytał, czy „dam sobie radę”. Przytaknęłam. I wtedy nawet ja jeszcze nie wiedziałam, że wcale sobie nie dam. W ciągu tygodnia po pogrzebie dowiedziałam się, że mój mąż – ten spokojny, rozważny człowiek, który całe życie powtarzał mi, że „wszystko ma pod kontrolą” – zostawił po sobie długi. Dom, w którym mieszkaliśmy przez ponad trzydzieści lat, przestał być moim azylem. Stał się więzieniem. I wtedy podjęłam decyzję.
Córka nie przyjęła mnie pod swój dach
– Aniu, ja naprawdę nie wiedziałam… – zaczęłam ostrożnie, siadając naprzeciwko córki przy jej kuchennym stole. – On nigdy nie mówił mi o żadnych kredytach.
– Mamo, błagam cię… Ty naprawdę całe życie byłaś taka naiwna? – Anna wbiła we mnie wzrok, w którym nie było cienia współczucia. – Myślisz, że pieniądze spadały z nieba? Że ojciec był cudotwórcą?
– Ale przecież zawsze powtarzał, że wszystko jest opłacone… że nie muszę się martwić…
– No właśnie. Nie musisz się martwić, nie musisz pytać, nie musisz myśleć! – warknęła. – Ty się chyba dobrze czułaś w tej swojej klatce, co?
Zabolało. Bardziej niż mogłam się spodziewać.
– Byłam jego żoną – odparłam cicho. – Ufałam mu.
– A teraz liczysz na mnie? Że co? Że rzucę wszystko i ci pomogę?
– Nie o to proszę… Ale... może mogłabym się na trochę u was zatrzymać? Dopóki nie uporam się z domem…
Anna zerwała się od stołu.
– Nie. Nie chcę wprowadzać tego całego bałaganu do mojego życia. Mam własną rodzinę. Własne problemy. Może czas, żebyś w końcu wzięła za coś odpowiedzialność?
Poczułam, jak w gardle rośnie mi gula.
– W takim razie poradzę sobie sama – powiedziałam spokojnie, choć w środku wszystko we mnie wyło.
Zamiast mieszkania kupiłam to
Sprzedałam dom. Nasz dom. Trzydzieści dwa lata życia, śmiechu, łez i codziennych rytuałów – spakowane w kilka kartonów i wycenione na równowartość dwupokojowego mieszkania w bloku. Ale nie mogłam sobie pozwolić na sentymenty. Prawie połowę kwoty zabrał bank. Kredyty, karty, zaległe raty. Nawet nie wiedziałam, że mój mąż miał tyle pożyczek. Komornik był konkretny. Zapukał w piątek rano, zostawił stertę papierów i numer konta. Zapłaciłam. Bo nie miałam wyjścia.
To, co zostało, wystarczyło na jedno – nowy początek. Nie mieszkanie. Nie pokoik u córki, która i tak nie chciała mnie pod swoim dachem. Kupiłam... kampera. Stary Fiat Ducato, trochę po przejściach, ale z zadbanym wnętrzem. Mechanik, pan Tadeusz, oblizując palce od kanapki z kiełbasą, powiedział:
– Silnik chodzi jak zegarek. Diesel, mało pali. Trochę pordzewiałe progi, ale pani nie rajdowiec, co nie?
Przytaknęłam. Nie byłam rajdowcem. Byłam kobietą po sześćdziesiątce, która po raz pierwszy w życiu robiła coś bez pytania kogokolwiek o pozwolenie. Wzięłam kluczyki do ręki i usiadłam w środku. Łóżko z boku, maleńka kuchnia, szafeczka na ubrania. To wszystko. A jednak… czułam, że to więcej, niż miałam przez ostatnie lata. Zostawiłam klatkę. Ruszyłam w drogę.
Jakbym uciekła z własnego życia
Pierwszą noc spędziłam na parkingu przy jeziorze niedaleko Konina. Było cicho, trochę chłodno. Otuliłam się kocem i patrzyłam przez okno kampera, jak księżyc odbija się w wodzie. Dziwne uczucie – z jednej strony strach, z drugiej… ekscytacja. Jakbym uciekła z własnego życia.
Rano obudził mnie zapach kawy. Nie mój. Z sąsiedniego kampera wyszło starsze małżeństwo – on siwy z brodą, ona w dresie i z ogromnym kubkiem w dłoni. Piesek – taki malutki, biały – kręcił się między nimi.
– Dzień dobry! – zawołała kobieta. – Nowa w trasie?
– Tak... dopiero zaczynam – odpowiedziałam niepewnie.
– To chodź na kawę. Prawdziwą, z kawiarki. Nie z saszetki – uśmiechnęła się szeroko.
Usiadłam z nimi przy rozkładanym stoliku między kamperami. Przedstawili się: Teresa i Stefan. Jeżdżą tak od pięciu lat. Sprzedali mieszkanie w Warszawie i „zamienili balkony na krajobrazy”.
– Na początku to był spontan. Po śmierci mojej mamy, Stefan powiedział: albo wpadamy w rutynę, albo jedziemy przed siebie. I pojechaliśmy – opowiadała Teresa.
– Ludzie myślą, że jesteśmy dziwakami. Ale wolność, pani Basiu… wolność smakuje inaczej, kiedy już nikt od pani niczego nie oczekuje – dodał Stefan.
Patrzyłam na nich i czułam, jak coś we mnie się rozluźnia. Przestawałam być wdową, kobietą z problemami. Zaczynałam być kimś innym.
Kimś nowym.
Jakbym cofnęła się w czasie
Wróciłam do miejsca, którego długo unikałam. Do miasteczka, gdzie się wychowałam. Gdzie poznałam mojego męża, gdzie urodziłam Annę. Zaparkowałam kampera na skraju parku, nieopodal cmentarza. Patrzyłam na znajome uliczki i czułam się, jakbym cofnęła się w czasie. Wszystko wyglądało tak samo. Tylko ja byłam inna.
Zebrałam się na odwagę i poszłam na grób męża. Nie byłam w miasteczku od dawna, a na cmentarzu tylko w dniu pogrzebu... Na jego nagrobku stały świeże kwiaty. Ktoś był tu przede mną. Może Anna? Może jakaś koleżanka z pracy? Nie miałam siły się domyślać. Usiadłam na ławce i patrzyłam w milczeniu. Po chwili usłyszałam kroki.
– Barbara? To ty?
Podniosłam wzrok. Stała przede mną Halina – moja dawna przyjaciółka. Zdziwiona, trochę zawstydzona. Miała te same zmarszczki wokół oczu, które kiedyś śmiały się do mnie przez całe liceum.
– Halinka… – wyszeptałam, wstając. – Nie widziałyśmy się… wieki.
– Od chrztu Ani chyba – powiedziała, po czym przytuliła mnie mocno. I zostałyśmy tak chwilę, jakbyśmy próbowały złapać coś, co dawno nam uciekło.
– Słyszałam… o Zbyszku. Przykro mi. I o tym, że… że się wam posypało wszystko.
– To nie „wam”, Halina. To mnie – poprawiłam. – I tak, posypało się. Ale może musiało.
Rozmawiałyśmy długo, o tym, co było i co się nie udało. Powiedziałam jej, że się boję. Że czasem czuję się tak, jakby wszystko mnie omijało. Ale że jeszcze bardziej boję się wrócić do tego, co było.
Halina spojrzała na mnie ciepło.
– Może w końcu zaczęłaś żyć, Basia. Może dopiero teraz.
I w tej jednej chwili naprawdę w to uwierzyłam.
Dopiero teraz zaczęłam żyć
Napisałam pierwszy post w kamperze, przy zachodzącym słońcu, z kubkiem zbożowej kawy w dłoni. „Mam na imię Barbara. Mam 63 lata. Od trzech miesięcy mieszkam w kamperze i jestem żywym dowodem na to, że życie można zacząć od nowa. Choćby w kapciach i z termosem na kolanach”. Wysłałam. Bez żadnych oczekiwań.
Minęło kilka godzin, zanim zajrzałam znowu. Dziesiątki komentarzy. Kobiety, niektóre w moim wieku, inne młodsze. Pisały, że mi zazdroszczą. Że marzą o tym, żeby rzucić wszystko. Że utknęły w mieszkaniach, małżeństwach, życiach, których nie wybrały. A tydzień później niespodziewanie odezwała się jakaś dziennikarka. Młoda, energiczna, z redakcji kobiecego magazynu.
– Pani Barbaro, chciałabym o pani napisać. Taka historia… może dać innym kobietom odwagę.
Spotkałyśmy się na parkingu leśnym. Przyniosła mikrofon i ciasteczka. Rozmawiałyśmy dwie godziny.
– A nie boi się pani? – zapytała na koniec. – Samotność, droga, niepewność jutra?
– Bałam się przez większość życia. Teraz już nie. Może dopiero teraz naprawdę zaczęłam żyć – odpowiedziałam. I zaskoczyło mnie, jak naturalnie to zabrzmiało.
Tamtego dnia wieczorem patrzyłam na komentarze pod artykułem. Jedna z kobiet napisała: „Mam na imię Elżbieta. Mam 61 lat. I dziś kupiłam używany kamper. Dziękuję pani, pani Barbaro”. A ja... uśmiechnęłam się do siebie i pomyślałam: „Nie jestem już sama”.
Przestałam bać się jutra
Siedzę wieczorem nad jeziorem. Cicho. Nie ma telewizora, nie ma radia. Jest tylko plusk wody, skrzypienie drzew i cykanie świerszczy. Na kuchence pyrka herbata z pokrzywy. Przede mną laptop, stary, ale działa. Piszę kolejny post. Dzisiaj mijają dokładnie cztery miesiące, odkąd zamieszkałam w kamperze. Cztery miesiące wolności. Tyle też minęło, odkąd przestałam się bać jutra. Bo jutro nie musi być zaplanowane. Może być spontaniczne, trochę niepewne. I właśnie dlatego – piękne.
Na ścianie kampera przyczepiłam zdjęcie Zbyszka. Nie po to, by tęsknić. Raczej po to, żeby pamiętać. O tym, co było. I żeby wiedzieć, że już nie muszę żyć życiem kogoś innego. Zamykam laptopa. Wychodzę na zewnątrz. Siadam na leżaku i patrzę, jak księżyc odbija się w jeziorze. Nie wiem, gdzie będę za tydzień. Może w Bieszczadach. Może na Helu. Może gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. I pierwszy raz w życiu to „nie wiem” nie budzi we mnie lęku. Budzi ekscytację.
Barbara, 63 lata
Czytaj także:
- „Dzieci nie zapytały, czy mam siłę robić Wielkanoc. W tym roku zamiast żurku w garnku, zobaczą kartkę na lodówce”
- „Teściowa wytykała mi każdy brud. To, że ona daje się wykorzystywać za obrączkę, nie znaczy, że pójdę w jej ślady”
- „Kupowała pasztet w aluminium, a ja najdroższe frykasy. Dałem jej 300 złotych, rzuciła mi je w twarz”