„Mąż po utracie pracy ściągnął na nas lawinę długów. Nie chciałam biedować, więc musiałam zrobić to, co należało”
„Robił wrażenie faceta, który wie, dokąd zmierza. I przez jakiś czas tak było. Awansował, zmienialiśmy mieszkania na lepsze, kupiliśmy samochód, chodziliśmy do restauracji. Zazdrościły mi koleżanki, a ja – choć nigdy tego nie mówiłam – czułam się lepsza od nich. Bo miałam życie jak z katalogu”.

- Redakcja
Zanim wszystko się posypało, wydawało mi się, że wygrałam życie. Miałam przystojnego męża z obiecującą karierą, mieszkanie w dobrej dzielnicy i plany na wspólne wakacje w ciepłych krajach. Byliśmy tą parą, której zazdrościła połowa znajomych. Nawet nie zauważyłam, kiedy przestałam patrzeć na to, co naprawdę się z nim dzieje. Bo przecież codziennie rano wychodził do pracy, opowiadał, że jest zmęczony, ale „wszystko idzie dobrze”. I dopiero kiedy bank przysłał pismo z informacją o zadłużeniu, poczułam się, jakby ktoś zepchnął mnie ze szczytu, prosto w przepaść. A ja nie zamierzałam tam z nim zostać.
Czułam się lepsza od innych
– Kiedyś będziemy się z tego śmiać – powiedział, gdy zasnęliśmy na materacu w naszym pierwszym wynajętym mieszkaniu, bo łóżko nie dojechało na czas.
Wtedy mu wierzyłam. Wszystko było wtedy naiwne, ciepłe, pełne nadziei. Marek – bo tak miał na imię – właśnie zaczął pracę w międzynarodowej firmie zajmującej się finansami. Ja kończyłam studia i dorabiałam w kawiarni, ale nie czułam się gorsza. Patrzyliśmy w przyszłość jak dzieci na pokaz sztucznych ogni. Wszystko miało być możliwe.
Pobraliśmy się skromnie, w gronie najbliższych. Rodzice nie byli zachwyceni pośpiechem, ale kiedy Marek przedstawił im swój plan rozwoju kariery, zamilkli. Robił wrażenie faceta, który wie, dokąd zmierza. I przez jakiś czas naprawdę tak było. Awansował, zmienialiśmy mieszkania na coraz lepsze, kupiliśmy samochód, chodziliśmy do restauracji. Zazdrościły mi koleżanki, a ja – choć nigdy tego nie mówiłam – czułam się lepsza od nich. Bo miałam „ogarniętego faceta” i życie jak z katalogu.
– Kochanie, a może pomyślimy o domku pod miastem? – rzucił któregoś wieczoru, siedząc z laptopem przy kuchennym stole. – Ceny są świetne, a kredyt… damy radę.
Nie protestowałam. Miałam zbyt wiele zaufania i zbyt mało rozsądku. Wzięliśmy kredyt. Marek zajął się formalnościami. A ja… ja tylko podpisywałam, uśmiechając się do urzędniczek w banku. Wydawało mi się, że jesteśmy bezpieczni.
Jego spojrzenie było puste
Zaczęło się niepozornie. Marek wracał do domu później niż zwykle i był dziwnie zamyślony. Mówił, że projekty go przerastają, że firma przechodzi restrukturyzację. Początkowo mu współczułam. Robiłam jego ulubione potrawy, podsuwałam piwo, kładłam dłoń na jego karku, kiedy bez słowa siedział przy oknie.
– Wiesz, jeszcze miesiąc i wszystko się ułoży – powtarzał, a ja próbowałam w to wierzyć.
Nie zauważyłam, kiedy przestał wspominać o pracy. Przestał mówić w ogóle. W naszym domu pojawiła się cisza, a zaraz za nią... milczące poczucie zagrożenia. Gdy pytałam, czy wszystko w porządku, odpowiadał:
– Nie zawracaj sobie tym głowy. Ty się lepiej skup na swojej pracy.
Pracowałam już wtedy w agencji marketingowej. Zaczęłam zarabiać całkiem dobrze. Nie narzekałam. Ale niepokój był coraz bardziej dokuczliwy. Zwłaszcza kiedy zaczęłam dostawać SMS-y z banku, że „stan konta poniżej ustalonego limitu”. To było dziwne. Przecież Marek miał świetną pensję.
– Spokojnie, to tylko tymczasowe przeksięgowanie środków – rzucił lekko, kiedy pokazałam mu wiadomość.
Miałam wrażenie, że coś przede mną ukrywa. Coraz częściej unikał kontaktu, spędzał godziny w swoim gabinecie, niby pracując zdalnie. Ale widziałam – nie odbierał telefonów, nie rozmawiał z nikim. A jego spojrzenie… było puste. Pewnego wieczoru, kiedy poszedł pod prysznic, otworzyłam jego laptopa. Serce biło mi jak szalone. W skrzynce mailowej znalazłam kilka wiadomości z tytułami: „Ostateczne wezwanie do zapłaty”, „Brak odpowiedzi skutkować będzie egzekucją komorniczą”. Poczułam, jak coś lodowatego spływa mi po plecach.
Udawaliśmy, że wszystko okej
Nie zapytałam go od razu. Byłam zbyt przerażona. Przez kilka dni chodziłam jak na szpilkach, próbując sobie wytłumaczyć, że może to jakaś pomyłka. Może coś się przesunęło, ktoś czegoś nie opłacił. Ale w środku czułam, że to nie są drobne niedopatrzenia. To była lawina.
– Wszystko okej? – rzucił beztrosko, kiedy przyniosłam mu kolację.
– A u ciebie? – odpowiedziałam i od razu poczułam, że to pytanie go zmroziło.
– Co masz na myśli?
– Marek, ja widziałam twoje maile. Te wezwania do zapłaty. Co się dzieje?
Zamarł na chwilę. Zanim odpowiedział, odsunął talerz.
– To nie tak, jak myślisz. Po prostu... firma nie wypłaciła mi prowizji, coś się posypało. Ale już nad tym pracuję.
– Pracujesz? Gdzie ty w ogóle pracujesz, bo chyba nie w tym samym miejscu, co rok temu.
– Nie dramatyzuj – rzucił i wyszedł z kuchni.
Od tego momentu zaczął się teatr. Udawał, że wychodzi do pracy, chociaż ja wiedziałam, że włóczy się po mieście, albo siedzi w parku. Widziałam to – przez okno, przez przypadek. Zaczął kłamać na każdym kroku. A ja udawałam, że wierzę. Były też inne sygnały. Telefon milczący godzinami, zablokowane połączenia, któregoś dnia zablokowana karta. Powiedział, że zgubił PIN. Oczywiście. Nie miałam pojęcia, ile mamy długu, co jeszcze jest nieopłacone. Wiedziałam tylko, że tonęliśmy, a on trzymał mnie za rękę i wciągał pod wodę razem z sobą. Nie miałam zamiaru się z nim utopić.
Prawda i tak wyszła na jaw
Nie musiałam długo czekać. W końcu przyszli. Dwóch mężczyzn w czarnych kurtkach, z teczkami i dziwną grzecznością w głosie.
– Dzień dobry. Komornik sądowy. Mąż w domu?
Zamarłam w progu. Marek siedział wtedy w salonie, jakby nic się nie działo, z laptopem na kolanach i miną niewiniątka.
– Nie wiedziała pani? – zapytał jeden z nich, kiedy poprosiłam o wyjaśnienie.
Nie. Nie wiedziałam, że mamy niespłacony kredyt na ponad sto tysięcy. Że grozi nam zajęcie konta i ruchomości. Że listy od miesięcy były otwierane i ukrywane w szufladzie jego biurka. Marek nie zaprzeczał. Po prostu siedział, milczał, jakby wyparł wszystko z głowy. Po ich wyjściu wybuchłam.
– Jak mogłeś?! Jak długo mnie okłamywałeś?! – wrzeszczałam, szarpiąc go za rękaw.
– Myślałem, że to jakoś się samo rozwiąże – wyszeptał. – Nie chciałem cię martwić...
– Nie chciałeś mnie martwić?! Zrujnowałeś nasze życie, a ja nawet nie wiedziałam, że straciłeś pracę!
– Nie zwolnili mnie. Sam odszedłem. Firma... tam nie dało się już wytrzymać.
– Ale nie powiedziałeś mi nic! Udawałeś! Codziennie wychodziłeś z domu i wracałeś jak aktor po spektaklu!
Nie chciałam go słuchać. Te wszystkie jego „nie chciałem cię obciążać”, „myślałem, że się uda” – brzmiały jak szyderstwo. W głowie układałam już plan: podział majątku, rozwód, zabezpieczenie swoich pieniędzy. Miałam dość życia w niepewności. Tego wieczoru przeniosłam się do pokoju gościnnego. Nie płakałam. Ja już planowałam ewakuację.
Nie miałam już w sobie złości
Nie potrzebowałam wiele czasu, żeby podjąć decyzję. Miałam oszczędności, swój etat i wynajętą przez firmę kawalerkę w innej dzielnicy – dotąd służyła mi jako przestrzeń do pracy zdalnej. Teraz stała się moim azylem. Spakowałam rzeczy po cichu, w nocy. Marek spał na kanapie, ubrany, z pilotem w dłoni. Nawet nie zauważył, kiedy wyszłam. Nie zostawiłam kartki. Nie było sensu tłumaczyć się komuś, kto nawet nie próbował powiedzieć prawdy. Zamieszkałam sama. I po raz pierwszy od dawna poczułam się... lekko. Nie musiałam udawać, że wszystko gra. Nie musiałam się martwić, czy ktoś znowu zapuka do drzwi z wezwaniem do zapłaty. Zajęłam się sobą. Poszłam do kosmetyczki, zaczęłam biegać. Moje życie powoli zaczęło wracać do normalności. Marek dzwonił. Na początku codziennie.
– Możemy porozmawiać?
– Nie teraz – odpowiadałam krótko i rozłączałam się.
Później próbował mnie odwiedzać w pracy, pod firmą, pod domem. Ale coraz mniej natarczywie, jakby i on zrozumiał, że nie mam zamiaru wracać. W końcu przyszło pismo od adwokata. Zgoda na rozwód bez orzekania o winie. Podpisałam bez wahania. Nie miałam już w sobie złości. Tylko pustkę. I przekonanie, że dobrze zrobiłam. Może Marek się podniesie. Może jeszcze się ogarnie. Ale ja nie zamierzałam dłużej czekać, aż znów zawali mi się świat pod nogami. Ja wybierałam siebie. I pierwszy raz od dawna, nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia.
Zaczęłam wreszcie ufać sobie
Minął rok. Dwanaście długich miesięcy, w których musiałam poukładać siebie od nowa. Czasem jeszcze budziłam się w nocy z uczuciem lęku, jakby zaraz ktoś miał zapukać do drzwi z kolejnym długiem, kolejnym wyrokiem. Ale to już nie była moja historia. Zmieniłam pracę. Przeszłam do mniejszej firmy, ale z lepszą atmosferą. Założyłam konto oszczędnościowe, którego nie współdzieliłam z nikim. Zaczęłam ufać sobie, swojej intuicji, decyzjom. I przestałam się bać samotności. Któregoś dnia spotkałam Marka. Siedział w kawiarni, sam, z gazetą. Zobaczył mnie, uśmiechnął się, nie podszedł. I dobrze. Bo nie było już nic do powiedzenia. Nie było żalu, nie było miłości. Tylko spokój. Moi rodzice długo nie rozumieli, dlaczego od niego odeszłam.
– Przecież ludzie tracą pracę, popełniają błędy – mówili.
Tak, popełniają. Ale nie wszyscy wciągają drugą osobę w bagno i każą jej się w nim topić bez słowa ostrzeżenia. Nie każdy traktuje partnera jak dziecko, które lepiej trzymać w błogiej nieświadomości.
Zrozumiałam jedno – mogę być empatyczna, wspierająca, wyrozumiała. Ale nie kosztem siebie. Nie wtedy, gdy druga osoba nie ma odwagi przyznać się do porażki, tylko woli udawać, że wszystko jest w porządku, aż eksploduje. Nie szukam już „idealnego mężczyzny”. Szukam spokoju. I tego, żeby z nikim nie musieć grać w pozory. Bo zasługuję na życie, w którym nie muszę się bać otworzyć skrzynki pocztowej. I mam zamiar dokładnie takie życie sobie stworzyć. Sama. Od zera. Po swojemu.
Iga, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż marudził, że plastikowa wiązanka na grób to wiocha. Zamiast pogrążyć się w zadumie, martwi się, co ludzie powiedzą”
- „Teściowa w dzień zgrywała świętą, a nocami grzeszyła, ile wlezie. Gdy odkryłem, co wyrabia, ręce mi opadły”
- „Dałem teściowi zdrapkę za 5 złotych, a on wydrapał sobie 30 tysięcy. Nagle ze starego zrzędy, zrobił się troskliwy miś”