„Miałam nie narzekać, bo mąż nie pije i nie bije. Tymczasem prowadził podwójne życie, a ślub okazał się przykrywką”
„Może ja byłam taką sobie żoną? W takich momentach samooskarżeń wracały wspomnienia z dnia ślubu, kiedy stanęłam na progu kościoła, dzierżąc w dłoniach feralny bukiet kwiatów, który zwrócił uwagę dziwnej kwiaciarki. Może to moja wina, bo powinnam wtedy uciec, odwołać ślub… Nie straciłabym dziecka… ”.
- Zuzanna, 45 lat
Było chłodne, choć słoneczne przedpołudnie. Plamy słońca rozlewały się po wypolerowanej posadzce. Gdzieś z głębi budynku dało się słyszeć niosący się echem po korytarzach stukot obcasów. Zakręciło mi się w głowie. Rozpięłam guzik nieco ciasnej marynarki i usiadłam na twardej, drewnianej ławce pod ścianą. Było mi gorąco i zimno na przemian.
Zerknęłam na zegarek. Do rozprawy zostało ponad czterdzieści minut. Jak zwykle przyszłam zbyt wcześnie. Na miejscu nie było nawet jeszcze pani adwokat, która służyła mi wsparciem w czasie burzliwego rozwodu. Ta rozprawa miała być decydująca i ostatnia. Oby. Przymknęłam oczy i wciągnęłam w płuca chłodne powietrze, które wraz z powiewem wiatru wdarło się przez uchylone okno. Pod powiekami pojawiły się obrazy-wspomnienia. Dzień naszego ślubu okazał się prologiem, lecz nie udanego życia, a nieuchronnie spełniającej się przepowiedni…
Usłyszałam: to małżeństwo nie przetrwa, a ty przeżyjesz wielki dramat
Pamiętam, jak stałam na progu kościoła, z którego wnętrza biło chłodem i wonią świeżych kwiatów. Drżącymi dłońmi trzymałam bukiet z fioletowych krokusów. W pewnym momencie mój pan młody oddalił się, by ustalić coś z organistą, a ja poczułam się strasznie samotna. Nie było przy mnie dosłownie nikogo, choć jeszcze chwilę wcześniej tłumnie schodzili się goście.
– Krokusy… – usłyszałam czyjś zachrypnięty głos. Ocknęłam się z letargu i obróciłam głowę. – Nie jesteś pewna jego uczuć.
– Słucham? – zdziwiłam się, odruchowo spoglądając na fioletowy bukiet, a potem przenosząc spojrzenie na nieznajomą.
Zobacz także
Niska, o krępej budowie ciała. Czarny golf, czarna, długa spódnica, czerwona kamizela. Smagła twarz, głęboko osadzone oczy czarne jak dwa węgielki, włosy spięte w kok. Kim była tak kobieta? Skąd się tu wzięła? Czego ode mnie chciała? Może jakąś wskazówkę stanowiły kwiaty? Trzymała naręcze czerwonych róż. Przyszła złożyć mi życzenia czy parała się handlem kwiatami?
– Nigdy nie będziesz z nim szczęśliwa. To małżeństwo nie przetrwa, a ty przeżyjesz wielki dramat – powiedziała, ściszając głos do szeptu, choć nikogo wokół nie było.
– Co… co pani za bzdury wygaduje ? – wydukałam, czując zbierające się w kącikach oczu łzy. Poszukałam wzrokiem narzeczonego, ale nadal go nie było. Jakby rozpłynął się w powietrzu. – Proszę stąd odejść!
Kobieta podała mi jedną czerwoną różę, a potem odwróciła się i odeszła. Widziałam jak przez mgłę oddalającą się barwną plamę jej kamizelki.
– Wszystko w porządku? – usłyszałam głos świadkowej. – Zaraz zaczynamy.
Nagle znowu było wokół mnie gwarno.
– Tak – przytaknęłam, a potem szybkim ruchem wsunęłam różę do bukietu i upchnęłam ją pomiędzy krokusami. Sama nie wiem czemu.
Czerwona róża – symbol przepowiedni, wypowiedzianej ustami tajemniczej kobiety, której nikt tu nie zapraszał. Róża, która – mimo że starałam się ją schować w głębi bukietu – przykuwała wzrok na każdym zdjęciu ślubnym. Nie pasowała do mojego wymarzonego bukietu z ukochanych krokusów, tak jak ja nie pasowałam do Wojtka i jego życia. Choć bardzo go kochałam.
Niechętnie pokazywałam zdjęcia z naszego ślubu. Żadne też zdjęcie pary młodej nie wisiało na ścianie, oprawione w zdobną ramę. Myślałam, że kiedy schowam fotografie do pudła i stracę różę z zasięgu wzroku, to wszystko jakoś się ułoży. Kochaliśmy się, więc będzie dobrze. Musi. Nie jestem przesądna. Nie uwierzę jakiejś zwariowanej handlarce kwiatami, która wpakowała mi się z butami w ślubne szczęście i miast życzeń, ofiarowała mi klątwę dołączoną do czerwonej róży…
Więc niby nie wierzyłam, jednak niechciana przepowiednia była mi cierniem w boku. Chmurą gradową wiszącą nad moją głową.
Wyszłam ze szpitala, czując się pusta i bezwartościowa
Pierwszy dramat przeżyłam już w pierwszą rocznicę ślubu, kiedy – krzycząc i mdlejąc z bólu – wydawałam na świat nasze dziecko. Piotruś miał jasne włoski i skórę cieniutką jak pergamin. Przez nocne niebo przetaczała się burza, rozjaśniając blaskiem piorunów salę porodową. Tylko blaskiem, żadnych gromów, nawet odległych. Prócz mojego krzyku nie było słychać zupełnie nic. A gdy przestałam krzyczeć, zamiast płaczu dziecka w uszach dźwięczała mi tylko przeszywająca cisza.
– Przykro mi – kamienna twarz położnej przeczyła jej słowom.
Może nie miała w sobie krzty emocji, bo ja ich miałam za dużo? Znów szukałam wzrokiem męża, który miał być moją opoką. Przypomniałam sobie, że jest na korytarzu.
– Pójdę po ojca dziecka – powiedziała położna.
Zdawała się czytać w moich myślach, bo miała bogate zawodowe doświadczenie. Przykro też jej było zawodowo. Przykry incydent, nic więcej. Dla niej. Dla mnie życiowy dramat. Wojtka nie było na korytarzu; poszedł na papierosa. Nikomu nie chciało się go szukać, chociaż krzyczałam z rozpaczy i zanosiłam się płaczem, który odbierał mi dech w piersiach.
Mój mąż nawet nie widział Piotrusia. Nie chciał, był na to zbyt słaby. Tak powiedział.
Wyszłam ze szpitala, czując się pusta i bezwartościowa. Choć nie do końca. Gdzieś na dnie mojego serca, w ciemnym kąciku, tliła się nadzieja. Przypomniałam sobie tajemniczą kwiaciarkę, która rok wcześniej przepowiedziała, że przeżyję dramat.
– To był ten dramat. Nic gorszego już mnie nie czeka – mruczałam, siedząc na brzegu łóżka w naszej małżeńskiej sypialni. – Następnym razem wszystko będzie dobrze, na pewno…
Śpij już – burknął spod kołdry Wojtek.
Czemu się w ogóle ze mną ożenił?!
Miałam mu za złe, że nie potrafi mnie wesprzeć. Właściwie nigdy. Już wtedy całą sobą czułam, jak wielki błąd popełniłam, wychodząc za niego za mąż. Może nasz los jest zapisany gdzieś w gwiazdach już w momencie naszych narodzin? I jeśli nie wypełni się nasze przeznaczenie, będziemy wiecznie nieszczęśliwi? Moje się wypełniło, swoje gromy zebrałam, więc teraz będzie już dobrze, pocieszałam się, starając się zapomnieć o tragedii, jaką przeżyłam.
Nim się obejrzałam, byłam w kolejnej ciąży. Bałam się, ale powtarzałam sobie, że tym razem nic złego się nie wydarzy, marzyłaś o dziecku, więc się raduj dobrą nowiną. Szkoda, że musiałam radować się za siebie i za męża, bo Wojtkowi chyba było wszystko jedno. On żył pracą, poświęcał się swojej firmie, którą założył tuż przed ślubem. To było jego dziecko. Próbowałam go zrozumieć, ale miałam mu za złe, że aż tak zaniedbuje rodzinę.
– Daj spokój, ty i Kinga macie przecież wszystko, czego potrzebujecie – burczał, kiedy prosiłam, by spędził trochę czasu ze mną i córką. – Czego jeszcze chcesz?
– Najbardziej potrzebujemy ciebie – odpowiadałam cicho, obawiając się jego reakcji.
Nie chciałam się kłócić, dlatego starałam się dusić w zarodku wszelkie konflikty. Pragnęłam, by Kinga dorastała w spokojnej, kochającej się rodzinie. O ile na to pierwsze miałam wpływ, o tyle na drugie wcale. Lata mijały, a ja coraz dotkliwiej odczuwałam brak uczucia ze strony męża. Czy on mnie w ogóle kochał? Czemu się w ogóle ze mną ożenił?! Bo tak wypada zrobić w pewnym momencie życia, a ja byłam pod ręką? Odnosiłam wrażenie, że Wojtek odgrywa swoją społeczną rolę, a ja jestem pionkiem w tej grze, nawet nie królową.
– Nie przesadzasz czasem? – matka wzruszała ramionami, kiedy żaliłam się jej w chwilach słabości. – Wojtek zapewnia wam godne życie, a ty narzekasz.
– Więc to moja wina?
Może i moja. Może on był kiepskim mężem, bo ja byłam taką sobie żoną? Może za bardzo skupiałam się na wychowaniu córki, zamiast dbać o relację z mężem? W takich momentach samooskarżeń wracały wspomnienia z dnia ślubu, kiedy stanęłam na progu kościoła, dzierżąc w dłoniach feralny bukiet kwiatów, który zwrócił uwagę dziwnej kwiaciarki. Może to moja wina, bo powinnam wtedy uciec, odwołać ślub… Nie straciłabym dziecka… Ale nie miałabym Kingi. Nie do pomyślenia, wykluczone! Czyli co, nie ma ucieczki?
– Wierzysz w przepowiednie? – zapytałam kiedyś matkę, choć podejrzewałam, że prędzej mnie wyklnie, niż skrytykuje Wojtka. Według niej powinnam być szczęśliwa z założenia. Dla niej Wojtek stanowił ideał przykładnego męża, który przynosi do domu sowitą wypłatę, nie pije, nie bije i dał mi dziecko. To wystarczyło, by zawsze stawała po jego stronie, ignorując moje uczucia, wątpliwości i obawy. Ignorując fakt, że to ja byłam jej dzieckiem, nie on.
– Coś ty znowu wymyśliła? – mama zmarszczyła brwi i wróciła do krojenia warzyw na sałatkę.
Niezrażona opowiedziałam jej o zdarzeniu sprzed kościoła, osobliwym spotkaniu i wetkniętej pomiędzy krokusy róży o krwistej barwie.
– Po prawdzie, te krokusy też mi się nie podobały… – urwała, obróciła się w moją stronę, z nożem zawieszonym w powietrzu. – Co powiedziałaś? Kwiaciarka w czerwonej kamizeli?
– Znasz ją?
– A kto by jej nie znał – mama wzruszyła ramionami i wróciła do krojenia, ale zdążyłam dostrzec grymas lęku, jaki przemknął przez jej twarz. – To dziwna kobieta i lepiej jej unikać – mruknęła mama, a potem szybko zmieniła temat.
Okazało się, że Wojtek od dawna prowadził podwójne życie
Dziwna? Czyli co? Widzi rzeczy, których nie widzą inni? Na przykład ciążące nad człowiekiem fatum, którego nie uniknie. Bo nawet gdyby wiedział, co go czeka, i tak nie wybrałby innej drogi, by nie chciałby stracić tego, co na obranej ścieżce zyskał. Choćby to był jeden jedyny skarb.
Mama nie chciała mówić o tajemniczej kwiaciarce. Wolała skierować rozmowę na wnuczkę, wiedząc, że mogę opowiadać o Kindze godzinami. Właściwie tylko córka motywowała mnie do pozostawania w małżeństwie. Koncentrowałam się na niej i… Wojtek niemal przestawał dla mnie istnieć. Ja stałam się dla niego niewidzialna już dawno temu.
Kolejny cios, który na mnie spadł, był podwójnym zaskoczeniem. Bo w ogóle się zdarzył. I że aż tak mnie zabolał. Najwyraźniej w głębi serca, gdzieś w ciemnym, wstydliwym kąciku, wciąż kochałam Wojtka i wierzyłam, że te wszystkie lata coś dla niego znaczą. Łączyła nas córka, wspólny dom, wakacje nad morzem, które na krótką chwilę nas do siebie zbliżały.
– Mamo, dłużej tego nie wytrzymam! – Kinga wpadła do domu jak burza i osunęła się na skórzany fotel ojca.
Nie wiedzieć kiedy z dziecka zamieniła się w rezolutną nastolatkę. Spojrzałam na nią z pobłażaniem, oczekując opowieści o kłótni z przyjaciółką. Tymczasem…
– Tata ma jakąś babę! – wyrzuciła z siebie, a ja poczułam, że robi mi się słabo.
Oparłam się plecami o zimną ścianę i wzięłam głęboki wdech. Słowa wylewały się z ust mojej córki wartkim strumieniem. Okazało się, że widziała znacznie więcej niż ja.
– Powinnam się była tego spodziewać… – powiedziałam tylko, ocierając płynące po policzkach łzy. Gorące i słone. Palące i gorzkie.
Za długo je w sobie tłumiłam. Za bardzo wypierałam ze świadomości fakt, że moje małżeństwo to ruina. Myślałam, że udawanie wystarczy, by poczuć namiastkę szczęścia. W tamtej chwili coś jednak we mnie pękło i… ja też miałam dość.
– Mamo, przepraszam, nie chciałam… – Kinga wstała, podeszła do mnie i oplotła ramionami moją szyję.
– Wiem, skarbie, wiem…. – wierzchem dłoni pogładziłam jej ciepły, miękki policzek.
Kinga miała rację. Choć nawet ona nie odkryła, że jej ojciec nie tylko mnie zdradził, lecz wręcz prowadził podwójne życie. Od lat miał romans z pracownicą swojej firmy.
– Chcę rozwodu – powiedziałam bez cienia zawahania, kiedy wynajęty przez mnie detektyw to potwierdził.
Wojtek zareagował na moje słowa dudniącym śmiechem.
– Ty? – zdziwił się, obrzucając mnie pogardliwym spojrzeniem. – I z czego będziesz żyć?
Poczułam ukłucie w sercu. Mimo wszystko to był mój mąż, ojciec mojego dziecka, a potraktował mnie jak buntującą się służącą. Ale nie dam się złamać. Już jestem połamana, teraz właśnie zaczynam zbierać się do kupy.
– Chcę rozwodu – powtórzyłam.
Wojtek miał zacięty wyraz twarzy. Z pewnością nie odczuwał żalu ani smutku, jedynie gniew.
– Nie pójdzie ci tak łatwo, nie dam się oskubać! – wycelował we mnie palec, jakbym była łowczynią majątków.
– A więc tylko o to ci chodzi…
– A myślałaś, że o co? – prychnął. – Nie kocham cię i nigdy nie kochałem. Trzeba być ślepą, żeby tego nie widzieć!
Kilka sekund później zatrzasnęły się za nim drzwi, a ja osunęłam się zrozpaczona na podłogę. Poczułam rozlewający się po całym ciele ból. Wtedy dostrzegłam coś pod szafką. Sięgnęłam i wydobyłam pokrytą warstwą kurzu fotografię ślubną.
– Do diabła!
Ze złością ją podarłam, a strzępy spaliłam w zlewie. Preludium mojej życiowej klęski. Zdjęcie, którego nigdy nie chciałam oglądać. Tamta rozmowa z Wojtkiem była właściwie naszą ostatnią. Od tamtego momentu porozumiewaliśmy się przez prawników, a sprawa rozwodowa okazała się trudna i bolesna. Bo nie chciałam porozumienia stron. Bo zamierzałam walczyć o swoje. Chciałam połowy majątku, domu i alimentów na siebie i córkę.
W końcu Wojtek stwierdził, że teraz zgrywam ofiarę, a musiałam wiedzieć, że nasz ślub to transakcja wiązana. Przyszły teść obiecał mu w posagu pieniądze na wsparcie inwestycji, na której bardzo mu zależało. Przypomniało mi się wówczas, że faktycznie dostał od mojego ojca pieniądze na założenie swojej wymarzonej firmy. Nie mieściło mi się jednak w głowie, że potraktował mnie jak kartę przetargową. Byłam ceną, jaką musiał zapłacić, by zyskać środki finansowe. Co za chciwe, podłe, wyrachowane bydlę! A ja głupia, naiwna, sprzedana panna młoda…
Te słowa… Ten głos… Spojrzałam na sędzię…
Zatopiona w rozmyślaniach i wspomnieniach, straciłam poczucie czasu. Wezwanie na ostatnią rozprawę poderwało mnie z miejsca. Nawet nie patrzyłam w stronę – już prawie byłego – męża. Obciągnęłam poły marynarki i dumnie uniosłam głowę, gdy na salę wmaszerowała pani sędzia, niosąc pod pachą plik dokumentów.
– Nigdy nie byłaś z nim szczęśliwa. To małżeństwo nie mogło przetrwać, a ty przeżyłaś wielki dramat – usłyszałam słowa odbijające się nienaturalnym echem od ścian. Te słowa… Ten głos… Kogoś mi przypominał. Kwiaciarka! Podniosłam głowę i spojrzałam na sędzię. Wlepiła we mnie wzrok. Miała włosy spięte w kok i oczy jak dwa węgielki. W tych oczach czaiła się dusza tajemniczej kwiaciarki, która przed siedemnastoma laty przepowiedziała koniec mojego małżeństwa. Dopiero wtedy dostrzegłam, że tuż przed sędzią, w szklanym wazonie, stoi bukiet czerwonych róż. Zrobiło mi się słabo i osunęłam się na krzesło. Pani adwokat podtrzymała mnie pod ramię.
– Wszystko w porządku? – odezwała się znów pani sędzia, lecz tym razem swoim normalnym głosem. Niecierpliwie stukała długopisem o blat potężnego biurka i zerkała na mnie zza szkieł okularów.
– To już koniec – powiedziała pani adwokat. – Jest pani wolna.
Uśmiechnęłam się, choć był to gorzki uśmiech. Na pociechę miałam Kingę. Mój jedyny skarb, jedyny prawdziwy zysk z tego skazanego od początku na porażkę małżeństwa.