Reklama

Nasze życie nie było jak z romantycznych powieści. Lubiłam, kiedy było przewidywalnie – poranna kawa we dwoje, lista zakupów na lodówce, wspólne wieczory przy serialu. Nie narzekałam. Przynajmniej nie narzekałam, dopóki nie pojawił się on – Zbyszek.

Reklama

To tylko na chwilę – rzucił mój mąż, jakby gość miał zostać na jeden nocleg, a nie wprowadzić się z bagażami.

Zbyszek to przyjaciel mojego męża. Zgodziłam się, bo pomyślałam, że każdemu może się noga powinąć, przecież nie będę potworem. Ale tam, gdzie ja widziałam tymczasowe wsparcie, on zobaczył darmowy hotel z pełnym wyżywieniem. I jeszcze z salonem do wyłącznego użytku.

Wszystko się we mnie gotowało

Już pierwszego dnia coś mi nie grało. Zbyszek wszedł do mieszkania jak do siebie, rozsiadł się na naszej kanapie i rzucił z szerokim uśmiechem:

– No, to teraz to dopiero odpocznę. Wasze gniazdko ma klimat!

Nie odpowiedziałam, tylko skinęłam głową, choć w środku wszystko się we mnie gotowało. Mój mąż biegał po kuchni, podgrzewał zupę, tłumaczył coś o pożyczonym śpiworze i karimacie, których Zbyszek oczywiście nie przyniósł, bo „myślał, że wszystko tu będzie”. A ja stałam z boku i patrzyłam, jak znikają moje zasady i granice. Jedna po drugiej. Następnego dnia zaczęło się od drobiazgu. Weszłam do kuchni, a zlewozmywak wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado. Kubki z resztkami kawy, talerze z rozmazanym keczupem, a do tego widelec wbity w masło. Zbyszek siedział w salonie i w najlepsze oglądał jakiś program rozrywkowy.

Jakbyś mógł po sobie zmywać, byłoby super – powiedziałam możliwie spokojnym tonem – Staram się tu jakoś ogarniać...

– Luz! Przecież to tylko parę talerzy. Jak wrócę z miasta, ogarnę. Dzisiaj mam rozmowę o pracę, więc wiesz, stresik.

I poszedł, zostawiając po sobie nie tylko bałagan, ale i smród mocnej wody kolońskiej. Przez kolejne dni było podobnie. Moje obiady kwitował komentarzami w stylu:

– Dobre, choć przydałoby się więcej przypraw. Albo coś z grilla.

No i kanapa... kanapa przestała być miejscem wieczornego relaksu dla mnie i mojego męża. Zbyszek niemal się z nią zżył. Rozkładał się na niej z pilotem, rozrzucał poduszki i nie ruszał się przez pół dnia. Któregoś wieczoru, kiedy próbowałam posiedzieć z mężem przy herbacie, Zbyszek znowu nas zagłuszał telewizorem. Westchnęłam, spojrzałam na mojego faceta i powiedziałam:

To nie miało tak wyglądać.

– Daj mu czas. Nie ma się gdzie podziać – odparł, nie patrząc mi w oczy.

Poczułam, że zostałam sama. Że mój własny dom nie należał już do mnie. Że moja cierpliwość zaczyna pękać. Jeszcze się nie odezwałam na głos. Jeszcze trzymałam fasadę. Ale czułam już w sobie narastającą irytację i tę nieprzyjemną, znajomą gulę w gardle.

Ręce mi się trzęsły

Zaczęło się banalnie. Wyszłam z łazienki z ręcznikiem na głowie, pachnąca nowym żelem pod prysznic i zamarłam w progu kuchni. Zbyszek siedział przy stole w moim szlafroku. Moim. Szaro-błękitnym, który dostałam od męża na urodziny. Parzył sobie kawę w naszej dużej filiżance, tej ze złotym uszkiem, co zawsze ją zostawiam na niedzielne poranki.

Co ty robisz? – zapytałam, powoli opierając się o framugę drzwi.

– Czekam na kawkę – odparł bez cienia zakłopotania. – Zrób mi taką z mlekiem. Tylko nie tym 0%, co stoi w lodówce. Macie coś normalnego?

Patrzyłam na niego chwilę w milczeniu. W tamtym momencie zrozumiałam, że on nie tylko się tu wprowadził. On uznał ten dom za swój. A ja? Ja byłam dodatkiem. Gościem w swoim własnym mieszkaniu. Wzięłam głęboki wdech i bez słowa zaczęłam nalewać mu tej kawy. Ręce mi się trzęsły.

– Talerz po twojej jajecznicy nadal leży na stole – powiedziałam spokojnie, choć głos lekko mi zadrżał.

Wyluzuj trochę, co? W domu to ma być relaks – odparł i wziął łyk, jakby właśnie siedział w swoim ulubionym fotelu.

Nie wytrzymałam.

Ty sobie chyba jaja robisz – wybuchłam. – Od tygodnia leżysz na tej kanapie jak kłoda, zostawiasz po sobie bajzel i jeszcze masz czelność mnie pouczać? To nie jest twoje mieszkanie!

Zbyszek uniósł brwi, teatralnie zdziwiony.

– Oj, spokojnie. Powiedzieliście, że mogę się zatrzymać. To się zatrzymałem. W czym problem?

– W tym, że nie masz za grosz taktu! – warknęłam. – Myślisz, że wszystko ci się należy?! Że ja jestem twoją pokojówką?

Drzwi do pokoju uchyliły się lekko. Mąż. Oczywiście. Wychylił głowę, ziewnął, jakby to było śniadanie w hotelu i zapytał:

– Co się dzieje?

On cię wykorzystuje – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. – A ty się na to godzisz!

Mąż rozłożył ręce w tym swoim wiecznie ugodowym geście.

– To jest jak brat. Nie mogę go wyrzucić.

Zamilkłam. Nie dlatego, że nie miałam już nic do powiedzenia. Ale dlatego, że zrozumiałam jedno – ja tu już się nie liczę. Nie jestem partnerką, tylko przeszkodą do świętego spokoju. Czułam się zepchnięta na margines i to we własnym domu. W miejscu, które kiedyś było azylem, stałam się intruzem. W swojej kuchni, przy swojej kanapie, obok człowieka, który kiedyś był moim mężem, a teraz był... nie wiem. Kimś obcym.

Coś we mnie pękło

Stałam nad torbą sportową Zbyszka, wrzucając do niej jego rzeczy z kuchni, łazienki i salonu. Bez składania, bez pytania. Po prostu pakowałam. Koszulki, buty, jego ładowarkę, resztki jedzenia w plastiku. W końcu zawiązałam torbę i postawiłam ją przy drzwiach. Mąż wszedł do przedpokoju i patrzył na mnie w milczeniu.

Albo mieszkamy we dwoje, albo ja wychodzę. Ty wybierasz – powiedziałam spokojnie, nawet zaskakująco spokojnie jak na to, co czułam.

Milczał. Stał i milczał, jakby liczył, że to wszystko zniknie, jeśli nic nie powie. Patrzyłam na niego i miałam wrażenie, że coś we mnie umiera. Może cierpliwość. Może złudzenie, że jesteśmy zespołem. Może nadzieja, że jeszcze się o mnie postara. Ale czekałam. Jeszcze chwilę. Nie powiedział nic. Odwróciłam się i poszłam do kuchni. Gdy sięgnęłam po kubek, ręce mi się trzęsły. Może to był koniec. Może właśnie zaczęłam odchodzić – jeszcze będąc w tym samym domu.

Odzyskałam spokój

Obudziłam się wcześnie. Słońce wlewało się do sypialni przez niedociągnięte zasłony. Cisza była zaskakująca. Taka, która nie drażni, a koi. Wstałam, przeciągnęłam się i spojrzałam w stronę kanapy w salonie. Pusta. Torby też nie było.

Zniknął – powiedział mąż, jakby relacjonował pogodę.

Stał oparty o framugę drzwi i wyglądał jak ktoś, kto nie spał całą noc.

I dobrze – odpowiedziałam, nie patrząc mu w oczy.

Usiadłam na kanapie. Na tej samej, na której przez ostatnie tygodnie nie było dla mnie miejsca. Teraz była chłodna, równa, cicha. Poczułam, że po raz pierwszy od dawna mogę oddychać pełną piersią. Przez moment tylko siedziałam, ręce trzymałam na kolanach, stopy lekko wbite w dywan. I to było moje miejsce. Znowu. Nie wiedziałam, co dalej z nami. Czy ten milczący człowiek przy drzwiach jeszcze kiedyś stanie po mojej stronie? Czy jeszcze potrafimy coś odbudować? Ale tego ranka to nie miało znaczenia. Byłam tu. Sama na mojej kanapie. W ciszy, którą odzyskałam. I to wystarczyło.

Agnieszka, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama