Reklama

Nie sądziłam, że pewnego wieczoru, przy stole pełnym śladów po obiedzie i niedopitym winie, mój mąż spojrzy mi w oczy i wyzna coś, co rozwali nasze dotychczasowe życie na kawałki. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Nawet nie zadrżała mi powieka. Zamiast tego zaproponowałam mu układ, który do dziś wydaje się ludziom absurdalny. Ale działa. Przynajmniej dla nas. Minęło pięć lat. Nasze życie nie przypomina niczego, co można zobaczyć w kinie czy przeczytać w poradniku małżeńskim. A mimo to trwamy – razem, osobno, intensywnie. Dla wielu jesteśmy zagadką. Dla niektórych – przestrogą.

Reklama

Wyznanie, które zmieniło wszystko

– Muszę ci coś powiedzieć – Marek unikał mojego wzroku, patrząc gdzieś w bok, niby na zasłony, niby na filiżankę.

Zamarłam. W jego głosie było coś, co od razu ściągnęło mi skórę na karku. Miałam ochotę krzyknąć „Nie mów!”, ale siedziałam cicho. Serce mi waliło, dłonie mi zlodowaciały, a w głowie pojawiła się tylko jedna myśl – coś zrobił.

– Spałem z kimś – rzucił w końcu.

Poczułam, jakby ktoś podciął mi kolana. Ale nadal milczałam. Nie płakałam. Nie zapytałam z kim. Może po prostu nie chciałam usłyszeć odpowiedzi, a może przeczuwałam ją od dawna.

– Z Olgą – dodał po chwili.

Tutaj już coś mi drgnęło. Olga. Moja przyjaciółka. Kobieta, z którą dzieliłam nie tylko wspólne wina i sekrety, ale też wakacje, święta, czasem nawet zakupy dla Marka. Znała mnie lepiej niż moja własna siostra. I to ona. Ona.

– Długo to trwa? – zapytałam sucho, prawie obojętnie.

Pół roku. Już się skończyło – dodał pospiesznie, jakby to miało coś zmienić.

Nie odpowiedziałam od razu. Przez chwilę naprawdę nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam się śmiać. Chciałam coś rozwalić. Ale powiedziałam coś zupełnie innego.

– Zróbmy coś szalonego. Nie zostawiajmy tego tak. Chcę... żebyś z nią dalej był. Ale oficjalnie. I ze mną też.

Spojrzał na mnie, jakby pierwszy raz mnie widział. A ja sama nie byłam pewna, co właśnie zrobiłam.

Wszystko, tylko nie złość

Marek przez dłuższą chwilę nie mówił nic. Jego twarz nie wyrażała niczego konkretnego – ani ulgi, ani szoku. Jakby szukał we mnie podstępu.

– Chcesz... żebym był z Olgą? – zapytał w końcu, powoli, ostrożnie.

Chcę, żebyś przestał mnie okłamywać. Chcę wiedzieć wszystko. I nie chcę rezygnować z ciebie tylko dlatego, że jesteś... pogubiony – powiedziałam cicho, ale pewnie.

Wstałam i poszłam po wino. Miałam wrażenie, że moje ciało porusza się samo, że ja tylko stoję z boku i się przyglądam. Wróciłam z kieliszkiem i jednym słowem zaprosiłam go do rozmowy, która zadecyduje o naszej przyszłości:

– Słucham.

Opowiedział. O tym, jak to się zaczęło – przypadkowe spotkanie, późna kawa, bliskość, której podobno mu brakowało w domu. Mówił, że nie planował. Że czuł się winny. Że tęsknił za mną bardziej niż kiedykolwiek.

– A mimo to się z nią spotykałeś – przerwałam mu w końcu i wypiłam łyk wina. – To ciekawe, że ludzie najczęściej zdradzają tych, za którymi tęsknią.

– Wiem, że to chore. Że cię zraniłem. Ale… kiedy tak mówisz, jak teraz… Czuję się jeszcze gorzej. Bo ty się nie złościsz. A powinno cię nosić.

– Właśnie dlatego to działa – szepnęłam. – Bo nie chcę robić tego, co wszyscy. Chcę zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi.

A on... zgodził się. Powiedział „dobrze”, jakby nie do końca wierzył, co się dzieje.

Reguły naszej gry

Zasiedliśmy z kartką i długopisem przy kuchennym stole. To miała być umowa. Jak między wspólnikami. Albo dziwnym małżeństwem z epoki, w której uczucia miesza się z chłodną kalkulacją.

– Musimy ustalić zasady – powiedziałam, zanim Marek zdążył zaprotestować.

– Zasady? – parsknął. – Przecież to jakiś obłęd.

– Wiem – przytaknęłam. – Ale chcesz w to wejść czy nie?

Pokręcił głową, westchnął i w końcu skinął.

– Dobra. Ustalmy to.

Nie mógł z nią spać w naszym łóżku. To była pierwsza rzecz, jaką wpisałam. Nasze łóżko należało tylko do mnie. Mógł się z nią spotykać, ale zawsze miał mówić mi gdzie, kiedy, i na jak długo. Żadnych kłamstw, żadnych wymówek.

– I żadnych wspólnych zdjęć w socialach. Nie chcę widzieć jej na twoim profilu. I nie chcę, żeby ludzie zaczęli szeptać za moimi plecami.

– To jak mam im to wytłumaczyć? – zapytał.

– W ogóle nie tłumacz. To nie ich sprawa.

Patrzył na mnie z mieszaniną podziwu i niepokoju. Jakby nie wiedział, czy właśnie dostał dar od losu, czy przekleństwo. Ja też tego nie wiedziałam. Ale miałam wrażenie, że tylko tak mogę zachować to, co było dla mnie najcenniejsze – kontrolę.

– A ty? – zapytał w końcu. – Ty też możesz... mieć kogoś?

Zawahałam się. Ale tylko na moment.

– Mogę.

I tak właśnie narodził się nasz układ.

Życie poza schematem

Na początku wszystko było czysto teoretyczne. Marek spotykał się z Olgą raz w tygodniu. Wracał późnym wieczorem i zawsze meldował: gdzie byli, co jedli, o czym rozmawiali. Tak jakby usprawiedliwiał się z wyjścia do dentysty. Ja w tym czasie ćwiczyłam. Gotowałam zbyt wystawne kolacje. Przeglądałam aplikacje randkowe, nie odważywszy się na żadną wiadomość. Nie dlatego, że nie chciałam. Ale dlatego, że zrozumiałam: to, co wymyśliliśmy, działa tylko wtedy, gdy oboje jesteśmy w równowadze. A ja jeszcze nie byłam gotowa, żeby kogoś wpuścić.

Olga próbowała się ze mną kontaktować. Pisała, że niczego nie planowała, że ją to wszystko przerosło. Że myślała, że mnie nie kochał, że między nimi „zaiskrzyło”. Nie odpisałam ani razu.

Dziwna jesteś – rzuciła Magda, moja koleżanka z pracy, kiedy podczas babskiego wieczoru wyznałam jej fragment prawdy.

– A może po prostu uczciwa – odparłam.

Wbrew wszystkiemu, nasz układ zaczął się stabilizować. Marek wracał do mnie zawsze. Nigdy nie kłamał. Zaczął częściej mnie przytulać. Jakby nasza relacja zyskała nową jakość, paradoksalnie przez to, że przestaliśmy udawać, że jesteśmy jedyni dla siebie. Raz po raz łapałam się na tym, że czuję się... wolna. Że nie muszę już walczyć o wierność, bo nie była już celem samym w sobie. Walczyłam tylko o prawdę. I tylko czasem, bardzo późno w nocy, kiedy zasypiałam sama, myślałam: co się z nami stało?

Wszystko wymknęło się spod kontroli

Zaczęło się od jednego sms-a. Krótkiego, banalnego.

Fajnie się dziś rozmawiało. Może powtórzymy?

Nie był od Marka. Nazywał się Olek. Poznaliśmy się przypadkiem – w bibliotece, gdzie szukałam książki o współczesnych związkach, choć bardziej chciałam chyba znaleźć odpowiedź na pytanie, kim się stałam. On ją akurat oddawał. Zaczęliśmy pisać. Bez oczekiwań. Bez presji. O książkach, o muzyce, o samotności, która potrafi dopaść nawet w łóżku, w którym ktoś oddycha obok.

Nie powiedziałam Markowi. Nie od razu. Bo czułam, że to coś innego. Że to nie gra. Nie próba wyrównania rachunków. Że w tym było ciepło, którego nie znałam od dawna. I pewnego wieczoru, kiedy Marek wrócił od Olgi, zastał mnie siedzącą na kanapie z telefonem w dłoni.

– Piszesz z kimś? – zapytał bez gniewu. Bardziej... z ciekawością.

– Tak. I chyba go lubię – odpowiedziałam szczerze.

Zamilkł. Przeszedł obok, nalał sobie wody. Wrócił i usiadł naprzeciwko mnie.

Czyli teraz naprawdę jesteśmy... tym, czym chcieliśmy być?

– A może właśnie tym, czym nie chcieliśmy – odpowiedziałam.

Nie było już powrotu. Nasz układ – ten misternie poukładany kompromis między uczciwością a egoizmem – zaczął się kruszyć. Bo teraz każde z nas miało własne życie. I coraz mniej powodów, żeby dzielić je razem. A jednak... nadal byliśmy.

Nowa definicja miłości

Minęło pięć lat. Czasem patrzę na nas i nie poznaję tych ludzi sprzed lat. Marek nadal jest obecny w moim życiu. Mieszka piętro niżej. Kiedyś śmialiśmy się, że to jak w sitcomie – drzwi obok, ale każdy żyje po swojemu. Dziś nikogo to już nie dziwi. Może dlatego, że przestaliśmy się tłumaczyć.

Nie jesteśmy parą. Ale też nigdy się nie rozstaliśmy. Święta spędzamy razem. Wakacje czasem osobno, czasem wspólnie – z jego nową partnerką i moim Olkiem, który został na dłużej. Nikogo nie udajemy. Ludzie dziwią się, że można tak żyć. Niektórzy zazdroszczą nam tej wolności, inni pukają się w czoło. Nasze rodziny długo nie mogły tego zrozumieć. A może nadal nie rozumieją. Ale przestali pytać. Po prostu przyjęli, że jesteśmy „inni”.

Nie wiem, czy to jest miłość. Może to już coś innego. Głębszego. Albo mniej intensywnego, ale bardziej prawdziwego. Taka miłość, która nie zżera zazdrością, nie zrywa się z łańcucha z byle powodu. Może to... lojalność. Przywiązanie. Czułość bez oczekiwań. Czasem patrzę na Marka, jak podaje kawę mojemu partnerowi i słyszę, jak się śmieją. Myślę wtedy, że przeszliśmy przez coś, co połamałoby wielu. Ale nie nas. My po prostu złożyliśmy się na nowo. W inny sposób.

Czy jestem szczęśliwa? Często. Czy żałuję? Nigdy. I jeśli ktoś mnie pyta, jak przetrwać zdradę – odpowiadam: przestań walczyć o bycie jak wszyscy. Znajdź swoją drogę. Nawet jeśli wygląda jak szaleństwo. Bo to szaleństwo mnie uratowało.

Anna, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama