Reklama

W życiu są takie dni, kiedy człowiekowi po prostu nie chce się wychodzić z domu. Zwłaszcza gdy pogoda kapryśna, a powietrze pachnie bardziej rozkładającymi się liśćmi niż jesiennym romantyzmem. Ale są też obowiązki – takie, których się nie przekłada, nawet jeśli się bardzo chce. Jak odwiedziny na cmentarzu. Mąż się uparł, że musimy iść razem, chociaż ja bym wolała posiedzieć w cieple z herbatą. Ale on uważa, że skoro zmarli byli rodziną, to trzeba się pokazać. Zresztą, nie od dziś wiem, że dla mojego męża ważniejsze jest, jak to wygląda, niż co się czuje.

Reklama

Wzięliśmy więc znicz, chryzantemy i dobre miny. Oboje po siedemdziesiątce, niby doświadczeni życiem, a jak przychodzi co do czego, to potrafimy się pokłócić o głupoty jak nastolatki. I to właśnie tamtego dnia, przy grobie, miało się okazać, że z pozoru spokojne odwiedziny zmienią się w coś, co potem przez tygodnie odbijało nam się czkawką w rodzinie. Ale, jak to zwykle bywa, wszystko zaczęło się od jednej, niby niewinnej uwagi. A później? Później poszło już lawinowo.

Wiedziałam, do kogo pije

Podjechaliśmy pod cmentarz naszym wysłużonym autem, które co chwilę wydawało dziwne jęki, jakby też nie miało ochoty uczestniczyć w tym teatrzyku. Mąż wysiadł pierwszy, zamknął drzwi z rozmachem i rozejrzał się dookoła, jakby sprawdzał, kto jeszcze przyszedł.

– No i co się tak ociągasz? – rzucił w moją stronę, poprawiając czapkę. – Chyba nie myślisz, że ja sam to wszystko poniosę?

– Jeszcze się dobrze drzwi nie otworzyły, a ty już z pretensjami – mruknęłam, chwytając doniczkę z chryzantemami. – Mówiłeś, że ma być spokojnie.

– Bo ma być – odparł. – Ale ja nie jestem wielbłądem.

Szliśmy w milczeniu wzdłuż alejek. Dzieciaki biegały między grobami, starsze panie robiły krzyżyk na czole na każdy widok znajomego nazwiska. Przystanęliśmy przy grobie teściowej. Mój mąż, jak zawsze, stanął w lekkim rozkroku i założył ręce na plecach, jakby pełnił wartę honorową.

– No... mama zawsze lubiła porządek – powiedział. – A niektórzy przychodzą tylko raz w roku i myślą, że to wystarczy.

Zamrugałam. Wiedziałam, do kogo pije.

– Sugerujesz coś? – zapytałam, patrząc mu prosto w oczy.

– Ja? Skądże – powiedział, podnosząc wzrok do nieba. – Tylko tak ogólnie mówię.

– To może nie mów wcale – syknęłam.

– Teresa, na miłość boską... przy grobie jesteśmy. Nie wypada się kłócić.

Zacisnęłam usta. Tak, nie wypada. Tylko że to on właśnie pierwszy zaczął. I dobrze o tym wiedział.

Katastrofa wisiała w powietrzu

Zaczęłam poprawiać znicz, który stał krzywo, choć był dopiero co postawiony. Czasem lepiej zająć się czymś ręce, żeby nie powiedzieć za dużo. Mąż stał dalej, jakby czekał na oklaski za swoją uwagę.

– Wiesz, Teresa – odezwał się nagle, tym tonem, co zawsze zwiastował katastrofę – gdyby twoja siostra tak samo dbała o grób mamy, jak dba o swój wygląd, to byłoby tu jak w ogrodzie botanicznym.

Odłożyłam zapalniczkę, bardzo powoli. Nie dlatego, że byłam spokojna. Właśnie przeciwnie, żeby nie rzucić nią w jego stronę.

– A może byś jej to powiedział prosto w twarz, co? Bo jakoś przy wigilii, jak dawała ci domowy pasztet, to byłeś pierwszy do komplementów.

– Teresko, ja tylko stwierdzam fakty – wzruszył ramionami. – Chcesz mi zabronić mówić prawdę?

– Nie. Ale może mógłbyś się nauczyć, kiedy lepiej tę twoją prawdę zachować dla siebie.

W tym momencie zza rogu wyszła właśnie moja siostra z mężem. Niosła znicz w kształcie anioła i siatkę z plastikowymi zniczami, które zawsze uważałam za kicz. Ale dziś wyjątkowo ucieszyłam się na ich widok.

– O, jak miło, że już jesteście! – zawołałam trochę zbyt entuzjastycznie.

– Dopiero co dojechaliśmy – odpowiedziała siostra. – I jak tam, spokój?

Spojrzałam na mojego męża, który już udawał, że wdycha melancholijnie zapach chryzantem.

– Tak, bardzo spokojnie – powiedziałam z zaciśniętymi zębami.

Chwilowo.

Siostra już była w trybie ataku

Siostra uklękła przy grobie, zaczęła coś poprawiać przy płycie. Jej mąż, jak zwykle w swojej cmentarnej kurtce z lat dziewięćdziesiątych, stał z boku i udawał, że nie słyszy, jak jego żona pomrukuje pod nosem.

– Kto zostawił wypalony znicz? – zapytała, zerkając na mnie. – Myślałam, że się umawialiśmy, żeby zabierać stare.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, mój mąż wtrącił się jak z automatu:

– To nie my. My zawsze sprzątamy po sobie. Teresa była tu tydzień temu.

– Naprawdę? – Siostra spojrzała na mnie z przekąsem. – Bo wygląda, jakby nikt tu nie był od Święta Zmarłych.

– Byłam – odpowiedziałam krótko. – Może nie codziennie, ale byłam.

– Aha – mruknęła. – Tylko że mama zasługiwała na więcej niż „może”.

– No bez przesady – wtrącił się jej mąż. – To nie wyścigi, kto częściej przychodzi. Ważne, że się pamięta.

– Dokładnie – powiedziałam, ale siostra już była w trybie ataku.

– Ja nie mówię, że trzeba tu być co tydzień, ale skoro się mówi, że się było, to niech to będzie widać.

I wtedy mój mąż – tak, ten sam, który jeszcze chwilę temu pouczał mnie, że przy grobie się nie kłóci – rzucił:

– No ale skoro ktoś stawia plastikowe kwiaty, to trudno wymagać klasy w innych sprawach, prawda?

Zapadła cisza. Siostra powoli wstała, odgarnęła włosy i powiedziała chłodno:

– Przepraszam, co?

– Nic, nic – odchrząknął, ale było za późno. Lawina ruszyła.

Zrobił się istny cyrk

– Nie, nie „nic, nic” – siostra zrobiła krok do przodu. – Powiedz to jeszcze raz, ale prosto w oczy. To ja mam „brak klasy”, tak?

Mój mąż spojrzał na mnie z wyrazem, który zawsze oznaczał „ratuj mnie”. Ale ja tylko cofnęłam się pół kroku i złożyłam ręce na piersi.

– To był żart – próbował się ratować. – Taki... rodzinny humor.

– O, to ciekawe, że żarty zawsze ci wychodzą kosztem innych – powiedziała siostra, a jej głos był o ton wyższy. – Plastikowe kwiaty ci przeszkadzają? Przypomnę ci, że jak mama żyła, to ty nawet nie wiedziałeś, gdzie ona mieszkała!

– Ej, ej, może nie rozgrzebujmy wszystkiego tutaj – próbował interweniować jej mąż. – Ludzie patrzą...

– I dobrze, niech patrzą! – wybuchła siostra. – Zawsze wszystko musi być, jak on chce, zawsze najmądrzejszy!

– No przepraszam bardzo, ale to nie ja tu robię sceny przy grobie – odparł mój mąż, już wyraźnie wkurzony. – Przecież to miała być spokojna wizyta!

– Spokojna? Ty sam zacząłeś! – nie wytrzymałam. – Najpierw aluzje, potem te teksty. A teraz udajesz świętego?

– Teresa, błagam cię...

– Nie, nie błagaj mnie teraz. Trzeba było się nie odzywać, skoro nie wypada.

Zapadła niezręczna cisza. Nawet ptaki gdzieś ucichły. Przez chwilę nikt się nie ruszał.

– Chodź, jedziemy – powiedziałam w końcu.

– Co, już? – zdziwił się.

– Tak. Zanim zrobisz jeszcze większy cyrk.

I odwróciłam się na pięcie, zostawiając ich tam z tymi wszystkimi „nie wypada”.

Już nie byłam wściekła

Szliśmy do samochodu w milczeniu. Mąż trzymał ręce w kieszeniach i spoglądał ukradkiem w moją stronę, ale nic nie mówił. I dobrze. Każde słowo mogłoby tylko pogorszyć sytuację.

– Przesadziła – mruknął w końcu.

Zatrzymałam się.

– Przesadziła? A ty niby co zrobiłeś? Przyczepiłeś się do kwiatów, jakby to była wojna estetyczna. Ona mogła przyjść z bukietem z papieru toaletowego, a i tak to nie twoja sprawa.

– Ale przyznaj, że trochę to wyglądało...

– Nie. Nie przyznam. Bo tu nie chodziło o kwiaty. Ty po prostu musiałeś coś powiedzieć. Bo nie potrafisz zamknąć jadaczki, kiedy trzeba.

Spojrzał w bok, kopnął kamyczek na ścieżce. Zachowywał się jak chłopiec, który właśnie dostał burę od nauczycielki.

– Ty zawsze stajesz po jej stronie.

– Nie. Ja staję po stronie rozsądku. A ten dziś miał u ciebie wolne.

– Dobra, już. Przepraszam – powiedział nagle. – Może nie powinienem tego mówić. Ale wiesz, jak ona mnie denerwuje.

– Wiem. Ale to nie znaczy, że musisz dać się sprowokować. Albo prowokować innych.

Zatrzymaliśmy się przy samochodzie. Patrzyłam na niego przez chwilę. Już nie byłam wściekła. Teraz byłam po prostu zmęczona.

– I co teraz? – zapytał, sięgając po kluczyki.

– Teraz dzwonisz do niej i przepraszasz. Bez „ale”. I jeśli ci zależy, żeby cokolwiek w tej rodzinie jeszcze działało, przestajesz komentować każdy szczegół.

– Masz rację – westchnął. – Jak zwykle.

Nie odpowiedziałam. Po prostu wsiadłam do auta. W końcu ktoś z nas musiał zachować klasę.

Nie będę robić za tłumacza

Minął tydzień, zanim siostra znów odezwała się do mnie. Zadzwoniła krótko po południu, głosem nieco chłodniejszym niż zwykle, ale bez widocznej złości.

No i co z tym twoim? – zapytała bez żadnych wstępów.

– Przeprosił przecież – odpowiedziałam spokojnie. – Dzwonił w poniedziałek. Bez „ale”. Tak jak prosiłam.

– Mhm. Usłyszałam to „przepraszam”, ale musiałam się upewnić, że to nie był przypadek.

Uśmiechnęłam się do siebie. Znałam ją zbyt dobrze.

– Jakbyś nie zauważyła, on czasem nie wie, gdzie kończy się żart, a zaczyna bezczelność.

– A ty czasem udajesz, że to nie twój problem – rzuciła cicho, ale bez jadu.

Już nie udaję – westchnęłam. – Przez czterdzieści lat myślałam, że mogę być buforem, ale człowiek się starzeje i przestaje mieć siłę robić za tłumacza cudzych intencji.

– No, nareszcie mówisz z sensem – parsknęła.

– Ty też mogłabyś czasem odpuścić. Nie wszystko musi być wojną.

– Może i nie, ale wojna zaczęła się przy zniczu w kształcie anioła.

Obie wybuchnęłyśmy śmiechem. Krótko, ale szczerze.

Wieczorem mąż zapytał, czy „jest już pokój w rodzinie”.

– Jeszcze nie – odpowiedziałam. – Ale chyba zawieszenie broni.

– A ja?

– Ty? Ty masz zakaz wypowiadania się na cmentarzach. Dożywotni.

Pokiwał głową z uśmiechem. Może coś zrozumiał. A może po prostu zapamiętał, że z dwiema siostrami nie ma żartów.

Teresa, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama