Reklama

Na początku małżeństwa nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo. Myślałam: „tradycja, rodzina, bliskość”. Ale z czasem coś we mnie zaczęło cichutko pękać. Bo przecież miało być inaczej. Mieliśmy podróżować, odkrywać świat, śmiać się, zasypiać zmęczeni, ale szczęśliwi. Tymczasem zasypiam przy dźwięku pralki i budzę się przy jego zdaniu: „Muszę jeszcze podjechać do mamy”.

Reklama

Kiedyś odważyłam się zaprotestować.

– Kamil, może w tę niedzielę po prostu nigdzie nie pojedziemy? Posiedzimy razem, obejrzymy film.

– Nie mogę, Julka. Mama już wszystko przygotowała. Wiesz, jak to przeżywa.

„Mama przeżywa”. To zdanie słyszałam częściej niż „kocham cię”.

Patrzyłam, jak Kamil wkłada czystą koszulę, a ja czułam, że z każdą niedzielą staję się kimś coraz mniejszym. Nie złościłam się już. Po prostu gasłam.

Liczyłam czas do końca wizyty

Zapach smażonego mięsa czuć było już na klatce schodowej. Ten sam co tydzień – ciężki, tłusty, taki, który wchodzi w ubranie i w myśli. Kamil nacisnął dzwonek, a ja wzięłam głęboki wdech. Wiedziałam, że za chwilę zacznie się teatr.

– Ooo, przyszli moi młodzi! – Halina otworzyła drzwi w fartuchu w kwiaty, z uśmiechem tak szerokim, jakbyśmy przyjechali z Ameryki, a nie z drugiego końca miasta. – Zdejmujcie buty, zaraz rosół!

Stół był już nakryty. Kamil i jego ojciec od razu zaczęli rozmowę o polityce – zawsze o polityce. „Kto kogo sprzedał, a kto ma rację”. A ja siedziałam naprzeciwko teściowej, która między jednym łykiem rosołu a drugim lubiła rozdawać oceny.

– Dobrze, że Kamil ma taką spokojną żonę – powiedziała, nie patrząc na mnie, tylko w talerz. – Inna by mu życie zatruła.

Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Odłożyłam łyżkę.

– Może następnym razem zaprosimy was do nas? – spróbowałam.

– Dziecko, po co zmieniać coś, co działa? – odparła, jakby recytowała z poradnika o udanym małżeństwie.

– Julka, nie kombinuj. Mama się stara – rzucił Kamil, nie podnosząc wzroku.

Zamilkłam. Wiedziałam, że każda moja uwaga skończy się jego spojrzeniem – tym, które mówiło „daj spokój, nie rób sceny”.

Po obiedzie telewizor zagłuszał wszystko. Halina śmiała się z programu, ja ukradkiem patrzyłam na zegarek. Osiemnaście piętnaście. Jeszcze godzina i wrócimy do domu.

W samochodzie milczeliśmy.

Nie musisz się tak dąsać – powiedział w końcu. – Rodziny się nie odcina.

– A może czasem trzeba? – wyrwało mi się.

Kamil nie odpowiedział. Włączył radio. Piosenka była wesoła, ale w środku czułam ciszę tak gęstą, że mogłabym się w niej udusić.

Miałam już tego dosyć

Spotkałyśmy się z Olą w naszej ulubionej kawiarni – tej z dużymi oknami i zapachem świeżych bułeczek. Zawsze mówiła, że to miejsce jest jak terapia – wystarczy usiąść, wypić kawę i poobserwować ludzi, żeby przypomnieć sobie, że życie toczy się pomimo wszystko.

No i jak ta wasza niedzielna sielanka? – zapytała, unosząc brew.

– Jak zwykle – odparłam. – Rosół, schabowy, sernik. I święta trójca: mama, ojciec, telewizor.

Ola roześmiała się cicho, ale zaraz spoważniała.

– Julka, ty się dusisz. Widać to po tobie.

– Już nawet się nie kłócimy. Po prostu... jesteśmy. Jak dwa meble w tym samym pokoju.

– A co by się stało, gdybyś po prostu nie pojechała w niedzielę?

– Kamil by się zdenerwował. Albo, co gorsza, mama.

– A może najwyższy czas, żeby się wreszcie ktoś zdenerwował?

Nie odpowiedziałam. Siedziałyśmy chwilę w ciszy. Ludzie wokół śmiali się, kelnerka stawiała na stołach ciasta, a ja miałam wrażenie, że moje życie to film, który ktoś puścił na pauzie.

– Wiesz, Ola, ja nie pamiętam, kiedy ostatni raz śmialiśmy się z Kamilem tak naprawdę. Bez napięcia, bez „musimy już jechać do mamy”.

– To nie brzmi jak miłość, Julka. To brzmi jak przyzwyczajenie.

Te słowa we mnie zostały.

Kiedy wróciłam do domu, Kamil już spał na kanapie, pilot w ręku, jak zawsze. Zdjęłam buty, patrzyłam na niego długo. Cicho, żeby go nie obudzić, przykryłam go kocem. Wtedy pomyślałam, że jeśli chcę cokolwiek odzyskać – siebie, nas, cokolwiek – muszę coś zrobić. Pierwszy raz od dawna czułam nie strach, tylko dziwny spokój. Spokój, który pachniał buntem.

Wiedziałam, że zrobię to po swojemu

Niedziela przyszła jak zawsze – cicho, nieproszona. Zapach kawy z kuchni, odgłos suszarki w łazience, Kamil w tej samej koszuli co zwykle, wyprasowanej przez jego matkę. Próbowałam nie myśleć, że ten dzień znów skończy się tak samo. Ale tym razem w środku coś było inne. Jakby we mnie zapadła decyzja, o której jeszcze nikomu nie powiedziałam.

– Julka, wychodzimy za pół godziny. Mama już nakryła do stołu – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Wiem – odpowiedziałam spokojnie. Nie chciałam się kłócić. Wiedziałam, że zrobię to po swojemu.

Podróż minęła w ciszy. W radiu grała jakaś stara piosenka o miłości, której już nie ma. Ironia losu.

W domu Haliny wszystko było jak w zegarku. Rosół na stole, kompot z wiśni, ojciec Kamila w fotelu, a w tle telewizor z niedzielnym kabaretem. Siedziałam przy stole, słuchałam, jak rozmawiają o tym, że „młodzi teraz to nie wiedzą, co to obowiązek”.

– Tylko rodzina daje prawdziwe oparcie – powiedziała Halina, jakby cytowała samą siebie.

I wtedy coś we mnie pękło.

– A co, jeśli ta rodzina mnie dusi? – zapytałam.

W pokoju zrobiło się cicho. Ojciec Kamila odchrząknął. Halina spojrzała na mnie jak na niesforne dziecko.

– Nie przesadzaj, dziewczyno. My tylko chcemy dobrze.

– Julka, nie rób scen przy stole – warknął Kamil.

– Nie robię scen. Robię przerwę.

Odsunęłam krzesło, sztućce zadźwięczały o talerz. Halina otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Wstałam i wyszłam.

Na klatce czułam, jak serce wali mi jak szalone. Ale nie z lęku – z ulgi. Po raz pierwszy od lat to ja zdecydowałam, kiedy kończy się obiad.

Nie uciekłam, zaczęłam inaczej

Minęły trzy miesiące. Niedziele wyglądają już inaczej. Czasem pijemy kawę na balkonie, czasem jedziemy nad jezioro, a czasem wcale nie robimy nic. I właśnie to „nic” stało się naszym ratunkiem. Kamil, choć z wielkim trudem, zrozumiał, że można żyć inaczej.

Halina przychodzi teraz do nas raz w miesiącu – z ciastem i z uśmiechem, nie z wyrzutem. Mówi, że „może i dobrze, że młodzi mają swoje życie”. Ojciec Kamila przynosi śledzie i udaje, że to jego pomysł.

Nie jesteśmy idealni. Czasem się kłócimy. Czasem znów milczymy zbyt długo. Ale między tymi momentami pojawiło się coś nowego – przestrzeń. Na rozmowę, na żart, na wspomnienie.

Ola mówi, że wyglądam inaczej.

– Jakbyś wreszcie oddychała.

– Może wreszcie oddycham – odpowiadam jej i wierzę w to.

Zrozumiałam, że bunt nie musi oznaczać ucieczki. Zamiast kończyć – zaczęłam inaczej. Tym razem to ja wybieram, jak pachnie moja niedziela. I pachnie jabłkami z cynamonem, a nie rosołem i schabowym.

Julia, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama