Reklama

Rano zawsze wychodził pierwszy. Słyszałam, jak drzwi skrzypiały, a potem – ten sam, powolny odgłos jego kroków na klatce schodowej. Kiedyś to lubiłam. Lubiłam wiedzieć, że wróci zmęczony, że usiądziemy razem przy stole, że powie coś o pracy, o szefie, o korkach w drodze do domu. Ale od dawna wracał późno i mówił coraz mniej. Ja nakładałam mu zupę, on włączał telewizor, i tak mijaliśmy wieczory – obok siebie, a jakby daleko.

Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmialiśmy. Wszystko było jak w zegarku – on w pracy, ja w domu. Gotowałam, prałam, płaciłam rachunki, dbałam, żeby niczego nie zabrakło. Z zewnątrz pewnie wyglądaliśmy na zgodne małżeństwo, takie z piętnastoletnim stażem, co już niczego nie musi sobie udowadniać. Ale w środku – pustka. Taka, która boli, choć nikt jej nie widzi.

Czasem mówił z dumą:

– Nie po to tyle pracuję, żeby ktoś mi mówił, co mam robić.

Ja wtedy milczałam. Bo co miałam powiedzieć? Że nie chcę być jego „kimś od rachunków i obiadu”? Że chciałabym, żeby po prostu usiadł obok, zapytał, jak mi minął dzień?

Wieczorem, gdy gasiliśmy światło, leżał odwrócony plecami. A ja patrzyłam w sufit i pytałam siebie w myślach: Czy ja go jeszcze potrzebuję? Czy on w ogóle potrzebuje mnie?

– Nie zapomnij opłacić rachunku za prąd – rzucił pewnego ranka, zakładając kurtkę.

– Już to zrobiłam – odpowiedziałam.

– No widzisz, dlatego cię potrzebuję.

Uśmiechnął się, ale we mnie coś pękło. Bo ja już nie chciałam być potrzebna tylko „dlatego”.

„Nie martw się, coś wymyślę”

Zaczęło się od telefonu. Krótkiego, beznamiętnego. Pamiętam, że akurat wycierałam blat w kuchni, kiedy usłyszałam, jak zamyka za sobą drzwi i mówi do kogoś po cichu. Potem wrócił. Twarz miał taką, jak po nocnej zmianie – szarą, pustą. Odłożył kurtkę, usiadł przy stole i długo gapił się w filiżankę z herbatą.

– Co się stało? – zapytałam, czując, że już wiem.

– Nic takiego. Małe zmiany w firmie. Zwolnienia. Ale spokojnie, coś wymyślę – odpowiedział z tą sztuczną pewnością, której od dawna nie znosiłam.

Przez pierwsze dni udawał, że wszystko jest po staremu. Wstawał rano, golił się, zakładał koszulę i wychodził niby „do pracy”. Wracał jednak szybciej, a jego płaszcz coraz częściej pachniał papierosami, choć wcześniej nie palił. Na moje pytania odpowiadał krótko:

– Nie martw się, Ewa. To chwilowe.

Mijały tygodnie. Stosy gazet z ogłoszeniami rosły na biurku, a on godzinami przeglądał internet, ale nic z tego nie wynikało. Stawał się coraz bardziej nerwowy, unikał rozmów, przemykał po mieszkaniu jak cień.

Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę.

– Rafał, może ja coś znajdę. Choćby dorywczo.

Spojrzał na mnie ostro, jakbym powiedziała coś obraźliwego.

– Nie żartuj. Nie po to cię brałem, żebyś teraz ganiała po sprzątaniach.

– Ale przecież trzeba coś jeść… – wyszeptałam.

Nie odpowiedział. Wstał, podniósł głos tylko po to, by powiedzieć:

– Mówiłem, że coś wymyślę.

Potem trzasnął drzwiami i wyszedł. Słyszałam, jak jego kroki odbijają się echem po klatce schodowej. Siedziałam przy stole, w dłoniach trzymałam zimną filiżankę. I wtedy po raz pierwszy poczułam, że to nie była tylko utrata pracy. To było pęknięcie w czymś znacznie większym – w nas.

Udawałam, że jestem spokojna

Z czasem przestał nawet udawać. Nie wychodził rano, nie golił się, a jego dresowe spodnie stały się nowym „uniformem dnia”. W telewizorze leciały wiadomości, a on siedział w fotelu z miną człowieka, który przegrał coś więcej niż pracę – samego siebie.

Na początku próbowałam go ratować. Kupiłam mu nową koszulę, mówiłam, że dobrze w niej wygląda, że pewnie znajdzie coś jeszcze lepszego. Ale on tylko wzruszał ramionami.

– Nie potrzebuję litości, Ewa. Ja to załatwię po swojemu.

Nie załatwił.

Rachunki rosły, oszczędności topniały. W sklepie liczyłam każdy grosz, a wieczorami udawałam, że jestem spokojna, żeby go nie dobijać. Wtedy wpadłam na pomysł, który z początku wydawał mi się tylko „tymczasowy”.

Zaczęło się od sąsiadki z drugiego piętra.

– Pani Ewo, pani jest świetna w sprzątaniu, niech mi pani pomoże ogarnąć mieszkanie przed świętami. Zapłacę, jak trzeba.

Zgodziłam się bez wahania. Potem poleciła mnie dalej – do znajomej z biura rachunkowego. Tak zaczęłam sprzątać po cichu, między poranną kawą a jego drzemką przed telewizorem.

– Nie boisz się, że mąż się dowie? – spytała mnie pewnego dnia koleżanka z biura.

– Nie musi wiedzieć. To tylko chwilowe – odpowiedziałam, choć w środku wiedziałam, że to kłamstwo.

Kiedy wracałam, Rafał pytał:

– Skąd pieniądze na zakupy?

– Z oszczędności – mówiłam spokojnie.

Każdy zarobiony grosz chowałam do koperty w szafce z bielizną. Z jednej strony wstydziłam się tego, co robię, z drugiej – czułam dziwną dumę. Bo przynajmniej ja jeszcze coś potrafiłam. Jeszcze mogłam trzymać nasz dom przy życiu.

Wieczorami myślałam tylko o tym, jak długo uda mi się to ukrywać. I czy on w ogóle zauważy, że mnie po kawałku ubywa.

Odkrył prawdę

To był zwyczajny wtorek. Deszcz lał od rana, a ja jak zawsze pojechałam do biura na obrzeżach miasta. Pachniało detergentem i kawą z automatu. Pracowałam w ciszy, jak zwykle, z radiem grającym w tle. Do końca dnia zostało może pół godziny, kiedy usłyszałam znajomy głos.

– Ewa?

Odwróciłam się i zamarłam. W drzwiach stał Rafał. Przemoczony, w tej swojej znoszonej kurtce, z twarzą, na której mieszały się złość i niedowierzanie.

– To ty? Ty mi kłamałaś? – jego głos był tak zimny, że aż przeszył mnie dreszczem.

– Rafał… ja nie chciałam cię zranić. Musieliśmy z czegoś żyć.

– Sprzątasz cudze biura, żeby utrzymać mnie? Upokorzyłaś mnie, Ewa!

Wszyscy w pomieszczeniu zamilkli. Czułam na sobie spojrzenia ludzi, którzy jeszcze przed chwilą mówili mi „dzień dobry”. W ustach miałam smak proszku do czyszczenia.

– Rafał, ja tylko… chciałam pomóc.

– Pomóc?! – krzyknął. – Ty chciałaś mnie ośmieszyć! Przed obcymi ludźmi!

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, złapał torbę, w której trzymałam rękawiczki i środki czystości, i cisnął nią o ścianę. Dźwięk plastikowych butelek rozszedł się echem po korytarzu.

– Nie mogłaś po prostu zaufać, że coś wymyślę? – warknął i wyszedł, trzaskając drzwiami tak, że szyba w drzwiach aż zadzwoniła.

Nie pobiegłam za nim. Stałam w miejscu, sparaliżowana wstydem i żalem. Wiedziałam, że to nie był tylko gniew – to była rana jego dumy. Najgorsze, że mimo całego bólu, który mi sprawił, rozumiałam go. On nigdy nie umiał przyznać się do bezradności.

Wieczorem wróciłam do pustego mieszkania. Jego buty zniknęły z przedpokoju. W szafie brakowało płaszcza. Na stole leżała tylko torba z jego rzeczami, ta, którą spakowałam, zanim zdążyłam się rozmyślić.

Drzwi zamknęły się za nim. A ja zostałam sama – z ciszą, która bolała bardziej niż jego krzyk.

Zniknął, jakby go nigdy nie było

Minęły trzy tygodnie. Na początku liczyłam dni. Potem przestałam, bo wszystkie zaczęły wyglądać tak samo. Praca, powrót, pusty dom. Żadnego telefonu, żadnego „Ewa, porozmawiajmy”. Tylko cisza – gęsta, nieruchoma, jakby ktoś nią obłożył całe mieszkanie.

Rafał zniknął z mojego świata tak, jakby nigdy w nim nie był. Jego kubek wciąż stał w kuchni, ale nikt z niego nie pił. Koszula, której nie zdążyłam wyprać, leżała zmięta w koszu – pachniała jego wodą po goleniu, i za każdym razem, gdy ją czułam, serce ściskało mi się jak pięść.

Chodziłam do pracy, ale już nie z powodu pieniędzy. Raczej z przyzwyczajenia. Przynajmniej tam ktoś mówił do mnie po imieniu. Kiedy wracałam, włączałam radio, żeby nie słyszeć ciszy.

Któregoś dnia, w sklepie, spotkałam Martę – moją dawną koleżankę.

– Ewa! Co z wami? – zapytała od razu. – Słyszałam, że Rafał się pozbierał.

– Co? – aż się zatrzymałam między półkami. – Skąd wiesz?

– Znajoma widziała go w kawiarni, z jakąś kobietą… Podobno z byłą. Tą, sprzed ciebie. Jak jej tam… Lidia?

Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Zrobiło mi się słabo, musiałam się oprzeć o regał z makaronem. Marta coś jeszcze mówiła, ale już nie słyszałam. W głowie miałam tylko jedno słowo: była.

Wieczorem siedziałam na kanapie, wpatrzona w ciemność za oknem. Nie płakałam. Nie miałam siły. W środku było tylko pytanie: czy naprawdę go zraniłam… czy po prostu dałam mu wygodny pretekst, żeby odejść?

Zegar w kuchni tykał miarowo, jakby odliczał czas do jakiegoś końca. Tylko nie wiedziałam jeszcze, czego dokładnie – żałoby, miłości, czy po prostu mnie samej.

W jej głosie nie było złośliwości

Nie musiałam długo czekać, żeby plotki zamieniły się w fakty. Zadzwoniła do mnie Kasia z biura, ta, która wszystko o wszystkich wiedziała.

– Ewa, nie wiem, czy chcesz to słyszeć… ale Rafał podobno znowu z nią jest. Z tą Lidią.

– Skąd to wiesz? – zapytałam, choć znałam już odpowiedź.

– On teraz pracuje w jej firmie. Ktoś widział ich razem na spotkaniu. Wyglądali… no wiesz.

Zawiesiłam słuchawkę i długo siedziałam bez ruchu. Nie chciałam w to wierzyć, a jednak w środku coś we mnie powiedziało: to ma sens. Lidia – jego pierwsza żona, ta, o której nigdy nie chciał rozmawiać. Pewna siebie, z klasą, kobieta sukcesu. Zupełne przeciwieństwo mnie, tej od rachunków i zupy pomidorowej.

Kilka dni później sama do niej zadzwoniłam. Numer znalazłam w internecie, w zakładce „Kontakt – biuro nieruchomości Lidia Król”.

– Dzień dobry, mówi Ewa… była żona Rafała.

Chwila ciszy. Potem spokojny, chłodny głos:

– Słucham.

– Słyszałam, że… że mu pani pomogła.

– Owszem. Nie prosił o litość. Przyszedł sam. Może chciał udowodnić, że jeszcze coś znaczy.

W jej głosie nie było złośliwości, raczej dojrzałość, której mnie zabrakło. Zanim się rozłączyłam, powiedziałam:

– Niech mu pani powie, że życzę mu dobrze. Choć nie wiem, czy to prawda.

Po rozmowie usiadłam przy stole i po raz pierwszy od miesięcy poczułam spokój. Nie ulgę, nie pogodzenie – raczej ciche zrozumienie, że czasem nie da się nikogo utrzymać przy sobie współczuciem. Rafał wrócił tam, gdzie czuł się ważny. A ja zostałam z własnym życiem.

Wieczorem poszłam na spacer. Powietrze pachniało jesienią i nowym początkiem. Szłam powoli, z rękami w kieszeni, a w głowie miałam tylko jedną myśl: może wcale go nie straciłam. Może po prostu odzyskałam siebie.

Sprzątając po sobie

Minęło pół roku. Świat nie zatrzymał się ani na chwilę, choć wtedy byłam pewna, że bez Rafała wszystko się rozpadnie. Nie rozpadło się – tylko się przewartościowało. Zaczęłam widzieć rzeczy, których wcześniej nie zauważałam: słońce odbijające się w szybie tramwaju, zapach kawy o poranku, własny oddech, który wreszcie należał tylko do mnie.

Pracowałam dalej. Sprzątałam biura, mieszkania, nawet domy tych, którym wydawało się, że są szczęśliwsi. Na początku robiłam to z przyzwyczajenia, z poczucia obowiązku. Potem odkryłam, że to daje mi spokój. Było coś kojącego w układaniu cudzego chaosu, w przywracaniu porządku tam, gdzie wcześniej panował bałagan. Może dlatego, że sama próbowałam zrobić to samo w sobie.

Pewnego dnia, gdy myłam wielkie szklane biurko, zobaczyłam w jego tafli swoje odbicie. Zmęczone, zniszczone ręce, kilka nowych zmarszczek, ale też spojrzenie, jakiego dawno u siebie nie widziałam – pewne, spokojne, prawdziwe.

Nie wstydziłam się już tego, kim jestem. Nie byłam „żoną Rafała” ani „kobietą po przejściach”. Byłam po prostu sobą – Ewą, która przestała się bać ciszy, bo wreszcie umiała ją wypełnić.

Wieczorem w domu zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole. Obok leżała koperta z pierwszymi zaoszczędzonymi pieniędzmi. Nie na nic wielkiego – może na kurs księgowości, może na wyjazd nad morze. Ale po raz pierwszy od dawna to była decyzja tylko moja.

Patrzyłam na swoje dłonie – spracowane, popękane od środków czystości. A jednak silne.

„Kiedyś sprzątałam, żeby ukryć wstyd” – pomyślałam. – „Teraz sprzątam, żeby się oczyścić.”

Zmyłam kurz z cudzego biurka, a potem – z własnego życia.

Ewa, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama