Reklama

Przez dziesięć lat żyłam w przekonaniu, że jestem szczęśliwą żoną. Gotowałam jego ulubione zupy, chodziłam z nim na rodzinne imprezy, sprzątałam, dorabiałam po godzinach, by nas było stać na wakacje. Robiłam wszystko, żeby było nam dobrze. On mówił, że jestem jego „skarbeczkiem”, „żoncią idealną”. Może byłam, ale tylko wtedy, gdy grałam tak, jak on chciał. Gdy raz tupnęłam nogą, coś się zmieniło. A potem przyszedł dzień, w którym jego zdrada wyszła na jaw. Wtedy przestałam być potulna. Wtedy powiedziałam: dość! I zamiast zrobić kolację – spakowałam mu walizkę.

Nawet gdy byłam chora gotowałam

Na zdjęciach wyglądaliśmy jak para z reklamy kredytu hipotecznego. Zawsze uśmiechnięci, przytuleni, trzymający się za ręce. Mama mówiła, że jesteśmy „piękną parą”, teściowa powtarzała, że „dobrze się chłopak ożenił”. A ja w to wszystko wierzyłam.

– Kochanie, zapomniałaś o mojej koszuli na jutro? – pytał, kiedy wracał z pracy.

Zaczynałam się wtedy gotować, bo przecież nie byłam jego służącą, ale łagodziłam ton.

– Jest w suszarce, zaraz ją wyprasuję.

Nie raz łapałam się na tym, że przestaję być sobą. Moje „ja” rozmywało się w jego potrzebach. Nawet kiedy byłam chora, starałam się nie zawieść. Gotowałam z gorączką, zamiast leżeć w łóżku. On był tym, który zarabiał więcej, ale to ja dbałam, by dom był miejscem, do którego chciał wracać. Sprzątałam, dbałam o atmosferę, gości, rodzinę. Kiedy miał zły dzień, piekłam jego ulubioną szarlotkę. Nie pytałam, czy ja też mam prawo mieć zły dzień. Bałam się, że wtedy usłyszę, że przesadzam. Ale wszystko miało swoje granice.

Mówił, że wymyślam głupoty

Zaczęłam zauważać drobiazgi. To, że rzadziej mnie przytulał. Że wieczorami dłużej siedział w telefonie, odwrócony plecami. Że coraz częściej mówił „zaraz” i „daj spokój”, gdy prosiłam, byśmy obejrzeli coś razem albo poszli na spacer.

– Znowu siedzisz w tym telefonie – rzuciłam pewnego wieczoru, układając się obok niego w łóżku.

– Pracuję, Justyna. Nie wszystko to zabawa – odburknął, nawet na mnie nie patrząc.

Kiedyś tłumaczył każdą wiadomość, dziś zasłaniał ekran. Z początku sama siebie gasiłam, że może przesadzam, że każdy może być zmęczony, że może ma stresy… Ale coś w środku zaczęło mnie gryźć.

– A może byśmy wyskoczyli gdzieś w weekend? – zaproponowałam któregoś dnia.

– W weekend? A kto za to zapłaci? – burknął, jakby mówił do koleżanki z pracy, a nie do żony.

Pamiętam, jak wtedy zrobiło mi się głupio. Stałam przy stole z notesem w ręku i pomyślałam, że coś mi się pomyliło. Przecież jeszcze niedawno planowaliśmy wyjazdy bez okazji. Zaczęłam dostrzegać, że nie mam z kim porozmawiać. Nie rozumiał, kiedy mówiłam, że źle się czuję z tym, jak się oddalamy.

– Musisz sobie coś znaleźć, jakieś hobby – powiedział raz z pełnymi ustami podczas kolacji. – Bo chyba masz za dużo wolnego czasu na głupoty.

A ja zaczęłam rozumieć, że nie jesteśmy już zespołem. Że wszystko zaczyna mi się sypać pod palcami.

To nie to, co myślisz…

Nie szukałam problemów na siłę. Przez lata byłam tą, która gasi pożary, zanim wybuchną. Ale jego telefon stał się czymś więcej niż tylko urządzeniem. Leżał zawsze przy nim na stole, zabierał go do łazienki, nawet pod poduszką trzymał w nocy. A ja… zaczęłam się dusić w tym wszystkim. Pamiętam tamten wieczór, gdy siedział na kanapie, śmiejąc się do ekranu.

– Co takie zabawne? – zapytałam niby od niechcenia.

– A nic, głupi mem – odpowiedział szybko, jakby się zreflektował.

Widziałam, jak odruchowo przyciska telefon do klatki piersiowej, jakby chciał go przede mną ukryć. Wtedy pierwszy raz poczułam coś, czego wcześniej nie znałam – podejrzliwość. Później, gdy brał prysznic, usiadłam przy jego kurtce. Telefon był w kieszeni. Zawahałam się tylko przez chwilę. Nie było hasła. Przeglądałam wiadomości z palcami drżącymi jak przed egzaminem.

I wtedy zobaczyłam: „Znowu śniłaś mi się w nocy”, „Nie mogę przestać o tobie myśleć”, „Szkoda, że nie byłaś dziś obok”. Różne godziny. Różne dni. Z jednego numeru. Do „Agi z pracy”. Zaparło mi dech. Długo siedziałam z tym telefonem w dłoni, słysząc za drzwiami szum prysznica. Gdy wyszedł z łazienki, spojrzał na mnie i od razu zbladł.

– Coś się stało? – zapytał, udając spokój.

Podałam mu telefon.

– Agnieszka z pracy? – spytałam chłodno.

Nie zaprzeczył. Odwrócił wzrok.

To nie to, co myślisz...

Ale ja już wiedziałam. I nie potrzebowałam więcej wyjaśnień.

Odesłałam go do mamusi

Tego wieczoru nie było kłótni. Nie wrzeszczałam, nie rzucałam talerzami. Po prostu wstałam, poszłam do sypialni i zaczęłam pakować jego rzeczy. Nie zatrzymał mnie. Stał w progu i patrzył, jak wkładam jego koszule do walizki, te same, które prasowałam z czułością przez lata.

– Justyna, porozmawiajmy – powiedział w końcu cicho.

– A o czym? O tym, jak fajnie było śnić o Agnieszce?

Próbował się tłumaczyć. Że to nic poważnego. Że to tylko głupia znajomość. Że był zmęczony, niedoceniony, że „po prostu się zagubił”.

– Zagubiłeś się? – spojrzałam mu prosto w oczy. – To idź i odnajdź się u mamusi.

Nie czekałam na jego reakcję. Poszłam do kuchni, otworzyłam lodówkę i wyjęłam wcześniej przygotowaną kolację. Postawiłam przed sobą talerz, usiadłam i jadłam w ciszy, podczas gdy on nadal stał w drzwiach z walizką w ręku.

– Naprawdę mnie wyrzucasz?

– Wyrzucam? Przestań. Po prostu pokazuję ci drzwi, skoro sam nie wiedziałeś, gdzie są.

Podniósł walizkę. W milczeniu ubrał się i wyszedł. Słyszałam, jak zamyka za sobą drzwi. Po raz pierwszy od miesięcy zrobiło się cicho. Nie było go, a ja… poczułam, że mogę oddychać. Nie płakałam. Nie tej nocy. Płakałam przez wiele wcześniejszych. Dziś zjadłam kolację i położyłam się spać. Sama. Wreszcie w spokoju.

Wreszcie miałam czas dla siebie

Pierwsze dni po jego wyprowadzce były… dziwne. Pusto, cicho, zbyt spokojnie. Nagle miałam czas – nie musiałam gotować dla dwóch osób, prać jego ubrań, sprzątać po jego bałaganie. Ale też nie miałam z kim obejrzeć filmu, komu powiedzieć „dobranoc”. I choć nie raz miałam ochotę zadzwonić, nie zrobiłam tego. Mama zadzwoniła po kilku dniach.

– Coś się stało? Czemu nie było was u cioci w sobotę?

Nie jesteśmy już razem – powiedziałam spokojnie.

Zamilkła.

– Co ty mówisz?!

– Mówię, że mnie zdradził i teraz mieszka ze swoją mamusią.

Nie musiałam tłumaczyć więcej. Mama wiedziała, że jeśli wypowiadam takie zdanie na głos, to nie ma już odwrotu. Przez kilka dni byłam jak robot. Praca, dom, zakupy. Uczyłam się żyć sama. Bez planowania kolacji, bez pytania, o której wróci. Bez pytania siebie, czy dziś mnie pocałuje, czy znowu powie „jestem zmęczony”.

Potem przyszła sobota. Obudziłam się bez bólu żołądka. Poszłam na spacer. Kupiłam sobie kwiaty. Zjadłam obiad na mieście – sama. I wreszcie poczułam, że to było dobre. W końcu miałam czas pomyśleć, czego ja chcę. Nie czego chce on, nie co będzie wygodne, nie co wypada. Zaczęłam od nowa. Bez fajerwerków, bez planów. Ale z poczuciem, że po raz pierwszy od dawna robię coś dla siebie. I że nawet jeśli boję się tego, co będzie – to się nie cofnę.

Dla siebie, nie dla kogoś

Kiedyś myślałam, że miłość to poświęcenie. Że dobra żona powinna wybaczać, rozumieć, czekać, wspierać – nawet jeśli nikt jej nie wspiera. Przez lata zapominałam, że jestem nie tylko żoną, ale przede wszystkim człowiekiem. Z uczuciami, potrzebami, marzeniami. Tak długo starałam się być dla niego wszystkim – do tańca i do różańca – że przestałam być kimkolwiek dla siebie.

Dziś nie mam już złudzeń. Nie szukam winy w sobie. Nie zastanawiam się, czy mogłam zrobić coś inaczej. On podjął decyzję. Wybrał drogę, na której nie było dla mnie miejsca. A ja… nie muszę już iść za nim.

Zaczęłam czytać książki, które od lat czekały na półce. Zaczęłam uczyć się hiszpańskiego – ot tak, bo zawsze chciałam. Odważyłam się pójść sama do kina. Zaczęłam spotykać się z przyjaciółkami, które wcześniej „nie pasowały do naszego życia”. Przestałam tłumaczyć się z tego, co robię, jak się ubieram, dlaczego jestem zmęczona. Czasem ktoś pyta, czy nie żałuję? Nie. Żałowałabym, gdybym dalej żyła życiem, w którym nie ma mnie.

Może kiedyś znowu komuś zaufam. Może pokocham. Ale tym razem nie dam się zgubić. Nie poświęcę się w imię fałszywego „my”. Bo teraz wiem jedno – jeśli mam być z kimś, to tylko wtedy, gdy nie będę musiała rezygnować z siebie.

Justyna, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama