„Mąż traktuje mnie jak kuchtę. Uważa, że żona powinna stać przy garach i pichcić obiadki, a sam nie kiwnie nawet palcem”
„Zamówiliśmy jedzenie w restauracji mojego brata, ale Wojtek był na mnie wyraźnie obrażony, twierdząc że powinnam się bardziej postarać… Nawet przy gościach pozwolił sobie na przytyki w stosunku do mnie.”

- Listy do redakcji
Moja mama świetnie gotowała. Potrafiła wyczarować coś z niczego i nakarmić nawet najbardziej wybrednego. Specjalizowała się w tradycyjnej kuchni polskiej, ale lubiła też eksperymentować. Tak więc obok schabowych na stole pojawiały się: pizza, spaghetti, kurczak słodko-kwaśny czy sushi – wszystko przyrządzane przez nią i wszystko lepsze niż w restauracji.
Miałam dwie lewe ręce
Niestety, nie wrodziłam się w nią ani trochę. Podobnie jak mój ojciec, potrafiłam przypalić wodę na herbatę. Talenty kulinarne po mamie odziedziczył mój brat – i to do tego stopnia, że w końcu otworzył własną restaurację. Nie było u niego tanio, ale tak smacznie i rodzinnie, że miał grono stałych klientów. Takich, jak ja. U brata mogłam też dostać jedzenie na wynos – wystarczyło je tylko podgrzać, a to umiałam.
Zanim zamieszkałam z moim przyszłym mężem Wojtkiem, kilkakrotnie gościliśmy na obiedzie u mojej mamy. Mój narzeczony zakodował sobie, że skoro moja mama tak wspaniale gotuje, to ja na pewno jestem równie świetna, jeśli nie lepsza. Nawet nie wiedział, jak bardzo przyjdzie mu się zdziwić.
Gdy zamieszkaliśmy razem, miałam już za sobą swój pierwszy sukces kulinarny: umiałam zrobić kanapki. Na konkurs się może nie nadawały, ale za to były całkiem smakowite, zdrowe i sycące. Czego chcieć więcej od kanapek?
Szybko jednak się okazało, że kanapek na każdy posiłek podawać nie można. Z ust mojego przyszłego męża padały groźne słowa typu: obiad, deser, podwieczorek, a ja kombinowałam jak koń pod górę. Gotowe potrawy, oprócz tego, że domowego jedzenia nijak nie chciały przypominać, nie bardzo sprawdzały się w naszej sytuacji.
Narzeczony coraz częściej sugerował połączenie ziemniaczków z mizerią i schabowym, więc w końcu poszłam do brata po pomoc. Szef kuchni pokazał mi, jak przyrządzić kotlety schabowe i jakie surówki, obok mizerii, mogą taki obiad wzbogacić. Odrzucało mnie wręcz na samą myśl, że miałabym to powtórzyć w domu. No ale dla ukochanego mężczyzny domowy obiad trzeba umieć przyrządzić…
Gotowałam, bo musiałam
Brata odwiedzałam w miarę regularnie, więc ostatecznie nauczyłam się gotować kilka popularnych dań od podstaw. Podpowiedział mi też, jak z dostępnych na rynku gotowców przyrządzić coś, co zadowoli nie tylko mnie, ale również dość wybredne podniebienie mojego męża. Nadal były to dla mnie męki piekielne, jednak nie miałam wyjścia, skoro stały abonament w restauracji mojego brata nie wchodził w grę.
Po ślubie niewiele się w tych kwestiach zmieniło. Gotowałam, gdy musiałam. Umiałam coś tam przygotować, nawet chyba wychodziło mi dość smaczne, bo mąż za każdym razem zostawiał pusty talerz. Jednak ponieważ równocześnie pracowałam zawodowo, to nie miałam zbyt wiele czasu na znienawidzone czynności, a tym bardziej na kuchenne eksperymenty.
Starałam się w gotowanie angażować jak najmniej energii, toteż przygotowywałam obiad na dwa lub trzy dni z rzędu. To oczywiście spotkało się z wielkim niezadowoleniem mojego męża.
– Przecież wczoraj też jedliśmy leczo! – oburzył się Wojtek.
– Jedliśmy. I nie otruliśmy się – odparłam.
– No ale dwa dni pod rząd będziemy jeść to samo?
– Trzy, mój drogi. Jeszcze na jutro zostało.
– No chyba żartujesz! – Wojtkowi najwyraźniej coś nie pasowało.
– Nie, nie żartuję. Ugotowałam na trzy dni, więc będziemy jeść przez trzy dni. Leczo, podobnie jak bigos, odgrzewane smakuje jeszcze lepiej. Jutro będzie z pieczywem zamiast ziemniaków. Przecież nie wyrzucę!
– Ale skąd pomysł, by tyle gotować jednorazowo?
– To proste. Nie mam czasu ani ochoty sterczeć w kuchni godzinami. Obiad masz, głodny chodzić nie będziesz, więc nie rozumiem twoich pretensji.
Zaprosił gości bez mojej wiedzy
Coś tam jeszcze burczał pod nosem, ale już go nie słuchałam. Jak mu nie smakowało, to mógł sam zrobić lepiej albo iść do restauracji przecież.
Pewnego dnia mój mąż obwieścił mi, że przyjdą do nas dwaj jego koledzy z żonami. Oczywiście zażyczył sobie obiad z dwóch dań, bukiet surówek, deser, ciasta.
– I kto to ma niby przygotować? – zapytałam.
– No… ty! – oznajmił.
– A niby dlaczego ja? Czy to ja zaprosiłam gości?
– Ale przychodzą do nas!
– Zapraszasz ludzi do naszego domu nie pytając mnie o zdanie i jeszcze żądasz obsługi?
– I w czym problem? – nie rozumiał mój mąż.
– W tym, że samo się nie robi. Ty sobie chyba nie zdajesz sprawy, ile to jest roboty?
– Oj tam, przesadzasz! – żachnął się mój mąż. – Co to za problem ugotować trochę więcej?
– Bardzo proszę, to ugotuj. Ja z chęcią pokrytykuję…
– No wiesz? Przecież to ty jesteś w tym domu kobietą. Kobiety gotują…
– Po pierwsze: najlepszymi kucharzami są podobno mężczyźni. Po drugie: jestem kobietą, nie kucharką, słowa ci się najwyraźniej pomyliły. Po trzecie: doskonale wiesz, że nie lubię gotować. A poza tym nie wiem, czy zauważyłeś, ale, podobnie jak ty, pracuję zawodowo. Więc równie dobrze to ty możesz przygotować obiad dla swoich gości.
„Nie potrafi ugotować nawet głupiego obiadu”
Koniec końców stanęło na tym, że zamówiliśmy jedzenie w restauracji mojego brata, ale Wojtek był na mnie wyraźnie obrażony, twierdząc że powinnam się bardziej postarać. Nawet przy gościach pozwolił sobie na przytyki w stosunku do mnie. Nie lubię publicznie prać brudów, ale mój mąż najwyraźniej nie miał z tym problemu. Nasi goście przysłuchiwali się w milczeniu, w końcu Jacek nie wytrzymał i zapytał:
– Wojtek, ale powiedz z ręką na sercu: o co ci tak naprawdę chodzi? Nie spotkaliśmy się na wyżerkę, tylko towarzysko, chociaż jedzenie jest doskonałe.
– Trudno, żeby nie było, skoro moja żona zamówiła je w najdroższej restauracji w mieście! – wykrzyknął mój mąż. – Sama nawet głupiego obiadu ugotować nie potrafi…
– Jakoś nie zauważyłem, żebyś przymierał głodem – odezwał się z przekąsem Jacek. – A twoja żona, z tego co wiem, pracuje zawodowo na pełen etat. Chciałeś nas ugościć domowym obiadkiem, to trzeba było go zrobić – dodał. – Zresztą pytałem cię, czy mamy coś przynieść, to tylko machnąłeś ręką.
– No bo kto to widział: zapraszać gości i kazać im przynosić jedzenie? – żachnął się mój mąż.
– To akurat nic niestosownego. Przygotowanie posiłków dla sześciu osób zajmuje sporo czasu. I kosztuje. Łatwiej jest gdy ma się pomoc, a skoro wszyscy jemy, to możemy mieć w tym swój udział…
– Moja matka jakoś gotowała dla siedmioosobowej rodziny i nie narzekała! – Wojtek znów się oburzył i wszedł w słowo Jackowi.
– Twoja matka, z tego co pamiętam, była gospodynią domową – odezwał się Mirek. – A Paulina przecież jeszcze chodzi do pracy. I niekoniecznie jej marzeniem jest siedzieć potem w garach do nocy.
– Zwłaszcza że nie lubię gotować – wtrąciłam. – Czego mój mąż zdaje się nie dopuszczać do swojej świadomości. Uważa, że za mało się staram.
Uznał, że woli jeść w fast-foodach
– Wojtek, to kiedy nas zaprosisz na przygotowany przez ciebie obiad? – zapytał Jacek.
Mąż nie odzywał się potem do mnie przez tydzień. Nie narzekałam, przynajmniej nikt nie krytykował tego, co gotowałam.
Przez jakiś czas zresztą gotowałam mniej. Wojtek wracał z pracy i mówiąc, że nie jest głodny, zasiadał przed telewizorem lub komputerem. Domyślałam się, że jada gdzieś na mieście, zresztą szybko potwierdziły to wyciągi z naszego wspólnego konta. Widziałam, że korzysta z fast-foodów i spodziewałam się, że na dłuższą metę może mu to zaszkodzić. Ale się nie odzywałam – jest dorosły, jego sprawa.
Gdy jednak spodnie i koszule przestały się na nim dopinać, postanowiłam z nim poważnie porozmawiać.
Zaproponowałam, że przez miesiąc będziemy korzystać z popularnej ostatnio diety pudełkowej. Można wybrać liczbę posiłków i ich skład oraz kaloryczność. Wojtek był nastawiony do pomysłu sceptycznie, ale gdy po miesiącu jego waga spadła, a sylwetka wyglądała znacznie lepiej, przyznał, że jedzenie z pudełek nie jest takie złe. Postanowiliśmy pójść na kompromis: w tygodniu zamawiamy gotowce, a w weekendy gotujemy. Wspólnie.
Paulina, 34 lata