Reklama

Parę dni temu Marek przyszedł do domu z pracy jakiś markotny.

Reklama

– Słuchaj, powiedz mi, ile masz na koncie? – wypalił.

– Hm, chyba tak coś koło pięciu tysięcy – odparłam.

– Słuchaj, przelej mi wszystko, dobra?

– Ale dlaczego? Na co ci to?

Zobacz także

– Słuchaj Izka, daj spokój z tymi durnymi pytania. Muszę zrobić pewien interes i tyle. Migusiem.

– Marek, przecież masz na koncie całkiem pokaźną sumkę, więc na co ci moje śmieszne pięć kawałków? O co chodzi?

– Czemu non stop musisz drążyć temat? Nie wystarczy ci, że powiedziałem: przelej kasę? Przelej znaczy przelej, po co ta głupia gadka.

Oto cały Marek. Prawdziwy władca wszechświata

Marek coś tam sobie ubzdurał i podjął jakąś decyzję, a ja nie mam nic do gadania. Po prostu muszę zrobić, co mi każe. Od zawsze taki był. Ale trzeba przyznać, że od małego miał smykałkę do biznesów. Kochał kasę, a jeszcze bardziej to, jak ją zarabiał. Raz to kupił, raz tamto sprzedał, policzył jakiś zysk, zainwestował w coś innego i tak w kółko, dzień po dniu.

Pieniądze nie cierpią bezczynności. Kasa musi być w ruchu, tylko wtedy ma się dobrze, jest zadowolona i sprowadza swoich kumpli – mawiał.

– O czym ty gadasz? Jakich kumpli?

– Dolarki przylecą, franki, niemieckie mareczki.

– Nie cierpię, jak tak zdrabniasz, chlebek z masełkiem i pieniążki... wstrętne – irytowałam się.

– Ale jak już mareczki przybiegną do Mareczka, to ci się podoba, co? Racja?

Tak wyglądała rzeczywistość. Nasze losy splotły się pod koniec komunizmu. Wszędzie wokoło panowała skrajna nędza i ubóstwo. Półki sklepowe świeciły pustkami, a przyszłość rysowała się w czarnych barwach. Zdecydowana większość moich kumpli zrezygnowała z prób dobrego ułożenia sobie życia. Spoglądali na Marka z mieszanką uznania i niechęci. Podziwiali jego wyjątkowy instynkt, który podpowiadał mu, gdzie można nieźle zarobić, a jednocześnie z tego samego względu nim gardzili. W naszym towarzystwie modne było raczej bezsensowne włóczenie się i prowadzenie nieskończonych dyskusji o metodach naprawiania świata. Natomiast Marek nie miał ambicji, by kogokolwiek zbawiać – on po prostu chciał wieść dobre życie.

Niech nam się dobrze wiedzie, i naszemu Maćkowi też

Chciał, żeby maluch nosił pampersy, a nie te pieluchy z tetrowej tkaniny.

– Ale Marku, to kosztuje majątek – tłumaczyłam mu.

Nie zamierzam żałować forsy na mojego syna. Poza tym, odwiedziłaś ostatnio Aśkę? Poczułaś ten okropny smród w mieszkaniu? Zaduch od gotowania tetrowych pieluch w garnku? Widziałaś jak stoi przy desce do prasowania i ani na moment nie odrywa się od roboty? To jest po prostu ohydne. Od czasu tamtej wizyty mam wrażenie, że nie dałbym rady niczego u nich przełknąć. Obrzydliwość.

– Daj spokój, ludzie tak po prostu żyją.

– Ale my nie!

– Fakt. Nasze życie wygląda inaczej.

Przed narodzinami naszego syna Maciusia, mieliśmy okazję pojechać do Norwegii na zbiory truskawek. Od samego rana do późnych godzin wieczornych przesiadywaliśmy na plantacji, a bywało i tak, że Marek ustawiał naszego malucha w taki sposób, aby światłami samochodu oświetlić pole i mogliśmy zbierać owoce nawet po zapadnięciu zmroku. Nigdy wcześniej ani później nie zdarzyło mi się wykonywać tak wyczerpującej pracy. Niesamowity ból pleców, kolan, całe dnie spędzone w pochylonej pozycji, a ręce tylko latały od krzaczków do skrzynek i z powrotem.

Straszne. I nagle, zupełnie jak we śnie, gdy wycierałam krople potu spływające po mojej twarzy, dostrzegłam, że drogą tuż obok kroczy Wojtek, mój dobry kumpel sprzed lat. Zerwałam się na równe nogi i krzyknęłam. Wojtek był równie zaskoczony co ja. Padliśmy sobie w objęcia i wtedy z dołu dobiegł mnie stłumiony głos Marka:

– Izka! Nikt ci tu nie da kasy za skakanie, dostaniesz pieniądze za truskawki. Wracaj do pracy.

Kiedy próbowałam się odgryźć, zabrakło mi słów. Opadłam na kolana i drżącymi rękami zaczęłam zbierać owoce, jednocześnie starając się coś powiedzieć do Wojtka, który był całkowicie zaskoczony tym, co się działo. W końcu pożegnał się i odszedł. Czułam się zawstydzona i poniżona. Po jakimś czasie, gdy kapitalizm już się rozkręcił, Wojtek wpadł do nas z wizytą. Niestety natknął się na Marka.

– Super, że wpadłeś, Wojtku. Mam dla ciebie zajęcie.

– Zajęcie? Marek, nie wygłupiaj się. Jakie niby?

– Niezłe. Nie pytaj, jakie, zapytaj raczej, ile na tym zarobisz.

– No to ile?

– Sporo.

– Aha.

– Słuchaj, założyłem własną działalność – firma sprzątająca! Za chwilę startuję z biznesem. Nie jakaś tam okazjonalna fucha, tylko konkretne zlecenia, głównie większe budynki, w pierwszej kolejności powierzchnie biurowe lub zakłady produkcyjne po odnowieniu, kapujesz? Skrzykniesz swoich niedokarmionych kumpli, zbudujesz ekipę i będziecie zabezpieczeni. Robota na akord, czyli im szybciej wykonacie robotę, tym szybciej przeniosę was w kolejne miejsce.

– Słuchaj stary, ja kończę studia z filozofii...

– Serio? I co z tego? Myślisz, że to coś zmienia? Gadamy tu o prawdziwym świecie! To jest jedyna słuszna życiowa filozofia. Przestań ściemniać i ogarnij się w końcu. Twoim zadaniem będzie pilnowanie ekipy, żeby nie migali się od roboty, oraz dowożenie im wszystkiego co potrzebne – szmaty, środki czystości, całą tę chemię...

– Zaraz, zaraz... Jak to dowożenie?

– No moim fiacikiem. Dam ci go do czasu, dopóki nie dorobisz się własnego wózka.

– Daj spokój. Wybacz, ale ja nie mam prawka.

– Słucham? Nie masz? To w jaki ty sposób zamierzasz funkcjonować?

– No nie mam, bo nie jest mi potrzebne. Marku, tu jest komuna, nigdy nie będę miał własnego auta. Ani mieszkania. Czego tu nie kumasz?

– Tego, że można być aż takim durniem! – ryknął.

Wojtek tylko bezradnie rozłożył ręce i oddalił się bez słowa.

Najbardziej szkoda mi naszej przyjaźni

Jednak Wojtek i Marek żywili do siebie taką niechęć, której nie dało się przezwyciężyć.

– Nigdzie nie będziesz się bez celu szwendać. Izka, to towarzystwo nie jest dla ciebie odpowiednie, to zbieranina bęcwałów bez aspiracji i jakiegokolwiek pomysłu na przyszłość.

– Marek, ale to są moi przyjaciele.

Byli, Izuniu, byli.

Nie od razu chciałam się na to zgodzić, ale Marek był bardzo przekonujący. Stopniowo, niemal niezauważalnie, przestałam utrzymywać kontakty z bliskimi mi osobami. Marek ciągle coś kombinował z interesami, raz zakładał firmę, raz ją zamykał. W końcu postawił nam dom pod stolicą i to był definitywny koniec mojego życia towarzyskiego. Jasne, czasem wpadali do nas jego kumple. Niektórzy przychodzili z drugimi połówkami. Marek kochał robić grilla w ogródku. Obracał mięso na ruszczcie, popijając przy tym swoją ukochaną whisky, a na koniec, najedzony po same uszy, odpalał cygaro. Taki już był.

– Izka, przynieś surówki! Maciek, ile razy ci powtarzałem, żebyś nie rzucał piłki Sabie w tamtym kierunku? Mówiłem ci o tym, no nie? A ty, Robert, co z tą chatą? Wyjdzie z tego coś?

– Starowinka już prawie urobiona. Posłałem Jarusia, a później jego żonkę, obejrzeli i okrutnie psioczyła, że rozwalina i w fatalnym położeniu, a na końcu wyśmiali jej cenę. Lada moment pęknie i nam to puści.

Ale z ciebie zuch chłop!

Marek od jakiegoś czasu zajmował się kupowaniem mieszkań po okazyjnych cenach, zwłaszcza od osób w podeszłym wieku, mieszkających samotnie. Następnie je remontował i odsprzedawał z dużym zyskiem. Jego wspólnikiem był Robert. Nie przypadł mi do gustu ten mały cwaniak.

– Ten nasz Robercik to taki zaradny facet, mówię ci. Zawsze potrafi sobie poradzić w życiu – trajkotała lekko wstawiona Elunia, żona Roberta – ale wiadomo, że do twojego Marka to mu sporo brakuje. On bardzo go ceni i wiesz, tak się cieszę, że na niego trafił i może się od niego tyle nauczyć.

– Izka! A pokazałaś już Eli swój najświeższy nabytek?

– O czym mówisz?

– No ten robot sprzątający za osiem kafli! Ten nowiutki odkurzacz!

– Aaaa. Nie, jeszcze nie. Zaraz jej zaprezentuję. Chodź, Ela…

Tak właśnie przebiegały nasze imprezki w ogródku. I generalnie niewiele się zmieniło po dziś dzień. Z tym, że czas tak szybko zleciał, a ja czuję się coraz starsza i częściej rozmyślam o rzeczach, których nie udało mi się osiągnąć w życiu.

Nie jest to zbyt optymistyczny widok

Zdaję sobie z tego sprawę. Z jednego punktu widzenia mam wygodę i nic mnie nie trapi, ale z drugiej strony podglądam na Facebooku, z anonimowego profilu, moich starych znajomych. Wyszło na to, że niemal każdy z nich świetnie daje sobie radę w życiu. Pozakładali swoje rodziny, jeżdżą na wakacje, oddają się swoim pasjom i mają całe grono znajomych. Wojtkowi nareszcie udało się zdobyć prawo jazdy, bo od czasu do czasu zamieszcza zdjęcia z wypraw jego leciwym jeepem. Prowadzi też bloga na temat filozofii. Nigdy jednak nie skontaktowałam się z żadnym z nich. Sama nie wiem czemu. Być może – o dziwo – czegoś się wstydzę. Może niesłusznie, ale co poradzę, skoro mam takie odczucia.

– Kasę już przelałam, Marku.

Rzucił mi pobieżne spojrzenie.

– Okej, super. A teraz nie zawracaj mi głowy.

– Widzę, że coś jest nie tak, mam złe przeczucie. Co się dzieje?

– Nie w tej chwili, Iza! Muszę iść, nie czekaj na mnie z jedzeniem, bo raczej późno będę z powrotem.

– Niech ci będzie.

Marek zjawił się w domu nie wieczorem, a bladym świtem. Był zalany w trupa i wyglądał jak postać rodem z horroru. Opadł ciężko na kuchenne krzesło i wybuchnął płaczem. Szlochał niczym małe dziecko.

– Kochanie, co się stało? – spytałam, biorąc go w ramiona. – Przecież jestem twoją żoną, możesz mi zaufać. Masz romans?

– Słucham?

– Związałeś się z inną?

– Daj spokój... to nie ma nic wspólnego z jakąś babą... Skąd ci to przyszło do głowy?

– No to o co chodzi?

– Wpadłem w tarapaty... to sprawa związana z... kasą...

Wiedziałam, że od pewnego czasu Marek intensywnie grywał na giełdzie. Nie miałam pojęcia, że ktoś może być tak durny i przez jedną transakcję stracić wszystko, na co pracował przez całe życie. A jednak... Przehulał też, wierząc w odwrócenie passy, te moje marne grosze odłożone na czarną godzinę. Poszedł do pokoju i jeszcze przez jakiś czas docierało do mnie jego szlochanie przeplatane wiązankami. Włączyłam komputer. Wojtek na swoim blogu opublikował bardzo interesujący artykuł o niejakim Victorze Franklu. Słyszeliście o nim kiedyś? Bo ja nie.

Reklama

Izabela, 52 lata

Reklama
Reklama
Reklama