„Mąż wmawiał mi, że bez niego jestem nikim, a potem mnie zostawił. Gdy wrócił po latach, chciał wydoić mnie z kasy”
„Nigdy nie pracowałam zawodowo. Bo Andrzej mówił, że nie muszę. Że po to on haruje, żebym ja mogła odpoczywać. Ale byłam zależna. Od jego pensji, od jego humoru, od jego planów. I choć na papierze byliśmy zgodną parą, ja w środku więdłam. Było w nim coś, co gasiło we mnie życie”.

- Redakcja
Mam pięćdziesiąt dwa lata, włosy zawsze zebrane w niedbały kok i dłonie pachnące drożdżowym ciastem. Przez większość mojego życia byłam „żoną Andrzeja”. Tak się o mnie mówiło. „Żona Andrzeja” – jakbym nie miała imienia, jakbym nie miała własnego życia. A przez długi czas rzeczywiście nie miałam. Zajmowałam się domem, gotowałam, sprzątałam, prasowałam jego koszule tak, jak lubił – na sztywno, z idealnym kantem.
Nigdy nie pracowałam zawodowo. Bo Andrzej mówił, że nie muszę. Że po to on haruje, żebym ja mogła „sobie odpoczywać”. Ale ten „odpoczynek” był raczej cichą zgodą na to, że jestem zależna. Od jego pensji, od jego humoru, od jego planów. I choć nigdy mnie nie uderzył, choć na papierze byliśmy zgodną parą, ja w środku więdłam. Było w nim coś... co gasiło we mnie życie. Może ton głosu, kiedy mówił: „Zostaw, ja to zrobię lepiej”. Może ten lekki uśmieszek, gdy nie mogłam wypełnić formularza bankowego. Może sposób, w jaki mówił do znajomych:
– Moja Marta to kochana kobieta, ale życiowo bezradna. Bez GPS-a do dyskontu nie trafi.
Ja wtedy śmiałam się razem z nimi. A potem przez pół nocy gapiłam się w sufit. Miałam wrażenie, że jestem meblem. Ładnie ustawionym w kącie, zadbanym, ale zbędnym. Pamiętam jedną kolację. Zwyczajny czwartek. Stół nakryty, ryba z warzywami, czerwone wino, bo Andrzej lubił „mieć klasę”. Usiadł naprzeciwko mnie, spojrzał z zadowoleniem na talerz, po czym odłożył widelec i powiedział to zdanie:
– Ty sobie nawet konta w banku nie założysz beze mnie, Martuś. Jesteś miła, ale bezradna.
Poczułam wtedy, jak coś we mnie pęka. Może tylko mała rysa, jeszcze nie złamanie. Uśmiechnęłam się. Ale ten uśmiech był jak cienka warstwa lukru na spalonym cieście. Tylko ja wiedziałam, że w środku już wszystko się spaliło. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to wszystko się rozsypie. Że zostanę sama. Że będę musiała przeżyć. I że zrobię to lepiej, niż on kiedykolwiek by przypuszczał.
Oświadczył, że się zakochał
Andrzej wyprowadził się w cichy poniedziałek. Nie było żadnej awantury, żadnego trzaśnięcia drzwiami. Spakował się wieczorem, powiedział, że tak będzie lepiej i że „czasem ludzie się mijają”. Starał się brzmieć dojrzale, jakby właśnie podejmował mądrą decyzję dla dobra nas obojga. Siedziałam na kanapie, słuchałam, jak chodzi po mieszkaniu, jak zamyka walizki, jak stara się nie stukać obcasami. Próbował być delikatny – zawsze był uprzejmy. Nawet kiedy odchodził.
Klara miała wszystko, czego ja nie miałam. Pracę, styl, cel w życiu. Andrzej opowiadał mi o niej kilka razy, niby przypadkiem, jak się mówi o koleżance z firmy. Zauważyłam, że przy niej głos mu się zmieniał – brzmiał lżej, był szybszy, jakby młodszy. Przy mnie mówił z dystansem. Czasem był znużony, jakby musiał czekać, aż dokończę myśl, zanim wróci do swoich spraw. Kiedy powiedział, że się zakochał, nie zapytałam w kim. To było oczywiste.
Zostałam w domu sama. Pierwsze dni były dziwnie ciche. Chodziłam po pokojach, patrzyłam na miejsca, gdzie stały jego rzeczy i nie wiedziałam, co z tym wszystkim zrobić. Miałam dużo czasu, którego wcześniej nie było. I nie miałam nic do roboty. Siedziałam w kuchni, liczyłam resztki oszczędności i próbowałam zrozumieć, jak mam teraz żyć.
Szukałam pracy. Pisałam CV, choć nie wiedziałam, jak to się robi. W końcu nie miałam żadnego doświadczenia poza gotowaniem i praniem. Wysyłałam zgłoszenia, chodziłam na rozmowy. Czasem nikt nie odpowiadał. Innym razem mówili mi prosto w oczy, że jestem za stara, albo że mają młodszych kandydatów. Wracałam do domu, włączałam czajnik i przez godzinę gapiłam się w okno. Wtedy pojawiła się Lidka. Przyjaciółka jeszcze z czasów szkoły. Od lat nie miałyśmy bliższego kontaktu, ale coś ją tknęło i zadzwoniła. Spotkałyśmy się na kawie. Słuchała uważnie, nie komentowała, nie pocieszała na siłę. W końcu powiedziała tylko:
– Zawsze piekłaś najlepiej z nas wszystkich. Może to jest coś?
Roześmiałam się wtedy z goryczą.
– Kto dziś chce kupować ciasto od jakiejś rozwódki z depresją?
Ale ten pomysł wrócił do mnie w nocy. Przypomniałam sobie smak sernika, który piekłam dla Andrzeja na każde święta. Jak zapach wanilii unosił się w kuchni, jak jeszcze ciepłe ciasto kroiłam na blacie. Nagle zatęskniłam za czymś prostym, za czymś, co potrafię. Co zależy tylko ode mnie.
Bałam się, że to głupie
Pierwszy sernik upiekłam w środę. Taki zwykły, bez dodatków, klasyczny. Użyłam starego przepisu zapisanego w zeszycie mojej mamy. W domu pachniało jak w dzieciństwie, gdy mama piekła ciasta przed świętami. Poczułam wtedy spokój. Usiadłam przy stole i patrzyłam, jak sernik stygnie. Nie miałam planu. Po prostu chciałam coś zrobić własnymi rękami.
Na drugi dzień poszłam na targ. Pamiętałam, że w piątki bywało tam najwięcej ludzi. Wzięłam ze sobą stolik turystyczny, dwa pudełka z ciastem, kilka papierowych torebek i tabliczkę, na której napisałam „Domowe ciasto – kawałek 5 zł”. Czułam się, jakbym robiła coś nielegalnego. Serce mi waliło, gdy rozkładałam wszystko na miejscu. Miałam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Przez pierwszą godzinę nikt nie podszedł. Przechodzili obok, niektórzy tylko rzucali okiem. Pomyślałam, że zaraz się zbiorę i wrócę do domu. A potem podeszła starsza pani. Uśmiechnęła się lekko i powiedziała:
– Ten sernik pachnie jak kiedyś. Ma pani drobne?
– Mam – odpowiedziałam niepewnie, podając jej kawałek na serwetce.
– Niech pani piecze dalej. To ciasto przypomina mi młodość.
– Dziękuję. Bałam się, że to głupie.
– Głupie to jest czekać, aż się życie samo naprawi.
Pani Zosia. Tak się przedstawiła. Kupiła jeszcze kawałek dla sąsiadki i zapowiedziała, że wróci za tydzień. I wróciła. A z nią kilka innych osób. Ktoś zapytał, czy robię makowiec. Ktoś inny – czy przyjmuję zamówienia. Zaczęłam piec codziennie. Początkowo niewiele, po trzy, cztery blachy. Szukałam starych przepisów, eksperymentowałam. Drożdżówki z dżemem, babka piaskowa, ciasto marchewkowe.
Pieniądze nie były duże. Ale po raz pierwszy od miesięcy czułam się potrzebna. Ludzie wracali po moje ciasta. Rozmawiali ze mną. Chwalili smak, pytali o przepisy. Coraz częściej wychodziłam z targu z pustymi pudełkami. Któregoś dnia, wracając do domu z zarobionymi siedemdziesięcioma złotymi w kieszeni, poczułam coś, czego dawno nie czułam. Nadzieję. Może to jeszcze nie było życie, o jakim marzyłam, ale na pewno nie było to już czekanie na cud.
Wrócił jak cień przeszłości
Minęły trzy lata. Piekłam codziennie. Początkowo tylko na targ, potem dla jednej kawiarni, a z czasem dla własnego miejsca – małej cukierni z witryną wychodzącą na deptak. Nie miała nawet porządnego szyldu, tylko ręcznie napisaną tabliczkę: „Ciasta Marty”. Ludzie i tak trafiali. Pani Zosia mówiła, że to dlatego, że w moich wypiekach „jest serce”. Może miała rację. A może po prostu było w nich coś, co przypominało ludziom dom.
Znałam już wielu klientów z imienia. Starszy pan, który co sobotę brał kawałek makowca i siadał na ławce naprzeciwko. Dziewczyna z pobliskiego salonu fryzjerskiego, zawsze z tym samym zamówieniem: drożdżówka z serem i herbata malinowa. Młody ojciec z dzieckiem w wózku, który kupował biszkopt i mówił, że to jedyne ciasto, które jego córka je bez marudzenia.
Nie miałam już potrzeby się tłumaczyć. Ani przed Andrzejem, ani przed światem. Pracowałam, zarabiałam, żyłam. Rano otwierałam cukiernię i witałam zapach świeżego ciasta jak starego przyjaciela. Czasami ktoś pytał, dlaczego nie zatrudnię kogoś do pomocy. Odpowiadałam, że jeszcze nie pora. Chciałam mieć wszystko pod kontrolą. Po raz pierwszy w życiu to ja decydowałam o swoim czasie. Któregoś dnia po południu usłyszałam dzwonek nad drzwiami i podniosłam głowę znad lady. Stał tam Andrzej. Zmienił się. Siwiejące włosy, kurtka sprana od noszenia, twarz zmęczona. Miał przy sobie kilka drobnych monet, którymi powoli przeliczał zamówienie.
– Masz może chleb z ziarnami? Taki, jak kiedyś lubiłem...
Patrzył gdzieś ponad moją głową, nie w oczy. Jakby wstydził się własnych słów.
– Oczywiście. U mnie wszystko jak dawniej – tylko klientela lepsza.
Podałam mu chleb owinięty w papier. Wzięłam te kilka złotych i odliczyłam resztę, jakbym robiła to dla zupełnie obcego człowieka. Bo tak naprawdę, nie był dla mnie już nikim bliskim. Nie zapytał, jak mi się wiedzie. Nie próbował nawiązać rozmowy. Wyszedł cicho, a ja zostałam za ladą z rękami opartymi o blat, czując w środku coś dziwnego. To nie była złość. Nie triumf. Bardziej spokój. Takie ciche przekonanie, że czas potrafi wszystko ustawić na właściwym miejscu.
Myślałam, że to żart
Przychodził coraz częściej. Zawsze po południu, gdy było najmniej ludzi. Brał głównie chleb albo bułki jak były, czasem drożdżówkę. Zawsze płacił drobniakami, tak jakby chciał mi pokazać, że źle mu się teraz wiedzie. Nigdy nie patrzył mi w oczy. A ja nie pytałam o nic. Któregoś dnia został dłużej. Usiadł przy stoliku w rogu, tam, gdzie siadała pani Zosia, zanim zaczęła chorować. Zamówił herbatę. Przyszłam z tacką i postawiłam filiżankę obok niego. Zerknął na mnie szybko i znów spuścił wzrok.
– Słyszałem, że dobrze ci idzie... – powiedział cicho. – Znajomi mówili, że nawet w gazecie o tobie pisali.
– Tak, raz był taki artykuł. Mało treści, dużo zdjęć.
– Ale zrobiłaś coś. Z niczego. Ja... ja nie sądziłem, że dasz sobie radę.
Nie odpowiedziałam. Wzięłam puste talerzyki z sąsiedniego stolika, żeby nie musieć z nim rozmawiać. Ale został. Czekał, aż wrócę.
– Może... może byśmy zaczęli od nowa?
Stałam przed nim w fartuchu, z rękami pełnymi naczyń, zmęczona po całym dniu pracy. Przez moment myślałam, że to żart. Ale nie, on naprawdę patrzył na mnie z jakimś dziwnym błyskiem nadziei.
– Nie mam już ochoty zaczynać czegokolwiek z kimś, kto nie wierzył, że jestem coś warta.
Chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Odwrócił wzrok i skinął głową. Dopił herbatę, zostawił na spodku drobne, wstał i wyszedł. Nie zamknęłam od razu cukierni. Zostałam jeszcze chwilę w środku, z dłońmi na blacie, patrząc, jak ostatni promień słońca przesuwa się po podłodze. Nie czułam satysfakcji. Nie było nic do świętowania. Po prostu powiedziałam prawdę. Tylko tyle.
Po prostu chciałam żyć
Widywałam go regularnie. Przychodził co kilka dni. Czasem coś kupił, czasem tylko przystawał przy ladzie i mówił dzień dobry. Nigdy nie był nachalny. Nie próbował rozmowy. Nie szukał kontaktu, który mógłby sugerować, że coś jeszcze może się między nami wydarzyć. I dobrze. Bo nie mogło. Był cieniem człowieka, którego kiedyś znałam. Nie tym, który ze spokojem odkładał widelec i mówił, że bez niego nie potrafię nic. Teraz stał zgarbiony, z kieszeniami wypchanymi drobnymi, które skrupulatnie przeliczał, zanim położył na ladzie. Kiedyś to ja prosiłam o pieniądze na proszek do prania. Teraz on odkładał grosz do grosza na chleb z ziarnami. Któregoś dnia po jego wyjściu podeszła do mnie pani Zosia. Wyzdrowiała na tyle, że znów mogła wychodzić sama. Przyszła po kawałek makowca.
– Ale mu teraz pokazałaś. Karma wraca, co?
Uśmiechnęłam się, ale bez cienia złośliwości.
– Nie robiłam tego dla niego. Po prostu chciałam żyć. A teraz... wreszcie to robię.
Zrozumiała, że nie mam ochoty mówić o Andrzeju. Uszanowała to. Zawsze była mądrą kobietą. Wzięła ciasto i usiadła przy oknie, jak dawniej. Czasem jeszcze rzucała spojrzenie w moją stronę, jakby chciała się upewnić, że naprawdę mówię to, co czuję. Wiedziałam, że nie muszę się już nikomu tłumaczyć. Nie muszę nikomu nic udowadniać. A najmniej jemu.
Marta, 52 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zakochałam się w koledze z działu IT i wysyłałam mu czułe wiadomości. Szkoda, że przeczytał je też szef”
- „Córka ciągle wyciąga rękę po pieniądze. Długo nie wierzyłam, że jestem dla niej tylko bankomatem”
- „Facet z aplikacji kłamał, że mnie kocha. Byłam dla niego tylko zabawką i myślał, że nigdy nie poznam prawdy”