„Mąż chciał podrzucić córkę do teściowej. Niedoczekanie. Jej przedpotopowe metody przyprawiają mnie o dreszcze”
„Czy to dziwne, że nie chcę powierzyć córki byle komu? Przecież trzeba się nią zająć, odpowiednio nakarmić i zachować jakieś higieniczne standardy, prawda?”
- Martyna, lat 32
Witek wrócił z pracy wyjątkowo późno, nawet jak na niego. Nie zdążyłam nawet tego skomentować, gdy wypalił:
– No i po urlopie. Będę musiał zastąpić Jacka, bo jego żona dostała w lutym termin na operację, i chłop musi kursować między domem a szpitalem.
Zbaraniałam. Jak to „po urlopie”?! A kto się zajmie Miśką w czasie tych cholernych ferii zimowych, które nigdy nikomu nie pasują?! Mnie i tak cudem udało się załatwić kilka wolnych dni w drugim tygodniu, gdy Witek miał już wrócić do pracy! Rany boskie, utrapienie z tym wszystkim… Później, gdy córa trochę podrośnie, załatwi się jakieś zimowisko, ale teraz? Nikt mi się nie zajmie dzieciakiem z pierwszej klasy!
– Nie przejmuj się, już wszystko załatwiłem – mąż objął mnie i delikatnie posadził na krześle.
– Wyluzuj, Martynko. Dzwoniłem do mamy, możemy małą przywieźć w każdej chwili.
I już po kłopocie, mężuś zachwycony, po garach zaczyna grzebać… Myślałby kto, że rzeczywiście problem rozwiązany! Postanowiłam, że dam mu spokojnie zjeść, bo jak głodny, to i tak żadne argumenty do niego nie dotrą. A sama głowiłam się, czy może jest jakieś inne wyjście. Ale raczej nie było, niestety.
Tragedia antyczna z byle czego
Moi rodzice już dwa miesiące siedzieli u siostry w Australii i w najlepszym razie planowali wrócić tuż przed wakacjami. Koleżanki miały starsze potomstwo i żadna siła by nie wymogła na nich, żeby teraz wzięły choć dzień wolnego na co innego niż wyjazd do ciepłych krajów. Kuzyn, który mieszkał w pobliżu, pakował się na narty w Szwajcarii. No i klops, cholera jasna. Mówiąc szczerze, to skandal takie ferie zimowe, jeśli gmina w żaden sposób nie zabezpiecza opieki nad dzieckiem! Nawet porządnej świetlicy nie ma, tylko jakieś zajęcia w bibliotece, dwie godziny dziennie. Kto niby miałby na nie doprowadzać Miśkę, chciałabym wiedzieć.
– Słuchaj, Witek, nie obraź się – starałam się być delikatna, gdy już oboje usiedliśmy w pokoju przy filmie – ale jak ty sobie wyobrażasz tę całą operację? Chcesz zawieźć Miśkę na ferie do twojej mamy na wieś?
– A czemu nie? – odpowiedział pytaniem. – Mała uwielbia babcię, będzie zachwycona.
Pewnie, że będzie. Jakby jej pozwolić brodzić w kałużach po kolana, też by była. Pytanie tylko: czy to jest dobre dla dziecka?
– Jagienka się mamie okociła kilka dni temu, Miśka będzie aż piszczeć z uciechy przy małych kotkach – dorzucił mąż.
No właśnie. Dwa psy, kotka z przychówkiem, do tego papugi. Teściowa kocha zwierzęta, co nie jest naganne, jednak kocha je znacznie bardziej niż porządek, a nawet zdrowy rozsądek. Sierść jest wszędzie, włącznie z szafką z talerzami, już nie mówiąc o łupinach z ziarna, które fruwają po całym domu jak babie lato nad jesienną łąką. Zero higieny!
Miłość do braci mniejszych doprowadziła też teściową do odkrywczego wniosku, że nie powinno się ich zjadać, i już prawie od dziesięciu lat jest wegetarianką. Jej wybór, jej sprawa… Tyle tylko, że mam pewność co do jednego. Mianowicie, że przez te prawie dwa tygodnie, które Miśka miałaby spędzić na wsi, biedula nie zobaczyłaby ani grama pełnowartościowego białka, które jest jej przecież potrzebne, żeby rosła. Co gorsza, obawiam się, że zostanie totalnie zindoktrynowana.
– Ty, Martyna, potrafisz zrobić z byle czego tragedię antyczną – skwitował moje obiekcje mąż. – Nie myślałaś, żeby pisać scenariusze do thrillerów?
– Bardzo zabawne, pękam ze śmiechu! Ciekawa jestem tylko, jak potem przekonasz Miśkę do normalnego jedzenia! – fuknęłam ze złością, bo może i mam bujną wyobraźnię, za to chłopu Bozia nie dała jej ani uncji.
Wiadomo przecież, że jak mała się nasłucha o biednych krówkach i świnkach cierpiących w rzeźni, to potem nie wcisnę jej kotleta, choćbym się wściekła.
Jaka znów obraza, co on bredzi?
– Przestań, mama nie jest taka. Ona uważa, że każdy ma prawo do swoich wyborów – zniecierpliwił się Witek. – Przecież psy i kota karmi normalnie.
Tylko dlatego, że kupuje suchą karmę, inaczej pewnie też przestawiłaby zwierzaki na zieleninę! Stwierdziłam zatem, że jeśli zdecydujemy się zawieźć Miśkę na wieś, też kupię córce gotowe jedzenie. Jakieś mrożone rybki, kurczaczek w panierce. Chyba teściowa nie umrze, jeśli wnuczce to podgrzeje, nie? I niech Witek zapowie, że żadnej indoktrynacji! I, broń Boże, dawania psom talerzy do wylizywania! Teściowa ma się zobowiązać pod przysięgą. Ja i tak się dowiem wszystkiego, bo Miśka jest stanowczo za młoda na dochowanie jakiejkolwiek tajemnicy.
– Wiesz co? – stwierdził mój ślubny po wysłuchaniu wszystkich warunków. – Sama sobie z moją mamą pogadaj, ja za twoje szajby oczami nie będę świecił.
– Jakie znów szajby?! – oburzyłam się. – To proste zasady.
– Tylko nie próbuj wyjeżdżać z tymi gotowcami dla Miśki – ciągnął, jakby wcale mnie nie słyszał. – Bo osobiście ci łeb ukręcę, słowo daję! Mama świetnie gotuje, wnuczkę uwielbia, a twoja propozycja to po prostu obraza.
Jaka znów obraza, co on bredzi? Na rękę kobiecie idę, żeby nie musiała codziennie przy garach stać, a ten z pretensjami! Ale nie, Witek swoje… Że skoro jego matka wychowała trójkę dzieci na zdrowe osobniki, to chyba sobie poradzi z jedną siedmiolatką przez półtora tygodnia.
– I, mówiąc szczerze, guzik mnie obchodzi, co Miśka tam będzie jadła, bo z pewnością ani jej nikt nie otruje, ani na siłę pchać w dziecko nic nie będzie – dodał.
Wybór jak między dżumą a cholerą
Trochę się posprzeczaliśmy, a trochę to tylko dlatego, że wciąż liczyłam na polubowne załatwienie sprawy… W nocy śniła mi się córka, która próbowała dopchać się do psiej michy. Biedulka kombinowała to z prawej, to z lewej, ale przy menażerii teściowej nie miała żadnych szans. Kiedy zbudził mnie telefon, właśnie usiłowała zjeść podkradziony zwierzakom psi pokarm…
Dzwoniła Aneta, koleżanka, z którą kiedyś pracowałam; teraz miała własną działalność. Podawałam jej dane, o które prosiła, a jednocześnie gorączkowo myślałam: czy ona przypadkiem nie pracuje teraz w domu? Kto powiedział, że Miśka musi w ogóle wyjeżdżać? Przecież mogłabym ją zawozić do Anety rano, a po południu odbierać!
W końcu zapytałam i Aneta potwierdziła – tak, ma teraz biuro u siebie. Zachwycona moim pomysłem nie była, ale stwierdziła, że jakby co, poradzi sobie z małą. Żeby tylko sama się sobą zajmowała, bo Aneta musi jednak w papierach sporo siedzieć. Ale to duża dziewczynka, na pewno sobie poradzi. O obiady mam się nie martwić: jeśli biorę pod uwagę gotowe produkty, Aneta żywi się właśnie nimi i temat ma opanowany do perfekcji.
No i teraz sama nie wiem, co powinnam zrobić… Wybór jak między dżumą a cholerą – albo nuda, ale za to dobre wyżywienie i czystość, bo Aneta to pedantka, albo bezbiałkowa wiejska sielanka u babci w nieustającym brudzie!