Reklama

Zawsze sądziłam, że mamy z Dominikiem partnerski związek. Że się wspieramy, rozmawiamy o ważnych rzeczach, podejmujemy decyzje razem. Może nie zawsze się zgadzamy, ale szanujemy siebie nawzajem. Tyle że ostatnie miesiące coraz bardziej zaczęły podważać to przekonanie. Wszystko zmieniło się pewnego wieczoru. Siedzieliśmy przy kolacji – ja, Dominik, Tomek i Zosia. Zrobiłam makaron z brokułami, bo Zosia go uwielbia. I wtedy Dominik – zupełnie bez żadnego wstępu, tonem, jakby czytał raport finansowy – powiedział:

– Od jutra koniec z zamawianiem jedzenia. Jedno pranie tygodniowo. Kupujemy tylko najtańsze marki. Musimy zacząć żyć rozsądnie, dlatego wprowadzamy zasadę „zero” – zero marnowania pieniędzy.

Tomek spojrzał na niego, potem na mnie.

– Tata, serio? To jakaś gra? – zaśmiał się niepewnie.

Zosia spojrzała na mnie z niepokojem, a ja zamarłam. Nie dlatego, że padły jakieś dramatyczne słowa, ale sposób, w jaki to powiedział – zimny, stanowczy, jakby wyczytany z instrukcji obsługi domowego budżetu – dał mi do myślenia.

Myślałam, że to żart

– Przepraszam, ale… jak to od jutra? – zapytałam, starając się brzmieć spokojnie.

Dominik nawet nie spojrzał w moją stronę.

– Wszyscy marnujemy pieniądze. Trzeba się wziąć za siebie. Nie jesteśmy już dziećmi.

Tomek parsknął śmiechem.

– To teraz będziesz nas uczył dorosłości przez kawę z dyskontu i jedno pranie w tygodniu?

– To nie jest temat do śmiechu – dodał Dominik.

Głowa mi pracowała na pełnych obrotach. Od kiedy podejmujemy decyzje w pojedynkę? Dlaczego usłyszałam o tym razem z dziećmi, przy kolacji, jakby to była kolejna wiadomość z radia? Tego wieczoru nie powiedziałam już nic. Posprzątałam po kolacji, wypiłam herbatę w kuchni i położyłam się spać wcześniej niż zwykle. W głowie jednak cały czas miałam to zdanie: „Musimy zacząć żyć rozsądnie”.

W kolejnych dniach zaczęło się wyliczanie. Najpierw były komentarze przy zakupach. W sklepie Dominik wyjął mi z koszyka kawę.

– Po co to? Ta jest dwa razy droższa. Bez sensu – powiedział na tyle głośno, że kobieta obok spojrzała na mnie z zaciekawieniem.

Poczułam, jak robię się czerwona. Nic nie powiedziałam. Odłożyłam tamtą kawę z powrotem na półkę. Po odejściu od kasy wyciągnął rachunek i skrupulatnie przeliczył wszystko jeszcze raz. Potem w samochodzie powiedział, że za dużo wydaję na środki czystości.

Wszystko przeliczał

Długo tłumiłam złość, próbując sobie wmówić, że może to ja przesadzam, może to tylko etap, kryzys wieku średniego, może potrzebuje czasu. Ale potem przyszła ta scena w kuchni.

– Sześćdziesiąt cztery złote w aptece. Co to niby było?

– Leki dla Zosi. I coś dla mnie – odpowiedziałam, nie przerywając krojenia.

– Co dla ciebie?

– Tabletki przeciwbólowe. Głowa mnie boli od kilku dni – powiedziałam i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Głowa cię boli, bo nie umiesz współpracować – wypalił.

Odłożyłam nóż. Dłonie mi się trzęsły.

– Współpracować? – powtórzyłam, nie dowierzając. – Przez tyle lat to ja wszystko spinałam. Dzieci, dom, szkoła, zakupy, obiady. A ty teraz robisz z siebie ofiarę, bo ktoś sięgnął po droższą kawę?

– To nie są czasy na fanaberie, Justyna. Trzeba się ogarnąć, nie można wydawać bezmyślnie. Musimy być zespołem.

– Zespołem? – zaczęłam się śmiać. – To dlaczego nie zapytałeś mnie o zdanie? Dlaczego o wszystkim decydujesz sam, a potem stawiasz nas przed faktem dokonanym?

– Bo nie mam czasu na dyskusje. Muszę wiedzieć, że mogę na ciebie liczyć, a nie się z tobą kłócić o każdą złotówkę.

– Nie chcesz liczyć na mnie. Chcesz mnie kontrolować.

Wyszedł bez słowa. A ja długo jeszcze stałam w tej kuchni, niezdolna się ruszyć. Czułam się, jakbym została przez niego zamieniona w jedną z pozycji w excelu. Przychód, wydatek, saldo.

Byłam wściekła

Zaczęłam się zastanawiać, czy my jeszcze jesteśmy razem. Czy to jeszcze małżeństwo, czy tylko codzienne współistnienie pod jednym dachem? Bez rozmów, bez śmiechu, bez ciepła. Zosia powiedziała ostatnio:

– Lubiłam, jak wszyscy razem robiliśmy pizzę w sobotę. Już tak nie robimy…

Tomek dorzucił swoje:

– I dobrze. Zamiast pizzy mamy najtańszy makaron i spokój.

Któregoś dnia wracałyśmy z Zosią ze szkoły. Przy przejściu dla pieszych światła zmieniły się na czerwone, więc zatrzymałyśmy się tuż przy witrynie jednej z tych kawiarni, gdzie pachnie świeżym ciastem, mleczną kawą i dobrym życiem. I właśnie wtedy go zobaczyłam.

Siedział sam przy stoliku, tyłem do okna. Rozpoznałam jego ramiona, kurtkę, sposób, w jaki trzyma filiżankę. Nie miał przed sobą laptopa, nie przyszedł tam pracować. Nie czekał na nikogo. Po prostu siedział i pił kawę z pianką, obok na talerzyku leżało ciastko z kremem.

Nakryłam go

Weszłam do domu kilka minut po nim. Zdążył już zdjąć buty, powiesić płaszcz i nalać sobie wody z kranu. Był spokojny, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby od dwóch miesięcy nie prowadził krucjaty przeciwko wszystkim zbędnym wydatkom.

– Dobrze smakowała kawa? – zapytałam, stając w progu kuchni.

– Jaka kawa?

– Ta dzisiejsza, w kawiarni na rogu. Filiżanka z mleczną pianką, ciastko z kremem. Siedziałeś sam. Widziałyśmy cię z Zosią.

Zrobił się blady, ale jeszcze próbował grać.

– Miałem chwilę między spotkaniami. Musiałem się zregenerować.

– A ja mam się regenerować przy tanim proszku i wodzie z kranu? Dzieci mają się uczyć rezygnacji, a ty siedzisz sobie w miejscu, które kazałeś nam omijać szerokim łukiem?

– Nie przesadzaj.

– Przesadzam? A może po prostu zaczynam widzieć rzeczy takimi, jakie są? Ty nie oszczędzasz, ty mnie trzymasz na smyczy, a sam robisz, co ci się podoba. Ja mam się wstydzić, że kupiłam lepszy makaron, a ty siedzisz w kawiarni i udajesz, że jesteś kimś innym niż w domu?

Nie odpowiedział. Patrzył tylko, jakby dopiero teraz widział, że nie wróciłam z zakupów, tylko z decyzją. Już nie miałam ochoty się tłumaczyć.

– Nie chcę z tobą o tym rozmawiać. Chcę, żebyś wiedział, że to była ostatnia taka scena. Ostatnia taka kawa, ostatni raz, kiedy coś ukrywasz, a potem stajesz nade mną z wyciągiem z konta.

Odwróciłam się i zamknęłam za sobą drzwi do sypialni. Spakowałam tylko to, co najpotrzebniejsze. Nie miałam siły targać walizek. Miałam tylko jedno: decyzję. Nie tłumaczyłam dzieciom wszystkiego w szczegółach, ale wystarczyło powiedzieć, że na jakiś czas się wyprowadzamy. Zosia zapytała, czy tata będzie zły. Tomek nie zapytał o nic, tylko wyjął plecak i powiedział: „Dobra, to powiedz, kiedy mamy być gotowi”.

Podjęłam decyzję

Dominik od razu zobaczył torby przy drzwiach.

– Co to ma być?

– Wyprowadzam się – powiedziałam spokojnie. – Na jakiś czas. Zabieram dzieci.

– Przestań, Justyna. Przesadzasz. Po prostu mamy trudniejszy okres, to wszystko.

– Nie. Mamy okres, w którym ty zarządzasz moim życiem. A ja nie chcę już być zarządzana.

– To tak dzieciom pokazujesz przykład? Że jak coś nie gra, to się ucieka?

– Nie. Pokazuję im, że mama ma granice i że nie musi pozwalać, żeby ktoś decydował za nią, co jest potrzebne, a co zbędne. Idziemy – powiedziałam.

– Ale gdzie będziemy spać? – spytała Zosia

– U cioci Oli.

Dominik stał w przedpokoju, bezradny. Po raz pierwszy od miesięcy nie miał żadnych argumentów, żadnych wykresów, tabelek, zasad. Był tylko mężczyzną, który przegrał, bo zlekceważył kogoś, kto długo milczał. W samochodzie panowała cisza. Nie dlatego, że nie było o czym mówić. Po prostu każde z nas wiedziało, że właśnie zmieniło się wszystko.

Justyna, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama