Reklama

Wtym roku razem z Maćkiem będziemy obchodzić urodziny Zosi, a zarazem pierwszą rocznicę burzliwych wydarzeń, które doprowadziły do szczęśliwego pojawienia się na świecie naszego dziecka. Maćka przy tym nie było, czego do dziś nie może odżałować, ale taki jest los marynarza. I jego żony, jeśli chodzi o ścisłość. Co przeżyłam, to moje, nigdy tego nie zapomnę…

Reklama

Pochodzę z małego miasteczka w środkowej Polsce, morze znałam tylko z wakacji. Kto by pomyślał, że wyjdę za chłopaka, który żeglowanie ma we krwi? Poznaliśmy się w pociągu, jakoś tak w połowie drogi. Przegadaliśmy kilka godzin, zdążyliśmy się w sobie zakochać, po czym musieliśmy się rozstać. Ekspresowo, prawda? Taki związek zwykle nie trwa dłużej niż mgnienie oka, ale z nami było inaczej. Nie mogliśmy o sobie zapomnieć, więc co było robić? Pisaliśmy maile, rozmawialiśmy na Skypie, telefon grzał się do czerwoności. Wydaliśmy majątek na bilety kolejowe, aż w końcu Maciek powiedział „dość”. Na kolejne spotkanie przyjechał z pierścionkiem, włożył mi go na palec i zaczęliśmy planować ślub. Wtedy poznałam jego rodzinę.

Ojciec Maćka był postacią niemal legendarną. W mundurze kapitana żeglugi wielkiej wyglądał niezwykle dostojnie. Mówił mało i tylko na temat, krótko i konkretnie, jakby wydawał rozkazy na mostku kapitańskim. Był niekwestionowanym autorytetem. Okazało się też, że jest niezwykle szarmancki dla dam.

– Tata pływał na liniowcach pasażerskich, gdzie przy kapitańskim stole musiał zabawiać panie i tak mu zostało – śmiał się Maciek, kiedy zobaczył, jak robię wielkie oczy. Nie byłam przyzwyczajona do atencji dżentelmena.

Rodzina Maćka była inna niż jakakolwiek mi znana

W domu narzeczonego wszystko było inaczej. To był inny świat, żyjący wydarzeniami na morzu, aktualną prognozą pogody i oczekiwaniem na mężczyzn, którzy odpłynęli. Nieprawdopodobne.

– Jesteś narzeczoną marynarza, przyzwyczajaj się – przekomarzał się ze mną Maciek. – Nie mówiłem ci jeszcze, ale staram się o stanowisko oficerskie na norweskim masowcu. To dobra praca, ale rejs trwa co najmniej cztery miesiące, czasem dłużej, zależy od portu przeznaczenia.

Będę na ciebie czekać – powiedziałam, bo czułam, że tak wypada. Jasne, że będę czekać, ale kilka miesięcy bez Maćka? Jak ja to zniosę?

– Przyzwyczaisz się, dziecko. Wszystkie przez to przechodziłyśmy – przyszła teściowa poklepała moją dłoń. To był pierwszy ciepły gest z jej strony, do tej pory lustrowała mnie uważnym wzrokiem. – Nie każda kobieta sobie z tym radzi.

– Z rozłąką?

Teściowa skryła uśmieszek.

– Nie tylko, zresztą sama zobaczysz.

– Świadomość, że ktoś czeka na nas w porcie, jest bardzo ważna. Mamy dokąd wracać – zabrał głos kapitan.

– Na morzu jest praca, na lądzie dom.

– Którym żona musi się sama zająć – wtrąciła kapitanowa. – Wszystkiego się nauczysz Majeczko, nawet nie wiesz, jaka siła w tobie drzemie.

– Mamo, nie wystrasz mi dziewczyny – zaśmiał się Maciek, dolewając mi wina.

– Nie ma się co oszukiwać, jest tak, jak mówię – znów ten świdrujący wzrok. Jakby chciała się przekonać, czy nadaję się na żonę jej syna.

– Marynarz ma udane małżeństwo, jeśli zwiąże się z kobietą niezależną i zaradną – dodał kapitan. – Ja miałem szczęście, prawda? – ucałował z namaszczeniem dłoń swojej małżonki.

– Jeszcze jakie – uśmiechnęła się do męża pani Hanka.

Patrzyli sobie przez chwilę w oczy, aż zrobiło mi się głupio. Przecież to dwoje starszych ludzi!

– To jest właśnie zaleta małżeństwa z marynarzem – szepnął mi do ucha mój narzeczony. – Mąż nie zdąży ci się znudzić.

Po ślubie zamieszkaliśmy u rodziców Maćka, na razie, dopóki nie dorobimy się własnego gniazdka. Kapitańska willa była duża, większość pomieszczeń stała pusta, więc z przestrzenią nie było problemu. Zajęliśmy dwa pokoje na pierwszym piętrze. Trochę bałam się teściowej, ale okazało się, że niepotrzebnie. Hanna miała swoje sprawy, była ciągle zajęta, prawie się nie widywałyśmy. Nie pracowała zawodowo, ale miała mnóstwo zajęć. Przewodniczyła komitetom charytatywnym, regularnie pływała i chodziła z kijkami po leśnych ścieżkach, żeby utrzymać formę.

Dziwiłam się, skąd ten sportowy zapał, dopóki nie podpatrzyłam, jak to wygląda. Było ich kilka. Przyjaciółki. Witały się burzliwie i rozmawiały z ożywieniem. Tak to i ja bym mogła. Mogłam się założyć, że po przejściu kilku kilometrów wylądują w jednej z uroczych kawiarni Trójmiasta na pysznej kawie i bardzo kalorycznym ciastku. Kilka poślubnych miesięcy przeleciało jak z bicza strzelił. Oczekiwaliśmy dziecka, Maciek bardzo się cieszył, mimo że ciągle nie byliśmy samodzielni, mieszkając w domu jego rodziców.

– To nawet lepiej, mama się tobą zaopiekuje, kiedy wyjadę – powiedział rozsądnie.

– Mama? – nie byłam tym zachwycona.

– Zostaniecie we dwie, tata niedługo wypływa w rejs. Ja też długo nie posiedzę na lądzie, wygląda na to, że święta spędzimy osobno.

Nie brałam pod uwagę rozstania akurat na święta

Tego się nie spodziewałam. Nie myślałam o takiej ewentualności, przecież w święta wszyscy siedzą w domu, z rodziną. No, chyba że się ma marynarza za męża.

– Będziesz dzielna, kochanie? – Maciek zajrzał mi w oczy.

Kiwnęłam głową, nic nie mówiąc, bo miałam ściśnięte gardło. Bałam się, że rozpłaczę się jak dziecko. Wzięłam podaną mi przez Maćka chusteczkę i wytarłam nos.

– Jakoś wytrzymam – obiecałam.

– Może pojadę do rodziców?

– Świetny pomysł. Wrócę w lutym, na czas porodu. Chyba z tym na mnie poczekasz?

– Nie kuś losu – zabobonnie odpukałam w niemalowane drewno.

Maciek wyjechał, a ja zostałam. Jesienią jeszcze jakoś się trzymałam. Deszczowe dni nie zachęcały do wychodzenia z domu, nie mogłam przyzwyczaić się do wiecznie dmącego na wybrzeżu wiatru. Córeczka coraz silniej kopała, rozpychała się, powodując przedziwne dolegliwości.

– A mówi się, że ciąża to nie choroba – mówiłam do Hanny, wychodząc z łazienki, w której ostatnio prawie mieszkałam. – Już się nie mogę doczekać końca, ledwie żyję.

– Widzę. Mam nadzieję, że nie planujesz wyjazdu do rodziców na święta? I tak bym cię nie puściła.

– Nie mam siły na podróż, zresztą nie zostawię cię samej. W domu rodziców będzie mnóstwo ludzi, przyjdzie siostra z mężem, wujkowie, ciocie. Nie zauważą, że mnie nie ma.

– Zauważą, na pewno. Jesteś dla nich ważna – pocieszyła mnie Hanna. – Zostaniesz ze mną i nie będziesz żałowała, moja w tym głowa. Pokażę ci, jak słomiane wdowy spędzają Wigilię. Poznasz moje przyjaciółki.

– Te od nordic walkingu? Widziałam je z daleka.

– Te same. To moja ekipa szybkiego reagowania, zginęłabym bez nich. Pomagamy sobie we wszystkim, wiesz?

– To miłe – powiedziałam.

– Raczej niezbędne. Nasi mężowie są przez większość czasu na morzu, na nas spadają wszystkie obowiązki. Wychowujemy dzieci, dbamy o dom, naprawiamy samochody, remontujemy domy. Wszystkiego można się nauczyć, ale czasem potrzebne jest wsparcie. My się mocno trzymamy. Zaczęło się, kiedy dzieci były małe. Trzeba było je odwieźć na zajęcia, przypilnować. Jedna dla drugiej była oparciem, wymieniałyśmy się, organizowałyśmy dyżury. Fajnie było, jak w dużej rodzinie. Zresztą zobaczysz, w Wigilię odwiedzimy wszystkie dziewczyny.

– Wszystkie? – przestraszyłam się, widząc oczyma duszy, jak spędzam długie godziny za stołem. – Nie wiem, czy wytrzymam taki maraton.

– Spodoba ci się, zobaczysz – uspokoiła mnie teściowa.

Nie do końca jej uwierzyłam, ale nie miałam innego wyjścia, wypadało wziąć udział w zaplanowanych wizytach. Obiecałam sobie, że urwę się przy najbliższej okazji. Okazało się jednak, że jak przyszło co do czego, to nawet nie pomyślałam o dezercji. Dawno nie przeżyłam tak miłego i spontanicznego wieczoru wigilijnego. Chodziłyśmy od domu do domu, jak kolędnicy. Koleżanki Hanny mieszkały po sąsiedzku, trzy spędzały święta samotnie, reszta z dorosłymi dziećmi. Mężowie byli jak zwykle na morzu. Te, które nie miały rodziny na kolacji, zabierały się z nami, więc tłumek powiększał się z każdym przystankiem. Pogoda zachęcała do spaceru, wreszcie przestało wiać, zrobiło się prawie ciepło i zacisznie. Zdjęłam czapkę, bo było mi gorąco.

– Korzystaj, to ostatnie godziny dobrej pogody, idzie zawierucha – przepowiedziała Hanna.

– Zapowiadali siódemkę na Bałtyku – odpowiedziała jej jak echo przyjaciółka. – Idzie duży wiatr.

– Jesień i zima to czas sztormów. Jeśli mróz nie skuje morza, tworzą się naprawdę duże fale. To dlatego, że Bałtyk jest płytki – wyjaśniła mi Hanna.

– Dobrze, że Maciek jest na drugiej półkuli – pocieszyłam się.

– Dziewczyny, dziś jest Wigilia. Nie rozmawiajmy o sztormach – wtrąciła jedna z kobiet. – Teraz chodźmy do Weroniki, na pewno nie może się nas doczekać.

Po kilku godzinach poczułam się zmęczona

Dałam znak Hannie i zaczęłyśmy się żegnać. Do domu wracałyśmy noga za nogą, rozkoszując się pogodą i oglądając oświetlone domy.

– Masz fantastyczne koleżanki – powiedziałam. – Zazdroszczę ci.

– Tak, doceniam to. Żony marynarzy powinny trzymać się razem. Nie wyobrażasz sobie, jakie to ważne, kiedy wiesz, że nie jesteś sama.

Wiadomość o zatonięciu norweskiego statku usłyszałam późnym wieczorem przez radio. Rany boskie, Maciek zamustrował się na masowiec pod banderą Norwegii!

– Hanno! – krzyknęłam nieludzkim głosem.

– Co się stało? – teściowa bez wahania porzuciła swoje zajęcia i wpadła do pokoju.

Zaczęłam mówić coś nieskładnie, pokazywałam radio, które teraz nadawało muzykę. Hanna o nic więcej nie pytała. Włączyła telewizor, a w radiu zmieniła stację. Na pasku wiadomości informacyjnych ujrzałyśmy depeszę o statku. Zatonął. Nikt się nie uratował. Dryfujący wrak zauważono przypadkowo.

– Co za tragedia – teściowa prawie upadła na fotel.

– Ale Maciek… – prawie załkałam.

– Ach nie… A ty myślałaś? O Boże, biedna dziewczyno – przytuliła mnie szybko. – Nie wolno ci się denerwować, nie w twoim stanie. Maciek jest bezpieczny, to nie był jego statek.

– Jak to możliwe, żeby przy tak zaawansowanej technice tonęły statki? – spytałam, kiedy już trochę się uspokoiłam. Siedziałam okryta kocem, popijając gorącą herbatę z cytryną, według teściowej niezawodny sposób na stres.

– Morze upomina się o ofiary, tak mówią – Hanna w zamyśleniu tarła czoło. – Dlatego zawsze bałam się o męża, a teraz o syna. Czekam na ich powrót, cieszę się nimi, a potem znów oddaję ich falom. I znowu czekam, wierząc, że wrócą.

– Zawsze wracają – szepnęłam.

– No pewnie, o czym my mówimy – Hanna zerwała się z miejsca – Nie trzeba wywoływać wilka z lasu. Marynarze to zabobonny ludek, nie wiedziałaś?

Uśmiechnęłam się blado. Wciąż miałam w głowie wiadomość o katastrofie norweskiego statku.

– Jak się czujesz? – teściowa spojrzała na mnie niespokojnie.

– Dobrze – kiwnęłam głową.

Bóle nadeszły w nocy, razem z załamaniem pogody

O szyby bębniły krople szybko marznącego deszczu, dął lodowaty wiatr, na ulicach błyskawicznie zrobiło się ślisko. Pierwsze oznaki zbliżającego się rozwiązania zignorowałam. Miałam wrażenie, że wokół mojego brzucha zacisnęła się obręcz, nie mogłam złapać tchu. Już miałam zawołać teściową, kiedy zacisk puścił. Poczułam ulgę i przypomniałam sobie, co mówił lekarz. Mogą wystąpić fałszywe bóle, zwane przepowiadającymi. To nie powód do paniki ani oznaka zbliżającego się porodu.

– Wszystko będzie dobrze – przemawiałam do dziecka. – Uspokój się, jeszcze nie czas. Śpij, maleństwo.

Nigdy nie brakowało mi Maćka tak bardzo jak tej zimnej nocy. Byłabym o wiele spokojniejsza, gdybym mogła poczuć koło siebie jego obecność.

– Majeczko, śpisz? – o mało nie przegapiłam cichego pukania.

– Wejdź, Hanno – usiadłam na łóżku zadowolona, że nie będę sama. Ból ustąpił, ale wciąż czułam się wytracona z równowagi.

– Coś nie tak? – teściowa spojrzała na mnie czujnie. Niewiele umykało jej uwadze.

– Wszystko dobrze – zapewniłam kłamliwie.

– Przyniosłam ci termofor do ogrzania stóp. Pamiętam, że jak byłam w ciąży, strasznie marzłam zimą. Nic tak nie rozgrzewa jak butelka z gorącą wodą, a w wersji luksusowej termofor.

Podziękowałam, wyciągnęłam rękę do teściowej i zamarłam. Musiałam zmienić się na twarzy, bo Hanna, nie pytając, sięgnęła po telefon. Zaczerpnęłam gwałtownie tchu.

– Od kiedy masz skurcze?

– Od niedawna – wyjąkałam. Byłam przerażona, to dopiero siódmy miesiąc, stanowczo za wcześnie! – Moje dziecko! Hanno, co mam robić? – panikowałam.

– Dzwonię po pogotowie, a ty leż spokojnie. Zajmę się wszystkim, będzie dobrze.

W jej głosie była siła i niezachwiana pewność. Uwierzyłabym jej, gdyby nie pierwotny lęk, który pozbawiał mnie oddechu. Moje dziecko! Nie mogłam myśleć o niczym innym.

– Za pół godziny? Trudne warunki? To zbyt długo, sama ją przywiozę do szpitala. Tak, zadzwonię, gdyby coś się działo – mówiła teściowa do telefonu.

Z kim ona rozmawiała? A! Prawda, z pogotowiem.

– Nie będziemy czekać na karetkę, zawiozę cię – Hanna odłożyła słuchawkę, ale zaraz znów z kimś się połączyła. – Weronika? Potrzebuję pomocy, Majka ma bóle. Dobrze, czekam.

Słuchałam zaciekawiona tej krótkiej wymiany zdań. Co one kombinowały? Hanna biegała po pokoju, pakując do torby moje rzeczy.

– Ręcznik, kosmetyki i koszula nocna. Będą ci potrzebne w szpitalu.

Na dole nagle zabrzmiał brzęczyk domofonu.

– To dziewczyny, pomogą nam. Oprzyj się na mnie i lecimy.

Przyjaciółki Hanny wszystkim się zajęły

Poleciałyśmy. Niezbyt szybko, ale skutecznie. Grupa wsparcia przyjechała dwoma samochodami, upchnęłam się ostrożnie w jednym z nich.

Nic się nie bój, mała. Z nami nie zginiesz – poklepała mnie po ręce któraś z przyjaciółek Hanny. – Zaraz będziemy w szpitalu, nie zostawimy cię tam na pastwę eskulapów. Przypilnujemy ciebie i dziecka Maćka.

– Dziękuję – szepnęłam.

– Jesteś żoną marynarza czy nie? No widzisz. Więc nie dziękuj. Kiedyś się odwdzięczysz innej kobiecie.

Byłabym pod wrażeniem, gdyby nie chwycił mnie mocny ból. Takiego jeszcze nie było. Hanna od razu to spostrzegła.

– O, cholera, pośpiesz się – pogoniła kierującą samochodem Weronikę. Ta posłusznie dodała gazu, samochodem zarzuciło i obróciło dookoła osi.

– Ślisko jest – mruknęła przepraszająco Weronika, wyprowadzając auto na prostą. Nikt nie powiedział jej złego słowa, nie krzyknął. Nawet ja. Pojechałyśmy dalej.

Do szpitala dotarłam ledwie żywa z bólu, strachu i emocji na drodze. Natychmiast wyrwano mnie z objęć zaaferowanych kobiet i zawieziono na badania. A potem na salę operacyjną. Zosia przyszła na świat przez cesarskie cięcie. Była wcześniakiem, więc obie zostałyśmy dłużej na oddziale. Córka nabierała krzepy w inkubatorze, ja się nią opiekowałam.

– Wizyty tylko dla rodziny. Kim pani jest? – to pytanie słyszałam bardzo często. Pielęgniarki chyba specjalnie czatowały na moich gości.

– Jestem ciotką! – padała zwykle odpowiedź równie zdecydowana, co nieprawdziwa.

– Nikt nie ma tak licznej rodziny – buntowała się służbistka, ale wpuszczała do mnie i Zosi kolejną odwiedzającą. Przyszły wszystkie. Cała grupa wsparcia, te, które odwoziły mnie do szpitala, i jeszcze kilka innych. Myliły mi się imiona nowych przyjaciółek, lecz byłam zadowolona. I spokojna. Maciek był daleko, ale nie byłam sama. Zrozumiałam, dlaczego dla Hanny tak ważne było poczucie, że cokolwiek by się działo, może liczyć na kobiety, które wiedzą, jak to jest być żoną marynarza.

Reklama

Maciek wrócił „na gotowe”. Zosia zdążyła przybrać na wadze, była ładnym, zdrowym niemowlęciem. A ja? Okrzepłam po inicjacji, jaką zafundował mi los w tamtą sztormową, zimową noc. Nigdy nie zapomnę strachu, jaki mi towarzyszył, choć z czasem złe wspomnienia na szczęście bledną. Maciek przysiągł, że będzie przy narodzinach kolejnego dziecka. To dobrze, że tak myśli, ale nie wiadomo, jak będzie naprawdę. Muszę być na wszystko gotowa i to jest właśnie fajne. Dam radę.

Reklama
Reklama
Reklama