Reklama

Codzienność potrafi człowieka wchłonąć jak ruchome piaski – tak właśnie czułam się ostatnimi miesiącami. Budzik dzwonił o szóstej. Śniadanie dla dzieci, kanapki do szkoły, prasowanie, pranie, zakupy, lekcje. W międzyczasie parę godzin dorywczej roboty na kasie w lokalnym sklepie, gdzie nawet nie było kiedy napić się herbaty. Wieczorem – kolacja, bajka na dobranoc i... pustka. Czasem siadałam przy kuchennym stole i po prostu patrzyłam na ścianę. Nie miałam już nawet siły włączyć telewizora.

Reklama

Tomek był w Niemczech. Wyjechał, bo „trzeba zarobić na dom”. Na początku dzwonił co wieczór, później co tydzień, teraz – jak mu się przypomni. „Kochanie, jestem zmęczony. Pogadamy jutro?” – to było jego „dobranoc”. Tyle że jutro nie nadchodziło.

Na Wielkanoc miał wrócić. Dzieci odliczały dni do jego przyjazdu, narysowały dla niego laurki. Specjalnie kupiłam nowy obrus i sernik od pani Krysi – bo przecież trzeba jakoś uczcić tę okazję. Ale nie byłam pewna, co czuję.

Stałam przy oknie i mieszałam zupę, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Serce mi zabiło mocniej.

– To on – powiedziałam do siebie szeptem. Wytarłam ręce o fartuch i podeszłam do drzwi.

Jeszcze zanim nacisnęłam klamkę, odebrałam telefon od siostry.

– No i co, wrócił już? – zapytała Basia bez zbędnych ceregieli.

– Zaraz będzie. Trochę się boję.

– Czego, głupolu? Przecież to twój mąż.

– No właśnie... A ja już nie wiem, kim on teraz jest.

– Porozmawiacie. Spędzicie święta razem. Może wszystko będzie jak dawniej?

– Może... – odpowiedziałam, choć nie wierzyłam ani trochę.

Drzwi się otworzyły. Tomek wszedł z torbą w ręku i uśmiechem, który wyglądał, jakby należał do zupełnie innego człowieka.

Wydawał mi się obcy

Stałam przed lustrem, wygładzając włosy Oli. Uparła się, że chce mieć dwa warkocze, bo „tak będzie ładniej do święconki”. Franek już dreptał w progu, dumnie trzymając koszyczek z barankiem, jajkami i kawałkiem kiełbasy. Tomek stał z boku, jakby przypadkiem znalazł się w naszym korytarzu.

– Możemy już iść? – zapytał Franek, podskakując jak piłka.

– Możemy – odpowiedziałam. – Tomek, weź parasol, może kropić.

– Dobra – mruknął i spojrzał na mnie, jakby nie był pewien, czy to ja, czy tylko kobieta, z którą ma mieszkać przez święta.

Szliśmy do kościoła całą czwórką, ale szczerze mówiąc – wcale nie czułam, że jesteśmy rodziną. Dzieci biegały przodem, a my – jedno obok drugiego – w ciszy, przerywanej przypadkowymi zdaniami.

– Dobrze wyglądasz – powiedział w końcu.

– Dzięki. Zmieniłam fryzurę.

– Mhm. Widać.

Nie odpowiedziałam. W środku miałam kocioł emocji, a na zewnątrz tylko spokojny, świąteczny uśmiech dla ludzi z sąsiedztwa.

Przed kościołem był już tłum. Staliśmy w kolejce do księdza. Tomek przyklęknął przy dzieciach, udając zaangażowanie. Patrzyłam na niego i nie poznawałam. Wszystko robił dobrze. Wziął Frania za rękę, poklepał Olę po głowie. Uśmiechał się do innych ludzi, jakby był jednym z tych idealnych ojców z reklamy majonezu.

Tylko mnie omijał spojrzeniem.

Wróciliśmy do domu. Tomek zdjął buty i zapytał:

– Co robimy teraz?

– Pytasz, jakbyś był tu gościem – palnęłam i natychmiast tego pożałowałam.

– Jasne. Gość... – powtórzył cicho i zniknął w łazience.

Zostałam w kuchni, wśród pisanek, sernika i dziecięcego śmiechu. A w środku czułam tylko dziwną pustkę. Jakbym świętowała z człowiekiem, którego kiedyś kochałam, ale teraz... nawet nie wiem, jak się do niego zwracać.

Nerwy mi puściły

Wielkanocne śniadanie powinno być radosne, rodzinne, ciepłe. Zamiast tego – było ciche i pełne sztucznej uprzejmości. Tomek siedział na swoim dawnym miejscu, ale wyglądał, jakby ktoś go tam posadził za karę. Ja podałam żurek, Ola dorzuciła plasterki jajek, a Franek z zapałem dzielił się anegdotkami ze szkoły. Nikt z nas nie miał odwagi rozmawiać szczerze.

– No to… smacznego – powiedziałam cicho, siadając. Gdyby nie dzieci, pewnie w ogóle byśmy nie zaczęli.

– Smacznego – odburknął Tomek, łapiąc za łyżkę.

Przez chwilę jedliśmy w ciszy. Tylko sztućce i ciche mlaskanie. W końcu nie wytrzymałam:

– Jak ci tam w tych Niemczech? – zapytałam z pozoru neutralnie.

– Normalnie. Praca, spanie, praca – wzruszył ramionami. – Po co pytać, skoro i tak nie rozumiesz?

– A czego mam nie rozumieć? Że wygodniej ci tam niż tu? – powiedziałam zbyt ostro. Czułam, że w środku się rozsypuję.

– Nie o to chodzi. Ale przynajmniej tam nikt się mnie nie czepia.

– Nikt się ciebie nie czepia? Tomek, ciebie od dwóch lat tu nie ma! Nie ma cię w ciągu dnia, kiedy trzeba sprzątać i gotować, w nocy, kiedy dzieci mają gorączkę, wtedy, gdy nie mam siły wstać z łóżka. A teraz siedzisz jak obrażony książę!

– Ja wracam, a ty znowu robisz awanturę! – wstał, odsunął krzesło. – Nie wiem, po co ja w ogóle tu przyjechałem.

– Chyba rzeczywiście nie wiesz – odpowiedziałam chłodno, czując, jak łzy zaczynają mi cisnąć się do oczu. – Tu jest twój dom, Tomek, a ty zachowujesz się, jakbyś był zmuszony do odwiedzin.

A może mnie ktoś zmusił?!

Dzieci zamilkły. Franek patrzył to na mnie, to na ojca, z łyżką zawieszoną w powietrzu. Ola przygryzła wargę.

Wstałam, zdjęłam fartuch i wyszłam do kuchni. Trzęsły mi się ręce, a wewnątrz dudniło jedno: tego się nie da naprawić.

Nie był ze mną szczery

Z pokoju dziecięcego słyszałam ich śmiech. Dzieciaki się z nim droczyły. Tomek potrafił być czarujący – dla innych. Zawsze miał tę łatwość, żeby zdobyć zaufanie, rozluźnić atmosferę. Ja tymczasem wylewałam herbatę do zlewu, choć przed chwilą ją zaparzyłam. Ręce mi się trzęsły. Miałam wrażenie, że mózg mi pulsuje, że nie zniosę kolejnego dnia w tej dziwnej iluzji rodziny.

Gdy przechodziłam korytarzem, usłyszałam głos Franka. Drzwi do pokoju były uchylone.

– Tato, a wrócisz do nas? Na wakacje? Albo… na zawsze?

– Franek, no… – Tomek westchnął. – Nie wiem jeszcze. Na razie nie.

– Ale Ola mówiła, że mama się cieszy, że jesteś.

– Tak mówiła? – uśmiechnął się. – No, może tak jest. Wiecie, tam, gdzie mieszkam, jest dobrze. Spokojnie.

– Ale my ci przecież nie przeszkadzamy!

– Oczywiście, że nie, robaczku. Tylko... czasem ludzie się zmieniają. Czasami aż za bardzo. Tak, że nie mogą już wrócić.

Nie oddychałam. Stałam przy ścianie, z ręką na framudze. Słyszałam każde słowo. Wstrzymywałam łzy, ale dusiły mnie jak ślina połknięta za szybko. Nie rozmawiał ze mną. Ze mną nie potrafił.

Wieczorem, gdy dzieci poszły spać, zapytałam go prosto z mostu:

– Dlaczego mówisz dzieciom rzeczy, których nie możesz powiedzieć mi?

Spojrzał na mnie zrezygnowanym wzrokiem, jakby od dawna czekał na ten moment.

– Bo z tobą nie da się rozmawiać.

– Ze mną się nie da? Ze mną?! – głos mi zadrżał. – A kto mnie unikał tygodniami? To ty nie odpowiadałeś, kiedy pytałam, co się z tobą dzieje.

Cisza. Gęsta, przytłaczająca.

– Jaka to ma być rodzina, jeśli o nią nie walczysz. Nawet od święta – powiedziałam cicho.

Nie odpowiedział. Tylko spojrzał na mnie pustym wzrokiem. Jakby już dawno zrezygnował.

Nie miałam już na to siły

W nocy nie mogłam zasnąć. Patrzyłam w sufit, a w głowie kotłowały się obrazy sprzed lat. Tomek z walizką w progu. Mówił, że to tylko na chwilę. „Pojadę, zarobię, wrócę. Zrobimy remont kuchni. Może w końcu wakacje nad morzem?” Wierzyłam mu wtedy. Przytuliłam go, dzieci machały z okna. Myślałam, że robimy to razem.

A potem... potem były rozmowy przez telefon, coraz rzadsze wiadomości, święta bez niego. Pierwszy raz zapomniał o moich urodzinach, potem o rocznicy ślubu. I tak wszystko cichło. Znikał powoli z mojego życia. Jego obecność blakła, jak zdjęcie pozostawione na słońcu.

Wieczorem usiadłam z Tomkiem przy kuchennym stole. Bez dzieci. Bez udawania.

– Tomek… powiedz mi prawdę. Ty jeszcze w ogóle chcesz tu być?

Długo milczał. W końcu powiedział cicho:

– Tam mam spokój. Tu mam tylko oczekiwania, pretensje, rzeczy, które powinienem zrobić, ale których nie czuję, nie chcę.

– Nie mam już siły walczyć sama – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

– Może nie ma już o co walczyć – odpowiedział, spuszczając wzrok.

Przestałam czekać

Następnego dnia Tomek spakował walizkę. Bez słowa. Bez „przepraszam”, bez „porozmawiajmy”. Ułożył ubrania, jakby szykował się do pracy, a nie wyjazdu, po którym już nikt na niego nie będzie czekał.

Stałam w drzwiach sypialni i patrzyłam, jak zapina torbę.

– Już wychodzisz?

– Tak. Pojadę wcześniej. Pociąg mam o czternastej.

– Jasne – odpowiedziałam cicho. – Dzieci wiedzą?

– Powiem im.

Nie pytałam, kiedy wróci. Już wiedziałam, że nie wróci do mnie, nie naprawdę. Może jeszcze parę razy przyjedzie – dla pozorów, dla dzieci. Ale mnie już nie będzie po drugiej stronie drzwi.

Pożegnanie było krótkie. Uściskał dzieci, powiedział, że zadzwoni. Ola płakała. Franek znowu zamknął się w sobie. Ja tylko podeszłam i otworzyłam przed nim drzwi.

– Nie wiem, kiedy wrócę – powiedział na progu.

– Wiesz co? – spojrzałam mu prosto w oczy. – Ja już nie czekam.

Zamknęłam drzwi za nim spokojnie. Bez płaczu, bez złości. W kuchni stał kubek po jego kawie. Opróżniłam go do zlewu. I pierwszy raz od dawna poczułam coś, co przypominało ulgę.

Anita, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama