„Mąż wydziela mi kieszonkowe jak dziecku, a ja nie umiem się zbuntować. Jestem tylko punktem w tabelce, a nie żoną”
„Pamiętam czasy, gdy byłam z mężem zespołem. Śmialiśmy się, planowaliśmy, wierzyliśmy, że razem damy radę. Dziś jestem tylko pozycją w jego budżecie. Z partnerki stałam się kimś, kto prosi o kieszonkowe i tłumaczy się z rajstop dla dziecka. On mówi o efektywności, ja o tym, że się duszę. Bo gdzieś między tabelkami i paragonami zgubiłam siebie. I już nie wiem, jak się odnaleźć”.

- Redakcja
Pamiętam jeszcze czasy, kiedy Sławek śmiał się z moich pomysłów, nawet tych głupich, i mówił, że „razem damy radę”. Pamiętam, jak siedzieliśmy przy kuchennym stole, rozpisując na kartce plan spłaty kredytu, śmiejąc się, że „i tak kiedyś się dorobimy”. Nie przeszkadzało mu wtedy, że to ja wklepywałam wszystko w Excela, że ja liczyłam, porównywałam, kombinowałam. Wtedy jeszcze czułam, że jesteśmy zespołem.
Dziś mam wrażenie, że jestem problemem do zarządzania. Nie wiem, kiedy to się dokładnie zaczęło. Może wtedy, kiedy Sławek awansował i zaczął mówić o „długoterminowych strategiach”? Albo gdy pewnego dnia po prostu wziął laptopa, siadł w salonie i oznajmił: „Zrobimy nowy system zarządzania domowym budżetem. Tak będzie efektywniej”. Myślałam, że to tylko zmiana narzędzi, że po prostu ma nową wizję. Ale to nie była wizja — to był plan przejęcia kontroli.
Na początku protestowałam. Mówiłam, że przecież to zawsze była moja działka, że to ja ogarniałam rachunki, planowałam zakupy, porównywałam oferty. Ale Sławek patrzył na mnie jak na dziecko, które próbuje się wtrącać do rozmów dorosłych.
– Beata, to nie są czasy na intuicyjne decyzje. Potrzebujemy porządku i przewidywalności – mówił tonem, który nie znosił sprzeciwu.
I tak zostałam z kieszonkowym. Dorosła kobieta. Matka. Żona. Z kieszonkowym. Każdy mój wydatek musiałam uzasadniać. Kiedy zapytałam, czy to znaczy, że mam mu wysyłać paragony – pokiwał głową z satysfakcją. Jakby właśnie wprowadził jakiś rewolucyjny system, który zbawi nasz domowy budżet. A ja? Poczułam się, jakby ktoś wykasował mnie z listy współdecydujących. Z partnerki stałam się beneficjentką pomocy społecznej. A potem nawet nie nią — tylko statystyką.
– Halo, Beatka! – usłyszałam w słuchawce głos Magdy, mojej koleżanki z pracy. – Co tam? Coś ostatnio cicho u ciebie. Wszystko gra?
– Tak, tak... wszystko gra – skłamałam. – Wiesz, mamy teraz w domu taki... nowy system finansowy. Sławek wprowadził. Budżet, kontrola wydatków, tabelki. No wiesz, jak to facet.
– Oj, ja bym się chyba wściekała! – zaśmiała się Magda. – A ty się zgodziłaś?
– No wiesz... – zawahałam się. – To ma sens. Przynajmniej teoretycznie. Sławek wszystko liczy, planuje. Ja... dostaję co tydzień „na wydatki”.
– Jak dzieciak? – przerwała mi z niedowierzaniem. – Beata, ty chyba żartujesz?!
– To nie takie proste... – wymamrotałam. – On po prostu uważa, że to bardziej racjonalne. I tak przecież wszystko kupujemy razem...
Tylko że to nieprawda. Od dawna już niczego nie kupujemy razem. Decyzje nie zapadają razem. My już nawet nie myślimy razem.
Jego koszule to „inwestycja w wizerunek”
W piątek rano Sławek położył na blacie kopertę. Zawsze to robił, bez słowa. W środku było moje tygodniowe „kieszonkowe” — tym razem 150 zł. Ostatnio zmniejszył mi z 200, bo „większość wydatków to i tak zachcianki pod wpływem impulsu”. Nie pytał, czy wystarczy. Już nie rozmawialiśmy o tym, na co potrzebuję pieniędzy.
Tego dnia wracałam z pracy i przypomniałam sobie, że Zosi podarły się rajstopy. Weszłam do sklepu, wybrałam grubsze, bo zbliżała się zima. Kosztowały 39,90. Pamiętałam, że były porządne, ciepłe, z dobrym składem, więc nawet się nie wahałam. Kupiłam jeszcze chleb i mleko. Wieczorem, jak zawsze, położyłam paragon na stole.
Nie minęło pięć minut, a Sławek już siedział przy laptopie, obok rozłożonego paragonu.
– Trzy dychy za rajstopy? – rzucił chłodno. – Prawie cztery dychy. Beata, powiedz mi, co w nich takiego specjalnego?
– Są grube. Zosia marznie, a te są porządne. Miała takie same w zeszłym roku.
– Można było kupić tańsze. To nie są czasy na takie decyzje. Mamy określony budżet.
– To nie była zachcianka. To rajstopy, Sławek .
– Ale można było je kupić taniej. Albo poczekać na promocję. Takie decyzje mnożą koszty.
– Ty możesz sobie kupić nową koszulę za dwieście, a ja muszę pytać o rajstopy?
Zamilkł na chwilę. Wpatrywał się w ekran, jakby tam szukał odpowiedzi.
– Moje koszule to inwestycja w wizerunek. Spotykam się z klientami, prowadzę rozmowy. Ty masz pensję pomocniczą, Beata. Mówiliśmy o tym. Musimy dostosować styl życia do naszych realiów.
Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że i tak mnie nie usłyszy. Zosia weszła do kuchni i poczuła napięcie, ale nic nie powiedziała. Podałam jej mleko, powiedziałam, żeby wzięła się za lekcje, a sama zebrałam naczynia do zmywarki. Ręce mi drżały, ale zaciskałam zęby. To nie był pierwszy raz. Przestałam już wierzyć, że coś się zmieni.
Jestem żoną, a nie problemem
Kolacja była cicha. Zosia grzebała widelcem w makaronie, Sławek coś tam jeszcze kończył na laptopie, ja zmywałam po sobie w milczeniu. Zawsze siadałam ostatnia, jakby to była naturalna kolej. Czekałam, aż skończą, żeby po nich posprzątać. Tak było łatwiej – mniej nieporozumień, mniej komentarzy.
– Zgubiłeś mnie między tymi tabelkami – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.
Spojrzał na mnie znad ekranu, jakby nie do końca rozumiał, o czym mówię.
– Co takiego?
– Między tymi formułami, prognozami, planami na przyszłość. Nie wiem już, co wolno, co wypada. Nie czuję się częścią tego wszystkiego.
Sławek uniósł brwi, odłożył laptop i zsunął okulary na czoło.
– Beata, przecież wszystko robimy dla stabilności. Ty nigdy nie myślisz długoterminowo. Pamiętasz, jak kupiłaś ten blender za trzysta? Użyłaś go dwa razy.
– Mówię ci, że chodzi o coś więcej. O nas. O to, jak się traktujemy.
– A jak mamy się traktować? Mamy dom, dziecko, obowiązki. To nie czas na rozczulanie się.
– Ja się nie rozczulam. Ja próbuję powiedzieć, że się duszę. Że nie mam już na nic wpływu.
Przez chwilę milczał. Wrócił wzrokiem do ekranu, jakby tam była ważniejsza rozmowa.
– Beata, rozumiem, że czujesz się niekomfortowo. Ale emocje to nie narzędzie zarządzania domem. Potrzebujemy planu.
Zaczęłam ścierać blat, zbyt nerwowo. Serce waliło mi w piersi, ale nie chciałam wybuchać. Bałam się, że wtedy wszystko zostanie sprowadzone do tego, że jestem „nieracjonalna”.
Zosia spojrzała na mnie.
– Mamo, wszystko w porządku?
Uśmiechnęłam się do niej tak jak umiałam.
– Tak, kochanie. Wszystko w porządku.
Tylko że nie było. Od tej rozmowy nie mogłam spać przez kilka nocy. Powtarzałam w głowie jego słowa. Emocje to nie narzędzie zarządzania. Jakbym była problemem do rozwiązania, nie człowiekiem, nie żoną.
On może więcej?
Zawsze sprawdzałam kieszenie przed praniem. Tak po prostu, z przyzwyczajenia. Kiedyś znalazłam tam karnet na siłownię, innym razem przypiętą do rachunku karteczkę „do rozliczenia”. Sławek był schludny, uporządkowany. Nawet paragon z paczki gum umiał schować do portfela, byle nic nie umknęło jego bilansowi.
Tego dnia wyjąłam z kieszeni jego kurtki paragon. Długi, z dużym nadrukiem „RTV/AGD” na górze. Zajrzałam z ciekawości. Słuchawki. Prawie sześćset złotych. Data sprzed dwóch dni. Płatność kartą.
Stałam chwilę z tym świstkiem papieru w dłoni i nie mogłam uwierzyć. Sześćset złotych. Kiedy jeszcze dwa dni temu dostałam uwagę, że rajstopy za czterdzieści to „impulsywny wybór”.
Nie zrobiłam awantury. Nie rzuciłam mu tego paragonu w twarz. Po prostu otworzyłam szafkę, sięgnęłam po pudełko, otworzyłam, wyjęłam słuchawki, obejrzałam je dokładnie i... wrzuciłam do worka na śmieci. Zakleiłam i wyniosłam na dół. Nie z wściekłości. Z bezsilności.
Wieczorem Sławek wszedł do pokoju, rozglądał się przez moment, zajrzał do szuflady, potem do torby. Nic nie mówił. Przesunął jeszcze parę rzeczy w kuchni i spojrzał na mnie. Nie odpowiedziałam na to spojrzenie. Siedziałam przy stole z herbatą, gapiąc się w jeden punkt.
W milczeniu wrócił do salonu. Nie zadał pytania. Ja nie dałam wyjaśnienia.
Od tamtej chwili nie padło między nami ani jedno słowo na ten temat. Zapanowała cisza. Nie ta chwilowa, która bywa po kłótni. Taka, która się sączy powoli i zostaje. Wypełnia przestrzeń między dwojgiem ludzi, jak mgła.
Mijaliśmy się w kuchni. On stukał w klawiaturę, ja sprzątałam łazienkę. Czasem zostawiał mi kopertę z pieniędzmi, czasem nie. Nie dopytywałam. Paragony przestałam przynosić. Słuchawki się nie odnalazły. Nic nie powiedział, więc ja też nie. I właśnie to milczenie bolało mnie bardziej niż jakakolwiek wymiana zdań.
Nie chciałam, żeby widziała
Zosia siedziała przy stole, rysowała coś w zeszycie do biologii. Weszłam do kuchni po cichu, żeby nie przeszkadzać. Zatrzymałam się w progu, patrzyłam na nią chwilę, jak na kogoś bardzo bliskiego, a jednocześnie odległego. Nie zauważyła mnie od razu.
– Mamo? – spojrzała znad kartki. – Czemu jesteś ostatnio taka cicha?
Uśmiechnęłam się blado. Usiadłam obok, odgarnęłam jej włosy z czoła.
– Bo czasem milczenie jest prostsze niż rozmowa.
Zosia zawahała się, jakby ważyła słowa.
– Ale ja nie chcę, żebyście milczeli. Jak się nie mówi, to się nie wie, co drugi myśli. A ja nie wiem, co myślisz ty. I tata.
Przełknęłam ślinę. Chciałam coś powiedzieć, ale nic sensownego nie przychodziło do głowy. Poczułam, że oczy mi wilgotnieją.
– Pamiętasz, jak razem planowaliśmy wakacje? – zapytałam cicho. – To były dobre czasy.
Zosia skinęła głową. Wstałam, udając, że muszę coś posprzątać. Nie chciałam, żeby widziała, jak łzy spływają mi po policzkach. Nie wiedziała, że jej pytanie zabolało mnie bardziej niż cokolwiek, co ostatnio powiedział Sławek .
Myśli o odejściu
Wieczorem usiadłam sama z laptopem. Zostawiłam światło tylko przy biurku, reszta domu tonęła w półmroku. Otworzyłam nowy arkusz, pusty jak przestrzeń między nami. Zamiast liczb wpisałam: „Wstyd. Samotność. Bezradność. Żal”.
Napisałam jeszcze: „Zmęczenie”.
Nie wiedziałam, po co to robię. Nie miało to żadnej wartości, żadnej funkcji. Ale poczułam, że muszę. Jakby słowa miały potwierdzić, że jeszcze istnieję.
Przez chwilę pomyślałam o odejściu. O tym, że może gdzieś zaczęłabym oddychać pełniej. Ale nie zrobiłam nic. Nie ruszyłam się z miejsca. Trwałam w tym bezruchu, bo na nic innego nie miałam siły.
Z kuchni dobiegł jego głos:
– Robię herbatę. Chcesz?
Nie odpowiedziałam. Nie z przekory. Po prostu nie miałam już nic do powiedzenia.
Wracam, chociaż nie chcę
Siedziałam na ławce w parku, tym samym, do którego kiedyś chodziliśmy z Zosią karmić kaczki. Drzewa już gubiły liście, a wiatr podwiewał je pod moje buty. W dłoni ściskałam stary paragon – sprzed lat, z czasów, kiedy jeszcze wszystko robiliśmy razem. Pamiętałam ten dzień: kupowaliśmy wtedy czajnik, Sławek śmiał się, że najtańszy nie może być, bo „ma dymić tylko z pary, nie z gniazdka”. Śmialiśmy się oboje.
Teraz patrzyłam na ten papier jak na dowód jakiegoś dawnego języka, którego już nie znamy. Zostały cyfry, daty, kwoty – nic, co dałoby się zrozumieć sercem.
Telefon milczał. Wiedziałam, że zaraz wrócę do domu. Nie dlatego, że chcę, tylko dlatego, że nie mam dokąd indziej. Wstałam z ławki, wsunęłam paragon do kieszeni i ruszyłam powoli.
Nie wiedziałam, czy wracam do siebie, czy tylko w to samo miejsce. Ale byłam pewna jednego – nie chcę już być wartością w jego tabelce.
Beata, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa nawet po śmierci wskazuje mi miejsce w szeregu. Opiekowałam się nią tyle lat, i oto jak się odwdzięczyła”
- „Granitowy pomnik matki nie bez powodu świecił pustkami. Na pogrzebie wydało się, dlaczego nikt po niej nie płakał”
- „Poszłam sama na cmentarz i przez to mam 1 grób więcej do odwiedzania. Mogłam zostać w domu, zamiast latać ze zniczami”