Reklama

Zawsze wiedziałam, że Michał ma dwie lewe ręce. To taki typ, co potrafi się zgubić w markecie budowlanym, a instrukcję odkurzacza czyta trzy razy, zanim znajdzie włącznik. Ale zakochałam się i początkowo nie zwracałam uwagi na takie rzeczy. Mówiłam sobie: to nieważne, damy radę. I przez długi czas naprawdę dawaliśmy. Był czuły, opiekuńczy, rozśmieszał mnie do łez, a kiedy się urodziła nasza córeczka, myślałam, że to będzie już tylko lepiej.

Reklama

Chciał zrobić to sam

Wszystko zaczęło się psuć, gdy stwierdził, że zrobi generalny remont. Sam, bez fachowców.

– Zaoszczędzimy – powiedział.

Próbowałam go przekonać, błagałam, żebyśmy wzięli ekipę, ale on tylko machnął ręką:

– Zrobię to sam. Przecież to nie jest trudne.

Skończyło się na tym, że niemal od pół roku żyliśmy z niemowlakiem wśród gruzu, na materacu w salonie, gdzie unosił się pył po niedoszlifowanym regipsie. Nasza kuchnia to był stolik campingowy, a zamiast łazienki – plastikowa miska w kącie pokoju. Córeczka zaczęła kaszleć, a ja płakać. Wtedy, przy jednej z tych niby-kolacji, siedząc na kartonie, powiedziałam mu:

– Nie daję już rady tak żyć.

Spojrzał na mnie, jakbym mówiła po chińsku.

– Jeszcze tydzień.

Z czasem zaczęliśmy się coraz częściej kłócić. Michałowi nie podobało się, że marudzę, że krytykuję, że nie doceniam jego poświęcenia. A ja po prostu miałam już dosyć. Nie przesadzałam, nie dramatyzowałam. Po prostu mówiłam, jak jest.

Miałam tego dość

Nasz dom wyglądał jak plac budowy, a ja czułam się jak intruz. Własne dziecko musiałam kąpać w misce, bo Michał zapomniał, że łazienka też powinna być do użytku. Zrobił jedną ścianę, zostawił drugą. Tu puścił kabel, tam zapomniał o gniazdku. Wszystko na pół gwizdka. A kiedy próbowałam mu powiedzieć, że to nie tak miało wyglądać, że my tu przecież żyjemy, odpowiadał, że robi co może i że wystarczy trochę cierpliwości.

Pamiętam szczególnie jeden wieczór. W łazience, która nie miała drzwi, tylko prześcieradło wiszące na gwoździu, znowu się posprzeczaliśmy. Zmęczona po całym dniu z dzieckiem, z hałasem, kurzem i wiecznym „zaraz”, nie wytrzymałam. Patrzyłam na siebie w lustrze, które nie było przykręcone, tylko oparte o kafelki.

– Nie rozumiesz. Robię, co mogę. Wystarczy trochę cierpliwości – powiedział.

Chciałam wtedy krzyknąć, zapytać, ile jeszcze tej cierpliwości mam w sobie znaleźć, ile razy mam powiedzieć, że mi ciężko, żeby on naprawdę usłyszał. Ale nie krzyknęłam, tylko skinęłam głową i wyszłam z łazienki bez drzwi, czując, jak kończy mi się cierpliwość.

Remont się przeciągał

Michał wreszcie zamknął się w sobie. Nie tylko nie pytał, jak się czuję – on w ogóle przestał pytać o cokolwiek. Przychodził z pracy, przebierał się i znikał w jednym z pokoi, gdzie coś docinał, mierzył, przymierzał. Ja przygotowywałam kolację, karmiłam małą, sprzątałam, usypiałam ją i często dopiero wtedy orientowałam się, że nawet nie powiedział mi dobry wieczór.

Zaczęłam notować ile tygodni minęło od momentu, kiedy powiedział „jeszcze tydzień”. Ile razy obiecał, że dokończy łazienkę. Ile razy płakałam, gdy nie widział. Chciałam to mieć spisane, czarno na białym. Nie po to, by mu to wypomnieć. Chciałam wiedzieć, że to nie są moje wymysły, że nie przesadzam i naprawdę jestem w tym wszystkim sama.

To był zwykły dzień. Michał wrócił z pracy z kartonem płytek i jakimś wiadrem. Nie spojrzał na mnie, tylko przeszedł przez przedpokój, stąpając po luźno ułożonych panelach, jakby to była najnormalniejsza droga na świecie. Mała bawiła się klockami w kącie, a ja mieszałam zupę. Myślałam wtedy tylko o tym, żeby zjeść kolację w ciszy, może położyć się wcześniej spać, choć i tak nie zasnę.

Miarka się przebrała

Nie zjadł z nami. Przyniósł sobie talerz i usiadł w kuchni na skrzynce z narzędziami. Ja usiadłam naprzeciwko, na krześle bez oparcia.

– Michał – zaczęłam cicho. – Wiesz, że to miało trwać kilka tygodni, prawda?

Nie odpowiedział. Pochylał się nad talerzem, dmuchał w zupę.

– Minęło pół roku. Mała ciągle kaszle, nie mamy łazienki, śpimy na materacu. Ja się po prostu boję. Nie wiem, jak dłużej to wytrzymam.

Spojrzał na mnie w końcu. Spokojnie. Jakby rozmawiał z kimś, kto nie zna realiów.

– Jeszcze tylko tydzień.

Nad ranem spakowałam torby i ubrałam dziecko. List zostawiłam na kuchennym blacie. Napisałam, że nie potrafię tu już być. Próbowałam, ale dom, w którym nie ma życia, nie jest domem. Michał przyszedł do kuchni w momencie, gdy zakładałam buty. Był zaskoczony.

– Co robisz?

– Wychodzę z dzieckiem.

Zamarł.

– Przecież jesteśmy prawie na finiszu.

– Ty jesteś. Ja już dawno wysiadłam.

Otworzyłam drzwi i wyszłam.

Po prostu odeszłam

Wynajęłam małe mieszkanie z widokiem na podwórko. Skromne, ale czyste i ciche. Kiedy po raz pierwszy weszłam tam z córką na rękach, poczułam się jak ktoś, kto długo biegł i właśnie przystanął, żeby złapać oddech. Usiadłam na kanapie i patrzyłam, jak moje dziecko zasypia bez kaszlu, bez skrzypiących desek, bez stukania młotkiem za ścianą. Było cicho. I ta cisza, choć obca, była dobra.

Codzienność ułożyła się wolno. Zakupy, pranie, bajki przed snem, krótkie rozmowy z sąsiadką z naprzeciwka. Nikt już nie mówił „zaraz”, „później”, „jeszcze tydzień”. Wszystko było tu i teraz. Nie miałam już złudzeń, nie czekałam na cud. Miałam pokój z kuchnią i dziecko, które w końcu się uśmiechało.

Z Michałem widziałam się kilka razy. Włosy miał dłuższe, oczy podkrążone

– Wrócisz kiedyś?

Pokręciłam głową.

– Nie. Ja już wróciłam, ale do siebie.

Odwróciłam się i odeszłam. Bez złości, bez potrzeby tłumaczenia czegokolwiek.

Odzyskałam spokój

Czasem, gdy wieszam pranie na balkonie albo stoję w kolejce w aptece, myślę o tamtym domu. O ścianach, których nigdy nie pomalowaliśmy, o drzwiach, które miały prowadzić do łazienki, a zamiast tego prowadziły donikąd. O wszystkim, co mogło być, a nie było.

Dom można odbudować, można go nawet zbudować od zera. Ale zaufania nie da się tak łatwo postawić na nowo. Kiedyś kochałam Michała, ale on wybrał cegły, panele i listwy przypodłogowe. Wybrał budowę zamiast rozmowy, projekt zamiast bliskości. I może naprawdę wierzył, że robi to dla nas. Ale jego „dla nas” nie zawierało mnie.

Czasami przychodzi żal, ale nie pozwalam mu zostać na długo. Odeszłam, bo musiałam. Dla siebie, dla córki, żebyśmy miały gdzie żyć, a nie tylko gdzie mieszkać.

Zaczynam od nowa, bez planów, bez szkiców technicznych, ale z ciszą, w której wreszcie jestem słyszana. I z dzieckiem, które nie kaszle. To, póki co, musi mi wystarczyć.

Renata, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama