Reklama

Marek nigdy nie był przesadnie religijny. Właściwie w naszym domu to ja zawsze ciągnęłam dzieci do kościoła, zwłaszcza kiedy były małe. A on? „Pomódl się za nas wszystkich, Joasiu” – rzucał zwykle z uśmiechem i zostawał przy niedzielnym śniadaniu. I nagle – bum. Niedziela w niedzielę, poranna msza, jakieś różańce, rekolekcje, nawet grupy modlitewne.

Reklama

Ja nie mam nic przeciwko wierze. Ale kiedy mężczyzna po pięćdziesiątce, który przez ostatnie dwie dekady traktował kościół jak urząd skarbowy – trzeba iść, ale tylko jak musisz – nagle zaczyna cytować Pismo Święte przy zupie pomidorowej, coś tu zaczyna śmierdzieć. I nie mam na myśli tej zupy, bo tę akurat gotuję wyborną.

– Ty znowu idziesz sam? – zapytałam któregoś ranka, kiedy szykował się do wyjścia.

– Joasiu, ja muszę. Czuję... powołanie. Czuję, że muszę się oczyścić – odpowiedział z takim przekonaniem, że aż się zachłysnęłam kawą.

Dzieci nawet nie pytały. Lena od dawna wolała siedzieć ze słuchawkami na uszach, a Antek miał swoje życie. A ja... zostałam sama z tym jego nagłym nawróceniem i jeszcze dziwniejszą ciszą sąsiedzką piętro wyżej – Klarą. Od kiedy Marek zaczął „się oczyszczać”, dziwnie często widziałam jej sylwetkę, kiedy odjeżdżał spod domu.

– To chyba dobrze, że ojciec zaczął się zmieniać, nie? – zapytał Antek raz niepewnie.

A ja tylko spojrzałam przez okno, a tam Marek podał coś Klarze – chyba chusteczkę, może modlitewnik, może bilecik. I nie wiem czemu, ale poczułam, jakby ktoś właśnie próbował mnie oszukać.

Byłam podejrzliwa

– Ty naprawdę myślisz, że jestem idiotką? – zapytałam cicho, z pozoru spokojnie, ale trzymając w dłoniach jego świeżo wyprasowaną koszulę, jakby miała za chwilę polecieć w ogień.

Marek zamarł w progu. Miał już sięgać po płaszcz. Przez chwilę patrzył na mnie z tą swoją nową miną – tą „duchową”. Jakby chciał mnie rozgrzeszyć, zanim cokolwiek powiem.

– Joasiu... To, co teraz robisz, to są tylko twoje lęki – odparł, zniżając głos, jakbyśmy byli w konfesjonale.

– Lęki? – zaśmiałam się nerwowo. – To ciekawe, że moje „lęki” mają imię i nazwisko. Klara, tak? To z nią się modlisz?

– Nie mów tak – syknął. – Klara to dusza, która mnie rozumie. Tylko tyle.

– A ja jestem co? Widmem z przeszłości? – krzyknęłam. – Oboje wiemy, że ta cała twoja przemiana to nie żaden Jezus, tylko ty, który nie możesz się pogodzić z tym, że życie ci spowszedniało!

– Joasiu... – Marek podszedł, chciał chwycić mnie za ręce, ale odsunęłam się. – Nie zdradziłem cię.

– Jeszcze – syknęłam. – Ale twoje oczy już dawno są gdzie indziej. Tylko czekać, aż reszta ciała pójdzie za nimi.

Zamilkł. I to było najgorsze. Wrócił do przedpokoju, zdjął płaszcz. I pierwszy raz od miesięcy został w domu. Ale ja wiedziałam – nie został dla mnie. Został z litości. I to bolało jeszcze bardziej.

Poszłam do sąsiadki

– Klara, mogłabyś mi pożyczyć coś do czytania? – zapytałam, gdy tylko otworzyła drzwi.

Stała przede mną w dopasowanym sweterku, z kubkiem herbaty w dłoni. Pachniała jak perfumeria w galeriach handlowych – słodko i intensywnie.

– Oczywiście, Joanno – odpowiedziała z tym swoim spokojnym uśmiechem. – Chodź, wejdź, przejrzysz sobie moje półki.

Zrobiłam kilka kroków do środka. Mieszkanie miała eleganckie, trochę sterylne. Jak z katalogu. Na stole leżała otwarta Biblia i notatnik. Obok – męskie okulary. Poznałam je od razu.

– Marek zostawił? – zapytałam, patrząc na nie bezczelnie.

– A tak, wpadł wczoraj. Dyskutowaliśmy o psalmach – odpowiedziała, z taką swobodą, że przez chwilę naprawdę myślałam, że to ja jestem szalona.

– O psalmach. Jasne – mruknęłam, przesuwając palcem po grzbiecie książki o „duchowym przebudzeniu”.

Klara przysiadła na kanapie. Patrzyła na mnie jak nauczycielka na zagubioną uczennicę.

– Wiesz, Joanna... Czasem Bóg wysyła nam ludzi, którzy pomagają zobaczyć siebie na nowo. Marek bardzo się stara, żeby coś w sobie naprawić.

– Ciekawe, że akurat z tobą. – Uśmiechnęłam się, choć bolało mnie wszystko. – Może Bóg mógłby mu przysłać jakiegoś księdza. Albo pustelnika.

Wróciłam do domu z książką, ale i z czymś więcej – z przekonaniem, że gra się zaczęła na poważnie.

– Marek, a co ty zostawiłeś u Klary? – zapytałam wieczorem, pokazując mu okulary.

Zbladł. I wtedy już nie musiał nic mówić.

To było dwuznaczne

Telefon Marka leżał na kuchennym blacie. Zadrżał, ale nie podniosłam od razu wzroku. Dopiero gdy usłyszałam znane mi zbyt dobrze „ping”, zerknęłam kątem oka. „Klara”. Wiadomość krótka: „Jutro po mszy, tam gdzie zwykle. Nie mogę się doczekać.” Serce mi zamarło. Ręka, w której trzymałam łyżkę, zaczęła drżeć. Oparłam się o blat, jakbym miała zaraz zemdleć.

Usiadłam w przedpokoju. Marek wrócił po chwili, z uśmiechem.

– Coś nie tak z obiadem?

A powiedz mi... gdzie ty jutro po mszy idziesz, hmm? Tam, gdzie zwykle?

Znieruchomiał. Na moment jego twarz zupełnie straciła wyraz. Patrzył na mnie jak na kobietę, która właśnie przeczytała wszystko, co miała nie przeczytać.

– Joasiu, ja...

– Tylko nie mów, że to znowu o psalmach – przerwałam. – Klara ci napisała, że nie może się doczekać. To chyba nie chodzi o Pismo Święte, co?

Milczał. Zacisnął usta, jakby właśnie przyjmował komunię winy.

– Powiedz coś, Marek! Powiedz, że mnie nie traktujesz jak idiotki!

– Nie chciałem... żeby tak wyszło. To... nie tak, jak myślisz...

– Zawsze tak mówicie – westchnęłam. – To nigdy nie tak, prawda? Tylko potem człowiek zostaje sam. I nie wie, w co wierzyć.

Wyszedł do ogrodu. A ja zostałam w kuchni. Z telefonem, który nagle ważył tonę.

Zrobiło mi się przykro

Wieczorem usiadł naprzeciwko mnie. Bez tej całej pozy nawróconego. Spuścił wzrok. I w końcu zaczął mówić.

– Joasiu... ja się pogubiłem. Życie mi przeciekło przez palce. Czuję się jak ktoś, kto obudził się po latach i nie poznał własnego odbicia w lustrze.

Nie przerywałam. Nie dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia – ale nie chciałam, żeby zamilkł.

– Klara... ona... po prostu... słuchała mnie. Nie oceniała. Nie robiła wyrzutów, tylko pytała, czego mi brakuje. I wtedy sam zrozumiałem – wszystkiego mi brakuje. Chciałem poczuć, że jeszcze coś znaczę.

– A ja ci tego nie dawałam? – zapytałam, z trudem łapiąc oddech.

– Ty zawsze byłaś obok. Ale między nami wszystko zrobiło się takie... ciche. Jakbyśmy zapomnieli, że jeszcze można czegoś chcieć.

– To może trzeba było porozmawiać ze mną, a nie z nią?

– Próbowałem. Ale bałem się, że nie zrozumiesz.

– No i teraz już wiesz, że rozumiem. Tyle że za późno, Marek.

Wstałam. Założyłam płaszcz. Na dworze była noc, ale musiałam wyjść. Zaczerpnąć powietrza, które nie pachniało nią, ani jego wątpliwym oświeceniem. Usiadłam na ławce w parku. Bezwładnie. Czułam, jak pod żebrami gromadzi się ból. Nie tylko żona została zdradzona. Kobieta też. A to boli podwójnie.

Klara była bezczelna

Klara otworzyła drzwi z tą samą miną, co zawsze – jakby miała kontrolę nad światem. Ale tym razem nie zamierzałam udawać.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam, wchodząc bez zaproszenia.

Usiadłam na kanapie. Ona przysiadła naprzeciwko, układając dłonie na kolanach. W tej ciszy czułam każdą sekundę jak zgrzyt szkła.

– Wiem o wszystkim – powiedziałam. – Nie przyszłam po wyjaśnienia. Przyszłam po prawdę.

– Joanna... – zaczęła miękko. – Marek był pusty. Wypalony. Nie musiałam go uwodzić. On sam przyszedł.

– A ty mu nie odmówiłaś. Bo tacy mężczyźni jak Marek... lubią być słuchani. Lubią czuć, że znów są ważni.

Klara wzruszyła ramionami.

Nie ja byłam problemem w waszym małżeństwie – powiedziała spokojnie. – Ja tylko pojawiłam się w odpowiednim momencie.

Poczułam, jak zalewa mnie fala gorąca. Ale nie krzyczałam. Już nie.

– Może masz rację – powiedziałam. – Ale to nie zmienia faktu, że zniszczyłaś coś, czego nie miałaś prawa dotykać.

Wyszłam stamtąd, zostawiając za sobą zapach jej perfum i to przeklęte milczenie. Wieczorem spakowałam torbę.

– Antek, Lena – powiedziałam dzieciom. – Mama musi na chwilę wyjechać. Muszę odsapnąć.

– Mamo... wrócisz, prawda? – zapytała Lena cicho.

– Jeszcze nie wiem. Ale zadzwonię. I będę was kochać, choćby nie wiem co.

Musiałam to przemyśleć

Wynajęty pokój nad morzem był skromny. Drewniane ściany, narzuta w kratę, zapach kurzu i słonego powietrza. Otworzyłam okno. Wiatr wpadł do środka jak stary znajomy – bez pytania, bez wyjaśnień. Po prostu był.

Usiadłam na łóżku, zdjęłam buty. Patrzyłam przez szybę na fale, które uderzały rytmicznie o brzeg. Każde uderzenie przypominało mi moje własne myśli – chaotyczne, bolesne, ale nie do zatrzymania.

Nie wiedziałam, czy wrócę do Marka. Nie wiedziałam nawet, czy jeszcze go kocham. Ale wiedziałam jedno – już nie dam się oszukiwać. Ani jemu, ani sobie. Zbyt długo żyłam w iluzji. Uciekałam w rutynę, ślepa na własne potrzeby. A przecież ja też byłam kobietą. Też potrzebowałam dotyku, rozmowy, uwagi. Nie tylko rachunków do zapłacenia i obiadów do gotowania.

Nie wiem, co będzie jutro. Ale wiem, że nie chcę już grać w czyjeś scenariusze. Chcę napisać własny.

Joanna, 54 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama