Reklama

Kiedyś, dawno temu, mówiłam o sobie „kolorowa dziewczyna”. Taka, co śmieje się głośno w tramwaju, maluje usta na pomarańczowo i zakłada sukienki w kwiaty, nawet zimą. Lubiłam wiatr w rozpuszczonych włosach, letnie piwo z przyjaciółkami na schodach pod klubem i ten moment, kiedy tańczysz, i wszystko inne znika. A potem poznałam Kamila.

Reklama

Był czarujący

Wiedział, co powiedzieć, żeby poczuć się wyjątkowo. Kupował mi tulipany, gotował spaghetti, śmiał się z moich żartów, nawet z tych nieśmiesznych. A ja zakochałam się jak głupia.

Po ślubie coś się przestawiło.

– Ta sukienka trochę za krótka, nie sądzisz? – rzucał z uśmiechem, ale coś w tym uśmiechu mnie zamrażało.

Zaczęłam wybierać spodnie. Rezygnować z czerwonych ust.

– Dla naszego dobra – mówił. – Bo cię kocham. Nie chcę, żebyś była źle postrzegana.

Potem przyszły awantury – za spojrzenie, za rozmowę, za SMS od koleżanki. „Flirtujesz?”. „Naprawdę musisz się tak śmiać przy obcych?”. Z czasem zamilkłam. Przestałam się śmiać, przestałam dzwonić do przyjaciółek, przestałam być „kolorowa”.

Ostatnio zadzwoniła Magda, z którą chodziłyśmy na wagary i piłyśmy tanie wino nad jeziorem. Odebrałam, ale mówiłam cicho.
– Paulina? Boże, jak się cieszę, że odebrałaś! Co u ciebie?
– Dobrze, wszystko… w porządku.
– Spotkajmy się. Proszę. Chociaż na chwilę.
– Nie wiem, czy mogę… – zaczęłam, ale usłyszałam skrzypnięcie drzwi.

Kamil wszedł do pokoju. Stanął w progu. Nie musiał nic mówić.

Kontrolował mnie

Jakiś czas później poszłam z synkiem do pediatry. Kamil siedział w salonie, kiedy wróciliśmy. Na jego twarzy nie było nic – żadnego uśmiechu, żadnego powitania. Patrzył na mnie tak, jakby wiedział coś, o czym ja nie wiedziałam.
– Gdzie byłaś tyle czasu? – zapytał bez podniesionego głosu, ale w tym spokoju było coś, co ściskało mi gardło.
– U lekarza. Była kolejka – odpowiedziałam, zdejmując buty dziecku.

Nie odpowiedział. Wstał i poszedł do kuchni. Zaprowadziłam małego do jego pokoju, podałam lek, nalałam soku, przytuliłam. Gdy wróciłam, mój telefon leżał już na stole. Odblokowany.

– Co to ma być? – zapytał, pokazując SMS-a z przychodni.
– Przypomnienie o wizycie. Nic więcej.
– Lekarz ci wysłał? Miło. A może chciał się umówić po godzinach?

Stałam, próbując pojąć, co się właśnie dzieje.
– To był pediatra.
– Nie kłam. Widziałem, jak się do niego uśmiechnęłaś. Myślisz, że jestem ślepy?

Zrobiło mi się zimno

Próbowałam coś powiedzieć, wytłumaczyć, ale krzyczał coraz głośniej. W końcu zamilkłam. Stałam tylko i patrzyłam, jak jego usta się poruszają, jak rzuca kolejne oskarżenia, jak drży mu głos od emocji, których sam już chyba nie rozumiał.

Czułam, jak pęka we mnie ostatnia cienka nitka wiary, że może jeszcze coś się zmieni. Przestałam go słyszeć. Przestałam analizować, co mogłam zrobić lepiej, żeby nie wybuchł. W mojej ciszy zaczęło się coś tlić, coś, co pierwszy raz od lat nie było strachem, a jakimś dziwnym ciepłem. Może to była złość, może rozpacz, może początek czegoś, czego sama się bałam nazwać.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam obok Kamila, czułam jego oddech, jego ciało obok mojego i tylko jedna myśl krążyła mi po głowie – muszę odejść. Nie jutro, nie kiedyś. Teraz. Bo jeśli zostanę, to za chwilę nie będzie już czego ratować. Ani mnie, ani mojego dziecka.

Wstałam, kiedy twardo spał. Poruszałam się po omacku, na palcach, jak złodziej we własnym domu. W pokoju synka spakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy – kilka ubranek, leki, jego ulubionego misia. Dla siebie wzięłam jedną torbę. Bez sentymentów. Tylko to, co konieczne. Miałam wrażenie, że każda rzecz, którą biorę, ciągnie mnie w dół, przypomina, ile straciłam przez te lata.

W łazience spojrzałam na siebie w lustrze. Oczy miałam zaczerwienione, twarz zmęczoną, ale nie było w niej już tej starej bezradności. Na kartce z notesu napisałam kilka słów. Bez łez, bez wyjaśnień: „Zostawiam ci tylko tę kartkę. Tyle mi zostało. Twoje lęki zawsze były ważniejsze niż ja. Ale teraz ja wybieram siebie”.

Nie żałowałam

Przykleiłam ją do lustra. Wymknęłam się z synkiem na rękach. Gdy zamykałam drzwi, ręce mi się trzęsły. W drodze do siostry płakałam. Ale to były inne łzy, nie z bólu, a z uwolnienia. Oddychałam. W końcu.

Zadzwoniłam do siostry spod klatki. Była trzecia w nocy. Odebrała od razu.

– Paulina?
– Mogę przyjechać?

Nie zadawała pytań. Otworzyła drzwi i rzuciła się, żeby mnie przytulić. Stałam w przedpokoju, z dzieckiem śpiącym na ramieniu i torbą w ręce.

– Dlaczego nic nie powiedziałaś?!
– Bałam się… On mówił, że to dla naszego dobra. Że jak się zmienię, to będzie lepiej…
– To nie miłość, to kontrola. I teraz musisz zawalczyć o siebie.

Usiadłyśmy na podłodze w kuchni. I wtedy pękłam. Wylałam z siebie wszystko: lata milczenia, wstydu, tęsknoty za sobą samą. Płakałam długo, a ona trzymała mnie za rękę. Było mi źle, ale po raz pierwszy – bezpiecznie.

Byłam wolna

Nie minął tydzień, kiedy go zobaczyłam. Stał pod klatką siostry. Serce mi zamarło. Wiedział, gdzie jestem.

– Paulina, porozmawiajmy, proszę – powiedział, kiedy zeszłam na dół. Wiedziałam, że nie odpuści, jeśli nie zejdę. – Nie mogę żyć bez was. Zrozum, ja tylko się bałem cię stracić.

Stałam naprzeciwko niego i po raz pierwszy nie czułam strachu.

– Bałeś się? A ja przez ciebie zapomniałam, jak się oddycha. Już do ciebie nie wrócę.

Zamarł, jakby te słowa go naprawdę uderzyły. Ale nie zaprzeczył, nie błagał. W jego oczach zobaczyłam coś, czego nigdy wcześniej nie zauważyłam – pustkę. Może zawsze tam była.

Odwróciłam się i weszłam do klatki. Ręce mi się trzęsły. Ale głowa była spokojna.

Nie było łatwo. Siostra pomogła mi wynająć pokój i znaleźć pracę. Czasem siadałam na podłodze, z kubkiem herbaty, i próbowałam zrozumieć, jak to się stało, że przez tyle lat nie widziałam, co się ze mną dzieje.

Patrzyłam na syna, jak śmieje się z bajki, i mówiłam sobie w głowie: nigdy więcej nie pozwolę, żeby ktoś mnie tak zniszczył. Ani mnie, ani jego.

Czy jeszcze kiedyś zaufam? Nie wiem. Ale teraz wiem, jak brzmi mój własny oddech. I nie oddam go nikomu.

Paulina, 32 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama