Reklama

Od prawie dwóch lat moje życie wyglądało tak samo: praca, zakupy, szybka kolacja, a potem długie, puste wieczory, podczas których rozmawiałam z Dorianem przez telefon, wpatrywałam się w jego twarz i udawałam, że wszystko jest normalne. Odkąd wyjechał do Irlandii „na chwilę”, nasze małżeństwo rozciągnęło się między dwoma krajami, dwoma kalendarzami i dwoma samotnościami. Jego – tam. Moja – tutaj.

A jednak trzymałam się tej iluzji, bo obiecywał nam lepszą przyszłość. Podsyłał zdjęcia działki, potem fundamentów, potem rzekomej kuchni, w której mieliśmy razem gotować. Na lodówce w mieszkaniu w Warszawie powiesiłam całą galerię – nasz „przyszły dom”. Idealny. Aż zbyt nierealny. Moje własne życie stopniowo kurczyło się do rutyny. Rano jechałam do biura, wracałam do pustego mieszkania, wieszałam pranie, przeglądałam oferty pracy w Irlandii. Chciałam być gotowa na przeprowadzkę, gdy tylko on powie: „Elwira, przyjeżdżaj. Dom już praktycznie stoi”.

Ale od jakiegoś czasu rozmowy z nim robiły się krótkie, jakby nerwowe. Śmiał się zbyt głośno, unikał szczegółów, zawsze gdzieś się spieszył. A ja mówiłam sobie, że przesadzam. Że tęsknota robi z człowiekiem dziwne rzeczy. Wieczorem, kiedy zadzwonił na wideo, zobaczyłam za nim kuchnię, którą już znałam – tę z wynajmowanego mieszkania. A on twierdził, że pokazuje mi „widok z naszego przyszłego okna”.

– Dorian… – zaczęłam. – To na pewno ten dom?

– Oczywiście! – przerwał mi zbyt szybko. – Po prostu jeszcze bałagan. Zaufaj mi.

A ja przytaknęłam, choć w środku coś we mnie szeptało, że powinnam zacząć bać się prawdy.

Czułam, że on coś ukrywa

Decyzja o kupnie biletów zapadła nagle, choć dojrzewała we mnie tygodniami. Siedziałam wtedy przy kuchennym stole, popijając zimną już herbatę, kiedy Dorian po raz kolejny odwołał naszą rozmowę. „Kochanie, dziś nie mogę, padam. Jutro pogadamy dłużej”. A jutro wyglądało dokładnie tak samo. I pojutrze też. Poczułam, że jeśli sama nie ruszę z miejsca, oszaleję. Tego wieczoru kliknęłam „kup” przy połączeniu do Dublina. Bez konsultacji. Bez pytania go o zgodę. Wysłałam mu potwierdzenie tylko z krótkim dopiskiem, że przylatuję za trzy tygodnie. Nie mogę się doczekać. Oddzwonił po pięciu minutach.

– Elwira… co to ma być? – jego głos brzmiał dziwnie napięcie. – Dlaczego ty… no… po co teraz?

– Jak to po co? – próbowałam się uśmiechać, choć w środku wszystko mi drżało. – Chcę cię zobaczyć. Chcę zobaczyć dom. Chcę zobaczyć nasze życie.

To naprawdę fatalny moment – rzucił szybko. – Dom jest w totalnym rozgardiaszu, brygada coś spartoliła, muszę im patrzeć na ręce. Poza tym szef mnie ciśnie, mam praktycznie non stop dyżury…

– Dorian, przestań. – Oparłam czoło o dłoń. – Od miesięcy nie mówisz, że mam przyjechać. To nasze życie, pamiętasz?

Zapadła cisza. Słyszałam tylko jego ciężki oddech.

– Nie rozumiesz… – wymamrotał. – Ja po prostu teraz nie mogę się tobą zająć.

Te słowa trafiły we mnie jak kamień. Poczułam gorąco na twarzy.

Zająć mną? – powtórzyłam powoli. – Jestem twoją żoną. Nie jakimś bagażem do pilnowania.

– Nie o to chodzi, Elwira… – zaczął, ale słowa mu się plątały. – Po prostu… to zły moment.

– Dlaczego? – zapytałam. – Powiedz mi konkretnie. Co jest takiego, o czym nie mogę wiedzieć?

Milczał. Sekunda. Dwie. Dziesięć. Cisza ciążyła jak ołów.

– Dorian? – szepnęłam.

Połączenie przerwało. Siedziałam długo, wpatrzona w czarny ekran. I pierwszy raz od dawna pomyślałam, że on naprawdę przede mną coś ukrywa.

Nogi się pode mną ugięły

Dzień wyjazdu nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Siedząc w samolocie, zaciskałam dłonie na podłokietnikach tak mocno, że zdrętwiały mi palce. Powtarzałam sobie w myślach: „Może przesadzam. Może on naprawdę ma chaos w pracy. Może wszystko będzie dobrze”. Ale gdzieś pod tymi uspokajającymi frazami tętnił lęk, zimny jak metal. Irlandia przywitała mnie mgłą i wilgocią, taką, która wchodzi pod płaszcz i w kości. Wzięłam taksówkę do małego miasteczka na obrzeżach Dublina, tam, gdzie według Doriana stał nasz dom. Serce waliło mi jak młotem, kiedy kierowca zatrzymał się na poboczu i wskazał ręką przed siebie.

– To tu, proszę pani? – zapytał z wyraźnym zdziwieniem.

Wysiadłam. Rozejrzałam się. Poczułam, jak robi mi się gorąco, potem zimno. Przede mną rozciągało się… pole. Na nim rosły chwasty sięgające do kolan. Dalej stało stare, rozpadające się gospodarstwo – z dziurą po oknie i zapadniętym dachem. Ale na pewno nie było tam domu z białą elewacją i czerwonym dachem, który wisiał na mojej lodówce w Warszawie.

– Chwileczkę… – wyszeptałam. – Tu chyba… coś jest nie tak.

Obeszłam teren dookoła. Sprawdziłam numer działki na wydruku, który miałam w kieszeni. Zgadzał się. Wszystko się zgadzało. Poza tym, że dom nie istniał. Serce zaczęło mi przyspieszać. W gardle pojawiła się gula. Zbliżyła się do mnie starsza kobieta w kaloszach, niosąc siatkę ziemniaków. Musiała zauważyć moją konsternację.

– Przepraszam… – podeszłam do niej ostrożnie. – Czy wie pani, czy tu gdzieś stoi nowy dom? Biały, z czerwonym dachem?

Kobieta spojrzała na mnie tak, jakby pytała ją ktoś o lotniskowiec.

– Tu? – roześmiała się krótko. – Kochana, tu od trzydziestu lat nic nowego nie powstało.

Poczułam, jak uginają mi się nogi. Wyciągnęłam telefon i zaczęłam dzwonić do Doriana. Raz. Drugi. Trzeci. Raz poczta, raz odrzucał, raz w ogóle nie było sygnału. Stałam na tym pustym polu z walizką i wrażeniem, że właśnie coś pęka we mnie nieodwracalnie.

Myślałam, że zwymiotuję

Nie pamiętam, jak doszłam do miasteczka. Szłam na autopilocie, mijając kamienne murki, zaparowane sklepiki i ludzi, którzy zerkali na mnie ze zdziwieniem, bo musiałam wyglądać jak ktoś, komu wyrwali właśnie pół życia. Jedną ręką ciągnęłam walizkę, drugą ściskałam telefon, wciąż próbując dodzwonić się do Doriana. Bezskutecznie. W końcu dotarłam do małego hoteliku przy głównej ulicy. Recepcjonistka dała mi klucz bez zbędnych pytań.

Rzuciłam walizkę na łóżko i wyszłam, bo miałam wrażenie, że jeśli zostanę sama z własnymi myślami, zacznę krzyczeć. Znalazłam pub na rogu – niski, pachnący drewnem i czymś, co przypominało gulasz. Weszłam, bo musiałam zapytać kogoś o firmę, w której rzekomo pracował Dorian. O cokolwiek. Za barem stał mężczyzna koło pięćdziesiątki, z siwą brodą i przyjaznym spojrzeniem.

– Przepraszam… – zaczęłam niepewnie po angielski. – Szukam informacji o firmie McAllister Construction. Mój mąż tam pracuje. A przynajmniej… powinien.

Barman uniósł brew.

– McAllister? – powtórzył. – Kochanie, ta firma zamknęła się pięć lat temu.

Poczułam, że robi mi się słabo.

– A może zna pan… Doriana? – zapytałam, wbrew sobie bardziej szeptem niż głosem.

– Doriana? – zmarszczył czoło, po czym się uśmiechnął. – Tego, co mieszka z Maggie na wzgórzu?

Świat mi zawirował. Przez chwilę naprawdę nie wiedziałam, czy oddycham.

– Z… kim? – zapytałam, jakby to słowo miało mnie udusić.

– No, z Maggie – ciągnął barman, nieświadomy, że każde jego zdanie wbija mi nóż głębiej. – Fajna dziewczyna, rudowłosa. Dorian prawie codziennie tu wpada. Wszyscy wiedzą, że są razem.

Zaczęło mi dzwonić w uszach. Usiadłam, bo inaczej chyba bym się przewróciła. Obraz przed oczami rozmywał się jak mokra akwarela.

– Kochana, wszystko w porządku? – zapytał barman z troską, ale jego głos dochodził do mnie jak zza szkła.

Nie odpowiedziałam. Bo właśnie w tej sekundzie świat, który budowałam z Dorianem, rozsypał się jak dom z kart. I już wiedziałam: on nie zniknął. On żył sobie zupełnie nowe życie. Z inną.

Serce zaczęło mi walić

Wyszłam z pubu jak lunatyczka. Powietrze było zimne, aż kłuło mnie w płuca, ale nie czułam nic poza pulsującym bólem w skroniach. Szłam przed siebie, nie patrząc, dokąd. Po prostu musiałam iść, bo stojąc, czułabym, jak coś rozsadza mnie od środka. W głowie kłębiły mi się obrazy: jak mąż gotuje makaron w naszej starej kuchni, jak dotyka mojej dłoni na spacerach, jak obiecuje dom, ogród, przyszłość. Teraz to wszystko wydawało się żałośnie wyblakłe, jak fotografie zostawione w słońcu.

„Maggie”. Imię, które nie chciało przejść mi przez gardło. Rudowłosa. Uśmiechnięta. Z nim „na wzgórzu”. Byłam jak ktoś oglądający własne życie, ale grane przez obcych aktorów. Usiadłam na kamiennej ławce przy ryneczku i zadzwoniłam do jedynej osoby, która mogła cokolwiek wiedzieć – jego dawnego kolegi z Polski, Arka. Odebrał po kilku sygnałach.

– Elwira? Wszystko okej? – zapytał zaniepokojony, bo głos miałam jak papier ścierny.

– Powiedz mi szczerze – weszłam mu w słowo. – Czy Dorian mówił wam kiedyś o… domu? O życiu tutaj?

Zapadła cisza. Długa. Zbyt długa. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe.

– Elwira… – westchnął w końcu. – On od dawna zachowywał się dziwnie. Rzadko się odzywał. Mówił, że ma dużo pracy, że nie chce z nikim gadać… Ale o domu? Nigdy. Ani słowa.

– A o… kimś? – zapytałam cicho. – O kobiecie?

Znów cisza.

– Nie wiem – odpowiedział wymijająco. – Może coś przede mną ukrywał. Nie chcę cię ranić

Za późno, pomyślałam. Kiedy się rozłączyliśmy, siedziałam chwilę z telefonem w dłoni, patrząc na wyświetlacz jak na obcy przedmiot. Do oczu napłynęły mi łzy – gorące, bezsilne. Płakałam nad tym, czego nie chciałam zobaczyć. Nad sygnałami, które ignorowałam. Nad sobą, która tak rozpaczliwie wierzyła w jego opowieści. A potem poczułam coś innego. Nie panikę, nie smutek. Gniew. Powoli, jak ogień rozpalający się w ciemnym lesie. Podniosłam wzrok na wzgórza ponad miasteczkiem. Tam gdzieś miała mieszkać Maggie. I on. Wstałam. Otarłam twarz. Podjęłam decyzję. Pójdę tam. Zobaczę go. I usłyszę prawdę z jego własnych ust.

Nie potrafił tego zakończyć

Droga na wzgórze była stroma, a wiatr uderzał we mnie jak coś żywego, ale szłam uparcie, krok za krokiem, z sercem dudniącym mi w uszach. Mapa prowadziła mnie w stronę małego domu z zielonym płotem. Paradoksalnie – wyglądał przytulnie. Ciepłe światło w oknie. Kawałek ogrodu. Takiego, o jakim Dorian mi opowiadał. I nagle zobaczyłam go. Wyszedł z domu z kubkiem kawy, w swetrze, którego nie znałam. Włosy trochę dłuższe, twarz odprężona. Uśmiechnięty do… psa, który biegał wokół niego. Wyglądał jak mężczyzna, który ma wszystko poukładane. Jak ktoś, kto nigdy nie miał żony czekającej na niego w Polsce.

– Dorian! – zawołałam.

Zamarł. Odwrócił się powoli. Widziałam, jak jego twarz blednie, jakby zobaczył ducha.

– Elwira…? – wykrztusił. – Co ty tu…

Spójrz na mnie. – Zeszłam ze ścieżki i podeszłam bliżej. Głos miałam zaskakująco spokojny, aż nienaturalnie. – Powiedz mi prawdę.

Otworzył usta kilka razy, jak ryba wyciągnięta na brzeg.

– To nie tak… – zaczął, ale w tym momencie drzwi domu otworzyły się i wyszła ona.

Rudowłosa. W bluzie Doriana. Zmarszczyła brwi, patrząc na mnie pytająco.

– Dorian? Kto to? – zapytała.

Patrzył raz na nią, raz na mnie, jakby chciał rozdzielić rzeczywistość na pół.

– Maggie… to jest… Elwira. – Jego głos był cienki. – Moja… żona.

Maggie cofnęła się o krok, a jej twarz stwardniała jak kamień.

– Żona? – powtórzyła zimno.

A ja tylko stałam. Bez krzyku. Bez łez. Jakby wszystko we mnie już dawno się przepaliło.

– Elwira, ja… – zaczął Dorian, podchodząc o krok. – Bałem się. Nie potrafiłem zakończyć… niczego. To się samo… zaplątało. Nie chciałem cię zranić. Chciałem oba życia jakoś… pogodzić.

– Pogodzić? – spojrzałam mu prosto w oczy. – Dorian, ty prowadziłeś podwójne życie. Mnie zostawiłeś w pustym mieszkaniu. Ją okłamywałeś tutaj. Dla kogo to wszystko było prawdą?

Zamilkł. Maggie patrzyła na niego z mieszaniną szoku i pogardy. A ja poczułam, że właśnie wracam do siebie – tej Elwiry, której nie da się już oszukać.

Było mi potwornie wstyd

Do hotelu wróciłam pieszo, choć byłam wyczerpana jak po całonocnym biegu. Każdy krok był ciężki, ale potrzebowałam tej drogi – surowej, cichej, pozwalającej moim myślom opaść jak kurz po burzy. Nie płakałam. Ani trochę. Łzy skończyły się gdzieś wcześniej, w momencie, gdy zobaczyłam Doriana stojącego na progu cudzego domu z kubkiem kawy i życiem, którego nigdy nie zamierzał mi pokazać. W pokoju hotelowym opadłam na łóżko i wpatrywałam się w sufit. Wciąż czułam na skórze chłód irlandzkiego wiatru i słyszałam echo własnego głosu: „Dla kogo to wszystko było prawdą?”. Nie odpowiedział. I może dobrze. Bo żadna odpowiedź nie miałaby sensu.

Myślałam o powrocie do Polski. O rozwodzie. O tym, co powiem rodzicom, koleżankom z pracy, wszystkim, którzy gratulowali mi „odważnej przeprowadzki”. Wyobrażałam sobie siebie siedzącą w naszym mieszkaniu w Warszawie, patrzącą na zdjęcia domu, który nigdy nie istniał. I czułam gorzki wstyd. Za to, że wierzyłam. Za to, że chciałam wierzyć. Ale najbardziej bolało mnie coś innego: świadomość, że przez lata spałam obok człowieka, którego tak naprawdę nie znałam. I że on był gotów zostawić mnie z moimi planami, nadziejami i spakowanymi kartonami – bez jednego słowa prawdy. Wiedziałam tylko jedno, że jutro zacznę od decyzji, która będzie należała wyłącznie do mnie. Bo jeśli życie potrafi człowieka oszukać, to jedyne, co pozostaje, to stanąć na własnych nogach. Nawet jeśli drżą.

Elwira, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama