Reklama

Niedawno na jednym z portali internetowych wyczytałam zdanie: „Jestem przekonana, że gdyby większość ludzi zrobiła rachunek sumienia, okazałoby się, że pewne ważne wydarzenia miały miejsce w ich życiu w cyklach, i stanowiły albo początek, albo koniec jakiegoś znaczącego okresu. Może gdybyśmy potrafili wyciągać więcej niż tylko powierzchowne wnioski z tego, co nas spotyka, być może powtórki nie byłyby konieczne”…
20 lutego zeszłego roku, tuż przed pierwszą rocznicą śmierci mojej mamy, wreszcie zebrałam się, żeby uporządkować jej rzeczy osobiste. W szufladach szafy, pod bluzkami, znalazłam kilka dużych zeszytów w twardej oprawie. Ku swemu zaskoczeniu odkryłam, że mama przez wiele lat prowadziła coś na kształt pamiętnika. Zapisywała w nim rzeczy mniej lub bardziej ważne, przemyślenia, drobne radości, które spotkały ją danego dnia.

Reklama

Przejrzenie notatek zajęło mi kilka godzin. W pewnej chwili dotarło do mnie, że wśród zapisków zdarzeń mało istotnych znajdują się opisy wydarzeń, na które powinna była zwrócić baczniejszą uwagę. Nazwałam je kamieniami milowymi…Zadałam sobie też pytanie, czy gdyby mama o nich wiedziała, to nadal byłaby wśród żywych.

W końcu miałaby dziś dopiero pięćdziesiąt pięć lat

4 marca 1974 roku mama napisała: „Dziś jest pierwsza rocznica śmierci babci. Okropne, ale to, jak bardzo była dla mnie ważna, zrozumiałam dopiero gdy odeszła. Wcześniej nie zwracałam uwagi na jej podpowiedzi i sugestie. I mimo że zawsze, kiedy szłam za jej radą, zyskiwałam, to często stawałam okoniem. Na zasadzie: Na złość mamie odmrożę sobie uszy. Nie wiem dlaczego, przecież babcia niczego na mnie nie wymuszała, raczej sugerowała… Między nami nie było mowy o wylewnej miłości. Babcia była damą starej daty – w jej świecie dzieci winny słuchać starszych. Czułam dzielący nas dystans. A jednak, kiedy jej zabrakło, poczułam, że zabrakło w moim życiu bardzo ważnej osoby”.

Podniosłam wzrok znad zapisków, spróbowałam sobie wyobrazić mamę jako nastolatkę. Pamiętam, że zawsze lubiła typowo domowe zajęcia…
„Cały dzień było dosyć deszczowo i chłodno – czytałam dalej. – Miałam upiec swoje pierwsze w życiu ciasto drożdżowe, pobiegłam do sklepu po cukier. Z góry lały się strumienie wody, a ja wzięłam ze sobą tylko malutką parasolkę. Pamiętam, dobiegłam do skrzyżowania. Już miałam zrobić krok na jezdnię, gdy nieoczekiwanie wyrosła przede mną jakaś kobieta o lasce. Zderzyłam się z nią i zatrzymałam na chodniku. Sekundę później skrzyżowanie przeciął rozpędzony samochód. Gdyby nie tamta kobieta, leżałabym na jezdni! Stałam zaszokowana i zdyszana, a tamta staruszka odeszła, głośno mamrocząc: Ach, te dzisiejsze dzieci. Tylko z nimi utrapienie! Przejechał kolejny samochód, ochlapał mnie, ale nie potrafiłam ruszyć się z miejsca. Nagle dotarło do mnie, że w taki właśnie gderliwy sposób o dzieciach wypowiadała się moja babcia. Odwróciłam się, ale za mną była tylko szara ściana deszczu”.

Kolejne wydarzenie, na które zwróciłam uwagę wśród mało istotnych notatek z codziennego życia, miało miejsce 10 lat później. Moja mama liczyła już sobie nie 14, a 24 lata i wychodziła za mąż za Kamila, mojego ojca. Pod datą 4 marca 1984 roku przeczytałam: „Cały dzień byłam bardzo spięta. W końcu to najważniejszy dzień w życiu każdej dziewczyny! Do USC ja i Kamil mieliśmy sami pojechać autem jego ojca. Wracać mieliśmy już na tylnym siedzeniu, jako para nowożeńców.

Na deszcz zanosiło się już od rana. Miałam nadzieję, że rozpada się, dopiero, gdy nasi goście będą już bawili się w sali weselnej. Los jednak chciał inaczej. Ledwo znaleźliśmy się w samochodzie, z góry lunęła ściana wody. Zaproponowałam Kamilowi, żebyśmy przeczekali nawałnicę, w końcu bez nas ślub się nie odbędzie, on jednak nie chciał słuchać. Chociaż wycieraczki z trudem zgarniały z szyb wodę, postanowił jechać. Na szczęście w czasie jazdy ulewa nieco zelżała. W pewnym momencie minęła nas duża ciężarówka, która wiozła kilka wielkich żeliwnych rur. Każda musiała ważyć dobrych kilkadziesiąt kilogramów, gdyż resory ciężarówki były wyraźnie ugięte pod ciężarem… Jechaliśmy bliżej chodnika, a ciężarówka po naszej lewej stronie.

W pewnym momencie zobaczyliśmy staruszkę, która najwyraźniej zamierzała przejść przez jezdnię. Kamil zaczął trąbić, ale ona już postawiła jedną nogę na asfalcie. Narzeczony wcisnął gwałtownie pedał hamulca. Zatrzymaliśmy się kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, żeby nie rozjechać starowiny. Babcia cofnęła się na chodnik. Nie ukrywam, że byłam zła – ktoś w jej wieku nie powinien zachowywać się tak głupio! Odkręcałam już szybę, żeby powiedzieć staruszce parę słów do słuchu. I wtedy wydało mi się, że słyszę, jak mamroce: Ach, te dzisiejsze dzieci. Tylko z nimi utrapienie! Sekundę później moją uwagę zwróciło coś bardziej istotnego.

Ciężarówka z rurami wyprzedziła nas i dojechała do skrzyżowania. Zapaliło się czerwone światło i kierowca musiał zahamować. Zrobił to widocznie zbyt gwałtownie, bo kiedy samochód zatrzymał się, pękły łańcuchy opinające rury i wszystkie zwaliły się z hukiem na jezdnię. Gdyby w tamtym miejscu stał nasz samochód, zostalibyśmy wgnieceni w jezdnię! Poczułam, jak szok dosłownie mnie paraliżuje. Kamil zdążył tylko wyjąkać: Chryste Panie, byłaby masakra… Spojrzałam na chodnik, ale nie zobaczyłam na nim nikogo”.

Tknięta przeczuciem, przekartkowałam zeszyt, otworzyłam na stronie datowanej dziesięć lat później. I znów mama zanotowała kolejne wydarzenie, które doprowadziłoby do jej śmierci, gdyby nie jakaś staruszka. Czułam ogarniające mnie podniecenie. I żal. Dlaczego moja mama nie dostrzegła połączenia między tymi wszystkimi wydarzeniami?

Jeden dzień w roku pod specjalnym nadzorem

Kiedy się nad tym wszystkim zastanawiałam, przypomniał mi się oglądany niedawno film: „Oszukać przeznaczenie”. Bardzo mnie poruszył i po seansie przeczytałam kilka książek, które traktowały o tak zwanym odroczeniu w czasie.

Otóż ezoterycy twierdzą, że istnieje, jak to oni mówią – karmiczne powinowactwo zdarzeń. A więc jeśli w jakichś momentach naszego życia unikamy nieszczęścia lub też śmierci, oznacza to jedynie, iż czas na zadzianie się owych wydarzeń jeszcze nie nadszedł. Te „kamienie milowe” w naszym życiu są też ostrzeżeniami, abyśmy dokonali zmian, dzięki którym owe nieszczęścia już więcej nas nie spotykają.

4 marca ubiegłego roku padał deszcz. Moja mama przechodziła po pasach, gdy najechał na nią samochód. Za kierownicą siedział starszy mężczyzna, który moment wcześniej doznał ataku serca. Ani moja mama, ani kierowca nie przeżyli…

Ja na miejscu mamy 4 marca w ogóle nie wychodziłabym z domu.

I właśnie w tym momencie uświadomiłam sobie, że jest 20 lutego – data, która ma dla mnie wyjątkowe znaczenie. Tego dnia się urodziłam, tego dnia się zakochałam, rok później zaręczyłam i po dwunastu miesiącach wyszłam za mąż. 20 lutego urodziła się moja córeczka.

Zrobiło mi się zimno, po plecach przebiegł dreszcz. 20 lutego zeszłego roku miałam jechać z moją małą Krysią i mężem w góry na wypoczynek. Tomek, który jest matematykiem, niemal z minutową dokładnością rozplanował każdy kilometr drogi. Coś mnie tknęło i przesunęłam wyjazd na dzień następny. Oczywiście w domu rozpętała się awantura, że stracimy dzień wypoczynku, że będziemy musieli płacić za niewykorzystany nocleg. Ja jednak się uparłam. Coś mnie po prostu powstrzymywało, coś silniejszego od rozsądku męża. Kiedy Tomek pytał dlaczego, skłamałam, że źle się czuję, grypa czy coś takiego… Pojechaliśmy więc 21 lutego. Po drodze dowiedzieliśmy się, że na wyznaczonej przez Kamila trasie miał miejsce karambol, w którym zginęły dwie osoby.

Kiedy powiedziałam mężowi prawdę o przyczynie wcześniejszego oporu przed wyjazdem, wyśmiał mnie. Dla niego tamten karambol nie miał żadnego znaczenia.

Reklama

20 lutego kupiłam w warszawskiej kolekturze kupon lotto, w którym miałam 5 trafień. Zarobiliśmy ponad 4 tysiące. Nie wiem, co o tym myśleć, ale obiecałam sobie zwracać większą uwagę na siebie i najbliższych w dniu 20 lutego.

Reklama
Reklama
Reklama