Reklama

Mam dwójkę dzieci, psa, rachunki do zapłacenia i codzienność, która przypomina zatęchły karton po pizzy – kiedyś była ciepła i pachnąca, ale teraz to już tylko wspomnienie. Mój mąż Marek jeszcze półtora roku temu chodził codziennie do biura w garniturze, klepał Excela i przynosił wypłatę, którą dzieliliśmy między kredyt, przedszkole i biedronkowe rarytasy. Wtedy miałam pewność: jakoś to będzie.

Reklama

Wkręcił się

A teraz Marek robi sery. Zostawił korpo, bo – cytuję – „nie chce umierać w open space między automatem do kawy a deadlinem”. Zamiast tego w naszym garażu zainstalował chłodnię, w piwnicy zamontował lodówki, a pralnię zamienił w dojrzewalnię.

Hulajnogi dzieci zostały wyniesione za szafę, rower sprzedany, bo trzeba było dokupić prasy do sera. W domu pachniało kiedyś kawą i domowym ciastem, teraz wszystko przesiąkło dojrzałym brie i camembertem. Nawet pies zaczął kichać.

W weekendy nie jeździmy już nad jezioro, bo Marek jeździ na jarmarki. Ja sprzątam po nim łazienkę, bo zostawia tam swoje cuchnące fartuchy. I słucham sąsiadki, która wciąż się żali:

– Pani Doroto, ja to nie wiem… ale chyba coś się panu Markowi w garażu psuje…

Sery, pani Grażyno, to tylko sery i moje życie.

Któregoś dnia nie wytrzymałam. Weszłam do kuchni i od razu uderzył mnie ten znajomy zapach. Lodówka znów była otwarta, a z niej wystawały tace z czymś, co wyglądało jak obślizgłe cegły owinięte w gazę. W zlewie leżały foremki i słoiki po solance. Marek krzątał się w fartuchu.

– Marek, musimy porozmawiać – powiedziałam spokojnie, choć w środku wszystko mi się gotowało. – To miał być projekt na próbę, nie przejęcie całego domu.

Nie widział problemu

Nie oderwał wzroku od jakiegoś kawałka sera, który obracał w palcach.

– Dorota, nie teraz. Zobacz, to nowy gatunek, dojrzewa pięknie. Chyba lepiej niż poprzedni. Czuć różnicę, prawda?

Patrzyłam na niego i przez chwilę zastanawiałam się, kiedy ostatnio spojrzał na mnie tak, jak patrzył na ten ser.

– Ty tego naprawdę nie widzisz? Dzieci nie mają gdzie się bawić, łazienka cuchnie, ja co rano czuję się jak ekspedientka w mleczarni. Nie ma cię w naszym życiu.

– To moja pasja. Ty tego nigdy nie zrozumiesz.

– A dzieci? Rozmawiałeś z nimi ostatnio? – uniosłam głos. – Michał wczoraj powiedział, że tata już nie pracuje, tylko siedzi w mleku. A Zosia spytała, czy jak będzie duża, też będzie miała lodówkę w pokoju.

Marek się zaśmiał. Prawdziwie, szczerze, jakby to było zabawne. A mnie zrobiło się zimno.

– To nie jest śmieszne – powiedziałam cicho. – Czuję się, jakbym sama wychowywała nasze dzieci, sama dbała o dom. A ty jesteś tylko z tymi serami.

Miałam tego dosyć

Odpowiedziało mi milczenie. Zostawiłam go z tym jego brie na kuchennym blacie i poszłam do pokoju. Mój syn Michał siedział przy stole, rysując coś na kartce.

– Co rysujesz, kochanie? – zapytałam.

– Lodówkę – odpowiedział z dumą. – A w środku jest tata.

Rano postawiłam Markowi kawę na stole i zanim zdążył coś powiedzieć, usiadłam naprzeciwko.

– Albo sery znikają z tego domu, albo ja zabieram dzieci i wracamy do mamy. Nie mówię tego, żeby cię straszyć. Mówię, bo naprawdę nie daję już rady.

Znieruchomiał, jakby nie dosłyszał.

– Dorota… jeszcze tylko ten jarmark w przyszłym tygodniu. Potem pomyślimy, co dalej. Mam już stałych klientów. Przychodzą, pytają, polecają dalej. To działa. Nie mogę teraz odpuścić. To dopiero początek.

– I co dalej? Będziesz mieć sto lodówek, setki serów, a nikt ci już nie będzie potrzebny? – zapytałam z goryczą. – Ja już nawet nie czuję się twoją żoną. Jestem jak cień między lodówkami.

– Nie przesadzaj.

– Nie przesadzam. Po prostu się nie liczysz z nami. Jesteś z tym wszystkim sam, a my jesteśmy tylko tłem.

Wstałam od stołu, zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć. Weszłam do łazienki. Na pralce leżał jego fartuch – tłusty, poplamiony, pachnący jak reszta domu. Przeklęłam pod nosem, ale nie dotknęłam go. Zostawiłam. Niech sam spróbuje go wyprać, jeśli jeszcze pamięta, gdzie jest proszek.

Nie słuchał mnie

Później zadzwoniłam do mamy.

– Mamo, mogę z dzieciakami przyjechać na kilka dni? Wszystko w porządku, tylko ja muszę odpocząć od Marka i od tych jego serów.

– Przyjeżdżajcie, córeczko – powiedziała.

Tego wieczoru spakowałam torbę dzieci. Marek nie zapytał, dokąd jedziemy. Kolejnego dnia rano, tuż przed wyjazdem, usłyszałam huk z garażu. Marek wbiegł do domu z pomiętym listem w ręce. Twarz miał czerwoną, oczy błyszczące, a ręce drżały.

– Ktoś złożył donos – powiedział, rzucając kopertę na stół. – Urząd skarbowy, sanepid… wszystko naraz. Nie mam koncesji, nie mam pozwolenia, nie mam zatwierdzenia lokalu. Mam pięć dni na zlikwidowanie działalności.

Patrzyłam na niego i czekałam na coś więcej: na pytanie, co teraz, na słowo: „przepraszam”. Ale on tylko stał, z zaciśniętymi zębami, jakby to świat się na niego uwziął.

– Może to jakiś sygnał, żebyś przystopował?

– Przystopować?! – wybuchnął. – Zainwestowałem w ten sprzęt wszystko! Wziąłem pożyczkę, sprzedałem samochód, zrezygnowałem z pracy… Ty nie masz pojęcia, ile mnie to kosztowało!

Myślał o sobie

– Ja też z czegoś zrezygnowałam. Z odpoczynku, ze spokoju, z poczucia, że mam męża obok. Zrezygnowałam z tego, że ktoś mnie wspiera, bo ty wybrałeś sery.

– Nie mów tak.

– A jak mam mówić? – spojrzałam mu w oczy. – Myślisz, że ta klęska coś zmieni? Że nagle wrócisz do nas? Od dawna cię nie ma.

Odwrócił się i wyszedł bez słowa. Drzwi do garażu zatrzasnęły się z głuchym trzaskiem. Dzieci patrzyły na mnie z końca korytarza.

– Mamo, czemu tata jest zły? – spytała Zosia.

– Bo jego sery nie mogą być już sprzedawane – odpowiedział Michał, który podsłuchiwał.

Usiadłam między nimi, przytuliłam mocno i przez chwilę wszyscy siedzieliśmy w ciszy. Czułam pustkę, jakby razem z decyzją urzędników coś w nas bezpowrotnie się wypaliło.

Spakowałam resztę rzeczy. W kuchni pachniało nie kawą, a camembertem. Ten zapach był już wszędzie, nawet w pościeli. Od dawna nie czułam tu zapachu domu.

To był koniec

Marek siedział przy stole. Miał podkrążone oczy i ręce oparte o blat.

– Wyjeżdżamy – powiedziałam cicho.

– Czy jak zlikwiduję to wszystko, to wrócicie?

– To nie sery były problemem, tylko ty.

Zabrałam torbę i poszłam po dzieci. Żadne nie pytało, dokąd jedziemy. Otworzyłam drzwi, jeszcze raz obejrzałam się przez ramię. Marek dalej siedział w kuchni, nieruchomo, jakby czekał, aż coś samo się naprawi. Ale nic się nie naprawia samo. A przynajmniej nie to, co przestało rosnąć razem.

W samochodzie dzieci cicho rozmawiały o nowym pokoju u babci, o tym, czy pies też może spać w łóżku i o śniadaniu, na które babcia zawsze robi kakao i tosty z dżemem.

Każdy kilometr oddalał mnie od lodówek, od tych przeklętych serów, od zapachu, który wżarł się we mnie jak wspomnienie złej decyzji.

Dorota, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama