Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spojrzał na mnie z czułością. Może wiosną, gdy źle się czułam i przez dwa dni udawał, że się o mnie troszczy. Może rok temu, kiedy wracaliśmy z sylwestra u znajomych i powiedział, że mnie kocha. A może jeszcze wcześniej. W tym roku, gdy w sylwestrową noc złożył mi życzenia, nie było w nich nic. Ani troski, ani ciepła, ani nawet przyzwoitości. Zrozumiałam wtedy jedno – więcej nie dam się okłamywać. To był nasz ostatni wspólny sylwester. I pierwszy raz od dawna… poczułam ulgę.

Czułam się zaniedbywana

– Zrobisz mi kawę? – spytał jak zwykle, nawet nie patrząc, czy w ogóle wstałam z łóżka.

– Tak, ale byłoby miło, gdybyś też kiedyś zaskoczył mnie kawą do łóżka – odpowiedziałam spokojnie, ale już czułam, jak wewnątrz zbiera się we mnie irytacja.

Od miesięcy nasze poranki wyglądały tak samo. On na kanapie z laptopem na kolanach, przeglądał swoje giełdy, kursy, a czasem tylko udawał, że coś robi. Ja w kuchni, zawsze w ruchu. Sprzątanie, zakupy, obiady, opieka nad jego matką, która zamieszkała z nami. Niby nasz dom, ale czułam się w nim jak pomoc domowa. I coraz częściej miałam wrażenie, że jestem jedynie meblem. Praktycznym, wygodnym, ale zupełnie pozbawionym znaczenia.

A przecież miało być inaczej. Rok temu w wakacje obiecywał, że będzie lepiej. Że się postara, że pojedziemy razem nad morze, że spędzimy trochę czasu tylko we dwoje. Czekałam na ten wyjazd jak dziecko. Marzyłam o nim. W końcu, po wielu miesiącach samotności, chciałam poczuć się żoną, a nie gospodynią domową.

– Może w sierpniu – powiedział wtedy. – Zobaczę, jak z kasą.

W sierpniu jednak „kasy nie było”. Była za to jego „delegacja” do Rzeszowa, która później okazała się weekendem z koleżanką z pracy. Udawał, że nic się nie stało. Powiedział, że przesadzam. Że „coś sobie ubzdurałam”. Nie chciałam wtedy wiedzieć, co robili. Wystarczyło, że nie było go przy mnie, że wolał ją.

Przestałam się oszukiwać

Kocham cię – rzucił z kanapy, bez odrywania wzroku od telefonu.

Odwróciłam się od zlewu i spojrzałam na niego. Nie wiem, co mnie bardziej uderzyło – jego słowa, czy sposób, w jaki je wypowiedział. Bez spojrzenia, bez emocji. Jakby mówił „poproszę zupę pomidorową”.

– Serio? – zapytałam cicho.

– No przecież mówię – burknął, jakby robił mi łaskę.

Zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, zadzwonił telefon. Wyszedł do drugiego pokoju. Rozmowa była cicha, krótka, ale wrócił uśmiechnięty. I znów wgapiał się w ekran. Próbowałam zliczyć, ile razy jeszcze w tym roku usłyszę od niego te słowa. Może dwa, może trzy. Wypowiedziane mechanicznie. Bez sensu, bez czułości.

Kiedyś każde „kocham” znaczyło coś więcej. Było pocałunkiem w czoło, zrobieniem mi herbaty, zasłonięciem firanki, bo światło raziło mnie w oczy. Teraz „kocham” brzmiało tak, jakby było powiedziane na odczepnego. Jak okruchy rzucone z łaską, by zaspokoić mój emocjonalny głód.

Zastanawiałam się wtedy, czy mnie jeszcze w ogóle kocha. Czy kiedykolwiek kochał. A może to ja nie potrafiłam przestać wierzyć, że gdzieś tam, pod warstwą obojętności, jest jeszcze ten mężczyzna, za którego wyszłam. Byłam taka naiwna. Ale teraz przestałam szukać. Przestałam się oszukiwać.

Dłużej tak nie wytrzymam

W naszym domu nie było już kłótni. Cisza zajęła miejsce wrzasków. Kiedyś, gdy się sprzeczaliśmy, myślałam, że to znak, że nam zależy. Że skoro walczymy, to o coś. Teraz nie walczyliśmy wcale. On milczał, ja też. Czasem próbowałam zacząć rozmowę, czasem podrzucałam temat.

– Może obejrzymy coś razem?

Jestem zmęczony – mówił, nie odrywając wzroku od laptopa.

Nie wiedziałam, jak długo jeszcze to zniosę. Żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. I to tacy, którzy raczej wymieniają tylko konieczne zdania. Żadne „jak minął ci dzień”, żadnych pytań o mnie, o moje samopoczucie. Żadnego dotyku. A ja zaczęłam się bać tej ciszy. Bo ona bolała bardziej niż wszystkie słowa, które kiedyś wypowiedzieliśmy w złości.

Miałam momenty, w których chciałam po prostu wrzasnąć. Rozbić talerz, trzasnąć drzwiami. Zrobić coś, cokolwiek, by poczuł, że jeszcze jestem. Że mnie to boli. Że nie jestem przezroczysta. Ale nie robiłam tego. Patrzyłam na niego i wiedziałam – to nie ma sensu. On nie chce słuchać. I chyba nie chce już mnie.

Pod koniec grudnia wszystko stało się jasne. Zobaczyłam wiadomość na jego telefonie, gdy zostawił go na stole. Ekran się zaświecił, a ja kątem oka zobaczyłam: „Czekam na ciebie w Nowy Rok. Tylko ty i ja”. Przez moment zastygłam. Może to pomyłka? Może to reklama? Może... Nie, to był zwykły SMS, od niejakiej Karoliny.

Zamknęłam oczy, bo zaczęły mnie piec, ale nie powiedziałam nic. Przez następne dni udawałam, że nic nie wiem. On też udawał, że wszystko gra. Przygotowywał się do sylwestra, ale czułam, że jego głowa jest gdzie indziej. To nie był pierwszy raz, ale tym razem czułam, że coś się zmieniło. Że dłużej tak nie wytrzymam.

Ostatania taka noc

Było kilka minut do północy. Rozpoczęło się odliczanie, ktoś zgasił światło. Wszyscy zaczęli krzyczeć liczby, a ja spojrzałam na zegarek, potem na niego. Stał obok mnie, ale tak naprawdę był gdzieś indziej. Nie trzymał mnie za rękę. Gdy wybiła dwunasta, rozległ się krzyk, śmiech, zaczęły się życzenia. On podszedł do mnie, nachylił się i powiedział oschle:

– Wszystkiego najlepszego w nowym roku – powiedział. – I żeby było… w porządku.

Tylko tyle. Nie powiedział, że mnie kocha. Nie powiedział, że chce być ze mną. Nie powiedział, że cokolwiek się zmieni. Popatrzyłam mu w oczy i zobaczyłam pustkę. Nie zmęczenie, nie stres, tylko pustkę. Zero emocji. Jakby składał życzenia kasjerce w sklepie albo sąsiadce z klatki schodowej. Jakby ta chwila nic dla niego nie znaczyła. Jakbym ja nic dla niego nie znaczyła.

W tej jednej sekundzie wszystko zrozumiałam. Wszystkie jego nieobecności, milczenie, zdawkowe „kocham”, weekendy poza domem, rozmowy kończone w pół zdania. Zrozumiałam, że on już dawno mnie opuścił. Fizycznie jeszcze był obok, ale emocjonalnie wyszedł z tego małżeństwa miesiące temu.

Uśmiechnęłam się automatycznie, nie powiedziałam nic. Nie bolało tak, jak myślałam, że będzie bolało. Zamiast tego poczułam coś na kształt ulgi. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar, który nosiłam od dawna.

Poprawiłam obrus, zebrałam puste butelki, wytarłam blat. Robiłam te wszystkie drobne, mechaniczne rzeczy, a jednocześnie wiedziałam, że właśnie podjęłam decyzję. Bez dramatów, bez krzyków, bez scen. Wiedziałam, że to ostatnia noc, którą spędzamy pod jednym dachem jako małżeństwo.

To już dawno się skończyło

Nowy rok przywitałam w ciszy. Goście wyszli, światła zostały przygaszone, muzyka ucichła. Zaparzyłam herbatę z cytryną i usiadłam przy stole. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że mogę spokojnie pomyśleć. Bez strachu, że przesadzam. Bez tłumaczenia go przed samą sobą. Wyjęłam kartkę, długopis i zaczęłam zapisywać, co muszę zabrać. Dokumenty, kilka ubrań, zdjęcia, rzeczy osobiste. Reszta nagle przestała mieć znaczenie.

Napisałam do mamy. Odpisała niemal od razu, jakby czekała na ten moment. Zadzwoniłam do znajomego prawnika. Rozmawialiśmy krótko, konkretnie. Chciałam tylko odejść, spokojnie, z godnością. Rano obudziłam się wcześniej niż zwykle. Wstałam, wzięłam prysznic, ubrałam się. Spakowałam torbę. On w końcu się obudził i spojrzał na mnie zdezorientowany.

– Dokąd idziesz? – zapytał, widząc torbę przy drzwiach.

– Odchodzę – odpowiedziałam spokojnie. – Nowy rok chcę zacząć bez ciebie.

Patrzył na mnie przez chwilę, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł słów. Nie protestował, nic nie obiecywał. Nie próbował mnie zatrzymać. Może też wiedział, że to już dawno się skończyło. Wyszłam z mieszkania bez płaczu, ale za to z ulgą. Bo koniec wcale nie był najgorszy. Najgorsze było to wszystko, co trwało za długo i w czym pozwalałam sobie tkwić.

Anna, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama