Reklama

Nie wiem, kiedy to się właściwie zaczęło. Może wtedy, gdy dzieci wyprowadziły się z domu. Może wcześniej. Albo później – kiedy po raz pierwszy nie powiedziałam mu „dobranoc”, tylko zamilkłam, odwróciłam się do ściany i czekałam, aż zgasi światło. Zgasł je. I nic więcej. Mam na imię Zofia. Mam sześćdziesiąt dwa lata i od trzydziestu czterech lat jestem żoną Jana. Znamy się na wylot. Albo raczej – myślałam, że go znam. Życie ułożyło się nam spokojnie, przewidywalnie. Dwoje dzieci, dom z ogródkiem, praca – on inżynier, ja nauczycielka. Teraz on już na emeryturze, ja zresztą też, ale czasem jeszcze coś poprowadzę w bibliotece miejskiej, żeby nie zardzewieć do końca.

Nasze życie codzienne to cisza. Czasem pytam go, czy zrobić mu herbaty, a on kiwa głową. On z kolei pyta, czy zjadłabym pomidorową. I robi ją po swojemu – z ryżem, nie z makaronem. Potem siada przed telewizorem i przegląda wiadomości. I tyle z naszej wspólnoty. Ale od kilku miesięcy coś się zmieniło. Jan coraz częściej wychodzi wieczorami, jak to mówi "na koleżeńskie spotkania". Nie pytam o szczegóły, bo nie chcę wyjść na podejrzliwą. A może nie pytam z dumy. Albo ze strachu. Sama nie wiem.

Czuję się… pomijana. Niewidzialna. Jak cień, który się porusza po tym domu, którego nikt nie zauważa. A kiedy widzę, że Jan poprawia koszulę w lustrze, kiedy znika na długie godziny, czuję coś dziwnego, może zazdrość. Bo przecież przez ostatnie lata nie przywiązywał wagi do tego, jak wygląda. Czy on…? Nie, to niemożliwe. Choć… nie wiem. Nie znam go już tak dobrze, jak myślałam. I nie wiem, co gorsze – to, że może ma kogoś, czy to, że ja nie mam już odwagi, by się dowiedzieć.

Myślisz, że coś przede tobą ukrywam?

Kolacja jak zwykle – ja podsuwam mu talerz, on siada bez słowa. Telewizor gra gdzieś w tle, ale nie wiem nawet, co leci. Nie patrzymy na siebie. Tylko sztućce stukają o porcelanę. Czułam napięcie w powietrzu. Niepokój rozsiadł się przy stole razem z nami.

– Ile to dzisiaj osób było na tym „koleżeńskim spotkaniu”? – zapytałam, starając się zabrzmieć obojętnie, ale ironia i tak mi się wymknęła.

– Nie liczyłem. Jak zwykle – odpowiedział spokojnie i nawet nie podniósł wzroku znad zupy.

Zamarłam. Przez chwilę myślałam, że zignoruję to, że wrócimy do ciszy, która trwała od miesięcy. Ale nie potrafiłam.

– A jak zwykle to znaczy ile? Pięć? Dziesięć? Jedna?

– Zosiu, nie przesadzaj. Po prostu gramy w karty, pijemy herbatę. Trochę się śmiejemy. Nic wielkiego – mówił powoli, jakby tłumaczył coś dziecku.

– Tylko że wcześniej nie potrzebowałeś tych „kolegów”. Przez tyle lat jakoś ci wystarczało, że ja jestem w kuchni, że ci herbatę podam, że cię wysłucham.

Spojrzał na mnie na moment. Chyba pierwszy raz od dawna naprawdę na mnie spojrzał. A potem spuścił wzrok.

– Myślisz, że coś przede tobą ukrywam?

– Nie wiem, Janie. Naprawdę nie wiem. Może nic nie ukrywasz. Może to ja zaczęłam być dla ciebie przezroczysta. Może wolisz słuchać cudzych głosów, bo mój cię już męczy. Albo w ogóle go nie słyszysz.

Nie odpowiedział. Wstał, odniósł talerz do zlewu i włączył wodę. Oczywiście nie domył dokładnie, jak zawsze. Kiedyś bym poprawiła, teraz już nie miałam siły. Poszłam do sypialni i usiadłam na łóżku. Słyszałam, jak w kuchni stuka szklankami. Potem radio – jego ulubiona audycja. A ja myślałam tylko o tym, kiedy ostatni raz mnie przytulił. Naprawdę przytulił, nie od niechcenia, nie przez sen. I kiedy powiedział, że mnie kocha. I czy w ogóle jeszcze coś do mnie czuje. Czy jesteśmy małżeństwem, czy już tylko mieszkamy razem, bo tak wygodniej. Leżeliśmy potem obok siebie w ciszy. I nagle pomyślałam, że może nie ma żadnej innej kobiety. Może to ja jestem tą, która się oddaliła. Milimetr po milimetrze. Kiedyś się baliśmy, że dzieci nas wyprowadzą z równowagi. Teraz boję się, że zostaliśmy sami i nie mamy już o czym mówić.

Co ty tu robisz?

Nie planowałam tego. Wyszłam z domu kilka minut po nim, tylko po to, żeby się przewietrzyć, albo tak sobie to wmawiałam. Śnieg prószył leniwie, ulice były prawie puste. Jan szedł przed siebie powoli, spokojnym krokiem, jakby szedł na zakupy albo do znajomego, którego zna od zawsze. Trzymał ręce w kieszeniach. Miał na sobie płaszcz, ten, który wyciągnął dopiero tej zimy – zadbany, bez przetarć. Dla mnie nie ubierał się tak starannie. Szłam za nim w bezpiecznej odległości, przystawałam przy wystawach, żeby nie wyglądać podejrzanie.

Czułam się absurdalnie – jak bohaterka taniego serialu, jak ktoś, kto nie ma lepszego pomysłu na życie. Ale nie zawróciłam. Zatrzymał się przy świetlicy osiedlowej. Zwyczajny, nijaki budynek z szarą elewacją. Weszłam do środka. Wewnątrz było jasno, ciepło od kolorowych lampek zawieszonych u sufitu. Ludzie siedzieli przy stołach, śmiali się, ktoś przyniósł ciasto, parzyli herbatę. Zobaczyłam w oddali Jana. Siedział przy stoliku i grał z jakimś mężczyzną w szachy. Inni się im przyglądali. Miałam już wyjść niepostrzeżenie, gdy nagle Jan spojrzał w moją stronę. Wstał gwałtownie i podszedł do mnie, nie kryjąc zaskoczenia.

– Co ty tu robisz? – zapytał

– Ja…Nie chciałam…

– Śledziłaś mnie?

– Chciałam tylko zobaczyć, gdzie znikasz całymi wieczorami.

– Przecież mówiłem ci, że zwykłe spotkania ze znajomymi.

Lekko dotknął mojego ramienia.

– Chodź, wracajmy do domu. Nie chcę tu dziś żadnych scen – powiedział cicho.

Wracaliśmy w milczeniu. Przed drzwiami spojrzałam na niego.

– Nie wiedziałam, że lubisz szachy – powiedziałam.

Otworzył drzwi, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nie powiedział nic.

Byłem samotny, chociaż obok ciebie

Włączyłam światło w przedpokoju. Zdjęłam buty i płaszcz w milczeniu. On też. Usiedliśmy w kuchni przy filiżance herbaty.

– Byłem samotny, chociaż obok ciebie – powiedział cicho. – Widziałem, jak oddalamy się od siebie, ale nie chciałem odchodzić.

Nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Dlaczego nigdy nic nie powiedziałeś.

Popatrzył na mnie.

– Nie umiem zaczynać rozmów. Zawsze czekałem, aż coś się samo ułoży. Ale ty też milczałaś.

– Może jeszcze da się to wszystko między nami naprawić, by było jak dawniej.

Zamilkliśmy znowu. Ale tym razem ta cisza była inna. Miała w sobie coś miękkiego. Coś, co przypominało wspólne wieczory sprzed lat.

Może jeszcze nie było za późno

Nie spałam tej nocy. Leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit, który znałam na pamięć. Te same pęknięcia w rogu, ten sam cień rzucany przez lampkę nocną. Ale tamtej nocy wszystko wyglądało inaczej. Jakby pokój przestał być tylko sypialnią – zamienił się w salę wspomnień, a ja byłam jedynym widzem. Przypomniałam sobie, jak wyglądał, kiedy poznaliśmy się. Był wysoki, niezgrabny, miał za krótkie rękawy w koszuli i zawsze coś mu wypadało z rąk. Nosił przy sobie maleńki notes, w którym zapisywał śmieszne powiedzenia, jakieś wiersze, nieporadne szkice. Mówił do mnie wtedy rzeczy, których teraz nie pamięta. A ja wtedy jeszcze wierzyłam, że będzie mi je powtarzał przez całe życie.

Kiedyś chodziliśmy razem do kina. Wracaliśmy pieszo przez pół miasta, tylko po to, żeby być trochę dłużej sami. Jadł popcorn w sposób, który mnie irytował – najpierw każdy kawałek oglądał, jakby wybierał najlepszy. Potem przestał. A ja nie zauważyłam kiedy. Zastanawiałam się, kiedy przestaliśmy się dotykać bez powodu. Kiedy „przytul mnie” przestało przychodzić do głowy. Nie umiem wskazać daty. To nie był jeden dzień. To była cała seria niewypowiedzianych zdań, zgaszonych uśmiechów, odłożonych rozmów.

Nie byłam łatwa. Zamykałam się w sobie. Byłam dumna, cicha, zła o to, czego nie mówił, choć sama też nie mówiłam nic. Czekałam, że się domyśli. Że zgadnie. A on... może czekał na to samo. I nagle przyszło mi do głowy, że tak właśnie starzeją się ludzie. Nie przez zmarszczki. Przez to, że przestają się widzieć. Że przestają do siebie mówić. Przez te wszystkie wieczory, kiedy mogli podejść, a zamiast tego tylko gasili światło. Ale może jeszcze nie było za późno. Może można było wrócić. Nie do tamtej miłości, bo ona już odeszła. Ale do czegoś innego. Do obecności. Do uważności. Może nie trzeba było mówić „kocham cię”, tylko „słyszę cię”. Albo „widzę cię, Janie”. Albo „chcę obok ciebie być”.

I to wystarczyło

Następnego dnia postanowiliśmy, że pójdziemy razem do świetlicy. Wyszliśmy po południu. Mróz szczypał w policzki, ale świeciło słońce i śnieg skrzypiał pod butami. Szliśmy wolno, bez pośpiechu. Jan trzymał ręce w kieszeniach, jak zawsze. Ja naciągnęłam szalik wyżej niż zwykle. Kiedy weszliśmy do świetlicy, poczułam się nieswojo, jak ktoś, kto wrócił do szkoły po trzydziestu latach – niby znajome twarze, a jednak wszystko obce. Kilka kobiet spojrzało na mnie z zaciekawieniem.

– Zosiu, usiądź tutaj – powiedział Jan, podsuwając mi krzesło przy stole.

Jedna z kobiet podeszła do nas:

– Może napijecie się herbaty?

Skinęłam głową.

– Ja też poproszę, z cytryną – odparł Jan.

Usiadł obok mnie. Patrzyłam na niego i nagle zobaczyłam twarz mężczyzny, z którym kiedyś zasypiałam w autobusie po weselu kolegi. Który kiedyś oświadczył mi się w parku, trzymając pudełko z pierścionkiem odwrotnie, przez co prawie go upuścił. Teraz miał siwe włosy i lekko zgarbione plecy. Ale patrzył na mnie z uwagą, jakiej nie znałam od lat.

– Dziękuję, że mnie tu przyprowadziłeś – powiedziałam cicho.

Uśmiechnął się. Nie było wielkiego pojednania, nie było wzruszeń ani braw. Ale był moment. Taki mały, tylko nasz. I to wystarczyło.

Zofia, 49 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama