Reklama

Pamiętam do dziś pobladłą twarz matki i wymowne milczenie ojca. Ale rodzice szybko otrząsnęli się z szoku. W tamtych czasach jedynym słusznym wyjściem wydawało się jak najszybsze zamążpójście. Tak też uważali moi rodzice i praktycznie nie pytając mnie o zdanie, dogadali się z moimi przyszłymi teściami co do ślubu i wesela. Jurek nie był zachwycony. Choć starszy ode mnie o trzy lata, był równie niedojrzały i nie paliło mu się do dorosłości. Jednak podobnie jak ja nie miał za wiele do gadania – zagrożono mu wyrzuceniem z domu oraz odcięciem od kasy, jeśli nie weźmie odpowiedzialności za to, co przeskrobał. Zatem czy mu się to podobało czy nie, musiał się ze mną ożenić.

Reklama

Nikt nie zapytał, jak ja się czuję w całej tej sytuacji, czego ja chcę. A ja bałam się cokolwiek powiedzieć. Byłam tylko przerażoną dziewczyną, która za młodzieńcze zauroczenie i chwilę bezmyślności miała zapłacić małżeństwem z musu i straconą szansą na wykształcenie. I pewnego sobotniego popołudnia poszłam do ołtarza, tak jak wszyscy tego ode mnie oczekiwali. Pod białą sukienką z różowymi falbankami rysował się już wtedy pokaźny brzuch…

Nie miałam sił, by walczyć o swoją przyszłość

Dorosłam błyskawicznie. Urodziłam córkę i zaczęło się dla mnie prawdziwe życie. Opiekę nad niemowlakiem musiałam godzić z nauką, by skończyć przynajmniej szkołę średnią. Mimo pomocy mamy i babci było mi ciężko. Ledwo ciągnęłam na najniższych ocenach. Czułam się fatalnie. W końcu sama sobie tego piwa nawarzyłam, więc kto inny ma je za mnie wypić? Jurek nie zajmował się córką, po prostu z nami mieszkał i w zasadzie na tym kończyła się jego rola męża i ojca. Nawet nie miałam mu tego za złe. Nie wiedzieć czemu, to siebie obwiniałam bardziej za zaistniałą sytuację. Dlatego to ja opiekowałam się naszym dzieckiem, jednocześnie próbując się uczyć, a on tylko studiował. Finansowo wspierali nas jego rodzice, więc nie musiał z niczego rezygnować, by utrzymywać rodzinę. Mógł się spokojnie realizować i korzystać z uroków życia studenckiego, w przeciwieństwie do mnie. Bo to ode mnie oczekiwano pełnego poświęcenia i pogodzenia wychowania małej z innymi obowiązkami.

– Pójdziesz na te swoje studia i kto ci będzie dziecko bawił? – pytała mama, kiedy przygotowywałam się do matury. – Ten twój Juruś jest zupełnie nieodpowiedzialny, więc chociaż ty zachowuj się jak dorosła – suszyła mi głowę. Nie miałam sił, by walczyć o swoją przyszłość. Jakimś cudem zdałam maturę, i to z całkiem dobrym wynikiem, niestety na tym skończyłam swoją edukację. Mijały lata, Joasia rosła, a ja ciągle mieszkałam z rodzicami. Tato załatwił mi po znajomości pracę w sklepie obuwniczym. Męża widziałam raz w tygodniu. Nie układało nam się zresztą w ogóle. Nasze małżeństwo było pomyłką i wiedziałam o tym od samego początku. Byliśmy dla siebie obcy. Jedyne, co nas łączyło, to dziecko i podpisany pod presją otoczenia papierek.

Oświadczyłam mamie, że się rozwodzę

Kiedy nakryłam męża w kawiarni na randce z dziewczyną, poczułam, jak oblewa mnie zimny pot, a serce zaczyna galopować. Byłam wtedy z córką, więc nie mogłam zrobić awantury, ale gdzieś w środku zrobiło mi się potwornie przykro i gorzko. A więc ze mną to było jedno wielkie nic… Nigdy nie chciał nawet spróbować. Nigdy się porządnie nie postarał. Gdy na niego patrzyłam, uśmiechniętego i pochłoniętego rozmową, uświadomiłam sobie, że nic dla niego nie znaczymy. Wtedy zrozumiałam też, że mam dosyć tego udawanego małżeństwa. Wróciłam do domu i od progu oświadczyłam mamie, że się rozwodzę. Nie wyglądała na zaskoczoną, ale i tak próbowała mnie odwieść od tego pomysłu.

– Dziecko powinno wychowywać się w pełnej rodzinie – tłumaczyła.

– Nie jesteśmy pełną rodziną! – wybuchnęłam. – W ogóle nie jesteśmy żadną rodziną! On nas nie kocha, mamo! Nigdy nie kochał. Poza tym widziałam go z inną! – zawołałam.

Usiadłam i ukryłam twarz w dłoniach, łkając głośno. Coś we mnie pękło, nie potrafiłam i nie chciałam dłużej tkwić w tej parodii rodziny. Byłam młoda, a tymczasem cała radość życia umierała we mnie od kilku lat. Przy zdrowych zmysłach trzymała mnie tylko miłość do córki i moje matczyne obowiązki. Bałam się, że jeśli dłużej będziemy tak żyć, Joasia uzna taki chory układ za coś normalnego. Skrzywdziłam siebie, ale jej nie mogłam tego zrobić. Jeszcze tego samego dnia spakowałam rzeczy męża. Nazajutrz, krzycząc, że ja i Joasia zabrałyśmy mu najlepsze lata, wziął walizki i wrócił do rodziców.

I kto cię teraz zechce z dzieciakiem?

Pierwsze tygodnie po rozstaniu były niezwykle trudne. Teściowie zwrócili się przeciwko mnie. Nachodzili mnie w domu i grozili, że odbiorą mi córkę. Częściej niż zwykle kupowali małej prezenty i zabierali na lody. Godziłam się na to, nie chcąc nastawiać wnuczki przeciwko dziadkom, ale pozostawałam wobec nich pełna obaw i nieufności. Moi rodzice nie pozostawali im dłużni. Mama w nerwach mówiła, że więcej nie zobaczą Joasi i że ich syn zniszczył mi życie. Do dziś mam do siebie żal, że moja córka była świadkiem tych scen. Stopniowo jednak wszystko zaczęło się uspokajać.

Moje nieudane małżeństwo przestało istnieć. Wystarczyła jedna rozprawa, by je zakończyć bez orzekania o winie. Córka została ze mną, Jurek miał się z nią widywać i płacić alimenty. Przychodził do Joasi średnio raz na miesiąc, przy dobrych wiatrach, a i z alimentami bywało różnie. Mimo to byłam zadowolona, że ta farsa się zakończyła.

Mama widziała to po swojemu. – I kto cię teraz zechce z dzieciakiem? – zrzędziła. – Zmarnowałaś sobie życie, ot co. Wysłuchiwałam tego tyle razy, że w końcu sama w to uwierzyłam. Mój dzień przypominał cykl powtarzanych w kółko czynności: odprowadzanie córki do szkoły, praca, powrót, obiad, jakieś porządki, kąpiel i tak dalej, od początku. Każdego dnia, tygodnia, miesiąca to samo, aż nie wiedzieć kiedy mijał kolejny rok. Zero niespodzianek. Wciąż pracowałam w sklepie, pogodzona z tym, co przepowiedziała mi mama. Niczego już nie osiągnę, zmarnowałam sobie życie. Joasia dorosła, nie była już małym dzieckiem, a ja wciąż czułam się jak zagubiona, przestraszona dziewczyna sprzed lat, której świat zawalił się na głowę. Jakbym zatrzymała się w czasie…

Rzuciła propozycję, którą w pierwszej chwili odebrałam jak coś niemożliwego

Pewnego dnia, kiedy wróciłam zmęczona z pracy i właśnie zamierzałam wziąć prysznic, do domu jak huragan wparowała Joasia.

– Mamo! – zawołała. Wyszłam przerażona z łazienki, myśląc, że stało się coś złego. – Zdałam! Zdałam maturę! I to jak! – krzyczała, skacząc z radości.
Natychmiast ją uściskałam, nie hamując łez wzruszenia.

– Jestem z ciebie taka dumna – ucałowałam ją w czoło. Tak, ona była moim jedynym szczęściem, moją chlubą, nadzieją, moim jedynym sukcesem. – Pójdziesz na studia, spełnisz swoje marzenia. Ja nie mogłam, ale ty masz jeszcze całe życie przed sobą.

Joasia złapała mnie za rękę, ścisnęła i popatrzyła mi prosto w oczy.

– Mamo, ty też. Nie zasłaniaj się mną. Jesteś młoda, piękna, wolna. W dzisiejszych czasach niektóre twoje rówieśnice dopiero myślą o macierzyństwie albo tkwią po uszy w pieluchach, a ty już masz to z głowy. Co się hamuje? Gadanie babci? Jeszcze nie nauczyłaś się puszczać jej zrzędzenia mimo uszu?

Tego wieczoru długo rozmawiałyśmy. Jak chyba nigdy wcześniej, bo jak dwie kobiety, a nie jak matka i córka. Otworzyłam butelkę wina, by uczcić sukces córki. Alkohol zaszumiał mi w głowie, dodał odwagi. Opowiedziałam Joasi, jak wyglądało moje życie. Próbowałam wyjaśnić, czemu tak trudno mi uwierzyć, że czeka mnie jeszcze coś dobrego, że mogę w każdej chwili zacząć od nowa. Bo niby co miałabym robić? Wtedy Joasia rzuciła propozycję, którą w pierwszej chwili odebrałam jak coś niemożliwego, niewykonalnego, szalonego. Ale potem…

Los wreszcie się do mnie uśmiechnął

Dzisiaj jestem na drugim roku studiów. Obie z córką studiujemy ekonomię, ja zaocznie, ona dziennie. Po tylu latach wmawiania mi, że zmarnowałam sobie życie, odnalazłam w sobie resztki odwagi, by zawalczyć wreszcie o szczęście i lepszą przyszłość. Dla mnie. Nie chodzi tu tylko o studia. Zaczęłam wreszcie wierzyć, że jeszcze wszystko przede mną, zaczęłam nabierać pewności siebie. Dowód? Pewnego dnia w pracy, gdy do naszego sklepu wszedł stały klient, spontanicznie zdecydowałam się na odważny krok. Co miałam do stracenia? W najgorszym wypadku udam, że to był żart. Znałam tego mężczyznę dobrze z widzenia, ponieważ często się u nas pojawiał, nawet jeśli nic nie kupował. Lekko wycofany, ale zawsze miły i szarmancki mężczyzna w średnim wieku.

– Umówi się pan ze mną na kawę? – wypaliłam, podając mu parę eleganckich butów w rozmiarze 43. Wyraźnie go zatkało. Rany, zaskoczyłam biedaka, i pewnie przestraszyłam. Już miałam zacząć go przepraszać, kiedy naraz szeroko się uśmiechnął.

– Kiedy i gdzie? – spytał.

Wybrałam pierwszą kawiarnię, jaka przyszła mi do głowy. Jak na ironię – tę samą, w której niegdyś nakryłam Jurka z dziewczyną. Ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Teraz liczyłam się ja. W końcu! Na spotkanie szłam podekscytowana jak nastolatka. Nie miałam w randkowaniu ani flirtowaniu prawie żadnego doświadczenia, ponieważ po urodzeniu Joasi całe moje życie koncentrowało się na jej wychowywaniu i zarabianiu na nasze potrzeby. Nie miałam okazji ani chęci, by kogoś poznać. W tamto popołudnie, gdy siedziałam z Piotrem przy kawiarnianym stoliku przy blasku zachodzącego słońca, poczułam się tak, jak gdyby los się wreszcie do mnie uśmiechnął, czy wręcz puścił porozumiewawczo oczko. Długo rozmawialiśmy, żartowaliśmy, opowiadaliśmy o sobie.

Dowiedziałam się, że Piotr także ma dorosłą córkę, że od kilku lat jest wdowcem, a ja podobam mu się już od jakiegoś czasu, tylko dotąd nie miał śmiałości, by mnie gdzieś zaprosić. Gdybym ja się nie odważyła na pierwszy krok, moglibyśmy w nieskończoność lubić się platonicznie. Piotr żałował, że wcześniej był takim tchórzem, ale z drugiej strony gdyby spróbował poderwać mnie wcześniej, kiedy nie byłam gotowa, mogłabym mu odmówić… Uznaliśmy więc zgodnie, że dobrze jest tak, jak jest, i nie ma sensu żałować tego, co było.

Reklama

Na kolejną randkę zaprosił mnie już Piotr. Spotykamy się od tamtej pory. Nawet jeśli mama kręci nosem, nie przejmuję się tym. Po tylu latach obwiniania się o wszystko, całkowitego poświęcenia się córce i pracy, podporządkowywania się rodzicom, ich decyzjom i wymogom – uważam, że coś mi się od życia należy. Wreszcie! Chcę być dowodem na to, że nigdy nie jest za późno, żeby wziąć los w swoje ręce. Wszystko jest możliwe, wystarczy tylko chcieć. Wystarczy się odważyć.

Reklama
Reklama
Reklama