Reklama

Pociągi były moją rozrywką

Zawsze, już od dzieciństwa fascynowały mnie pociągi. Mieszkałem niedaleko torów kolejowych i dźwięk przejeżdżających wagonów towarzyszył mi przez cały dzień. Był pierwszym, co słyszałem po przebudzeniu, jeszcze przed otwarciem oczu, i ostatnim, co słyszałem, zasypiając… Ja i wszyscy moi koledzy z podwórka uwielbialiśmy zakazane „zabawy kolejowe”. Kładliśmy monety na szynach i rzucaliśmy śnieżkami w pędzące wagony, robiąc konkursy, który lepiej wyceluje.

Reklama

Kiedy podrośliśmy, takie rozrywki przestały nam wystarczać, potrzebowaliśmy więcej adrenaliny. Zabawialiśmy się więc w przebieganie tuż przed lokomotywą jadącego składu. Dowodziliśmy w ten sposób odwagi i ustalaliśmy hierarchię w grupie: ten, który przebiegał najbardziej ryzykownie, ocierając się niemal o śmierć, zostawał przywódcą paczki. I tak się składało, że zawsze byłem to ja. Tyle że mnie wcale nie zależało na roli szefa.

Zabawa w przebieganie przed czołem pociągu i tuż pod nosem przerażonego maszynisty nie była dla mnie środkiem do celu, lecz celem samym w sobie. Chłopaków mogłoby ze mną nie być. Kiedy szyny zaczynały drżeć i słyszałem ten charakterystyczny, potężny pomruk zbliżającej się lokomotywy, koledzy i tak przestawali dla mnie istnieć. Liczył się tylko pociąg i ja, byliśmy jak dwaj kowboje podczas pojedynku. Kto kogo pokona tym razem? To było niesamowite, nieporównywalne z niczym uczucie: igrać ze śmiercią, wyzywać los i… wygrywać.

Ale któregoś dnia sąsiad przyłapał nas na niebezpiecznej rozrywce i naskarżył naszym rodzicom. Nazajutrz większość z naszej paczki miała siniaki na tyłkach i pręgi na udach. To były czasy, kiedy dzieciaki biło się dla ich dobra, przynajmniej w naszej dzielnicy. A ponieważ mieliśmy wtedy już po kilkanaście lat, dostało nam się konkretne lanie pasem, a nie jakieś tam pieszczotliwe klapsy dla maluchów.

Chyba miałem obsesję

Moich kumpli skutecznie to wyleczyło z zabaw kolejowych. Ja nie zrezygnowałem. Próbowałem, ale pokusa była silniejsza ode mnie. Zmieniłem tylko miejsce moich przygód, chodziłem na tory daleko od domu, tak aby nikt znajomy mnie nie zobaczył. Znalazłem też nową rozrywkę: jeżdżenie pociągami na gapę i wyskakiwanie z nich w biegu. To dopiero było czadowe i niebezpieczne!

Mój kolejowy nałóg pogłębiał się i wciągał mnie coraz bardziej. Stałem się odludkiem, bo wolałem samotne wyprawy pociągiem od popalania papierosów czy gadania o dziewczynach. Zacząłem też wagarować, aby mieć więcej czasu na moje podróże w nieznane. Nieobecności w szkole szybko się jednak wydały i miałem potężne kłopoty. Ojciec tak mnie sprał, że przez tydzień nie mogłem usiąść, a matka tylko go dopingowała. Wtedy zrozumiałem, że muszę skończyć z moją obsesją, bo albo sam się zabiję, albo zatłucze mnie wkurzony ojciec.

Próbowałem zapomnieć o pociągach, naprawdę się starałem, znalazłem sobie nawet dziewczynę. Dla szesnastolatka, w którym buzują hormony, nie ma chyba nic bardziej zajmującego niż całowanie się i macanki. Ale to też nie pomogło: pociągi śniły mi się po nocach! Rozwiązałem więc problem w inny sposób. Okiełznałem swoją obsesję, oswoiłem ją tak, by nie była niszcząca. Już nie wagarowałem, nie wyskakiwałem z pociągów ani nie przebiegałem przed lokomotywą. Ale dalej jeździłem koleją w wolnym czasie i włóczyłem się wzdłuż torów w weekendy. Zacząłem też bardzo dużo czytać o pociągach: o historii kolei, o budowie maszyn i technologiach.

Odkryłem swoje powołanie - będę maszynistą

Rodzice podchodzili do moich planów z pobłażaniem, mówili, że jeszcze pięć razy zmienię zdanie. Nie mieli racji. Wytrwale dążyłem do zrealizowania mojego jedynego marzenia, i kiedy dorosłem, udało mi się je spełnić. Zaliczyłem śpiewająco wszystkie wymagane testy, ukończyłem kurs, zdałem końcowy egzamin, a potem niemal od razu dostałem pracę. To było jak spełniony sen, wszystko układało się idealnie po mojej myśli. Uwielbiałem swoją pracę i byłem w niej naprawdę dobry. Tylko czasem nachodziła mnie refleksja, że życie nie powinno być jak sen, że to wszystko jest zbyt idealne, i podświadomie czekałam na jakiś krach…

Nadszedł dzień, który raz na zawsze zburzył moje samozadowolenie. Prowadziłem pociąg i nagle ogarnęło mnie silne przeczucie, że za chwilę wyskoczy mi przed lokomotywę samobójca. Tory przede mną były puste i bezpieczne, nie widziałem niczego podejrzanego. Problem w tym, że samobójcy zwykle pojawiają się w polu widzenia maszynisty, kiedy jest już za późno. Droga hamowania pociągu jest długa, w większości przypadków nie da się już nic zrobić – słyszałem o tym podczas nauki i od starszych kolegów po fachu. Można tylko włączyć ostrzegawczy sygnał dźwiękowy i liczyć na to, że samobójca zrezygnuje i w ostatniej chwili uskoczy.

Przeczuwałem, że wydarzy się tragedia

Ale tym razem chodziło o coś, co… dopiero się wydarzy! Czułem to każdą komórką ciała i umysłu. Człowiek, który chce odebrać sobie życie, niebawem znajdzie się na mojej trasie, myślałem z przerażeniem. To przeczucie było tak silne i przemożne, że nie mogłem go zignorować. Widziałem w wyobraźni twarz tego mężczyzny… jego krew… To było straszne. Boże, jeżeli nic nie zrobię, i faktycznie zginie człowiek, to nigdy sobie tego nie wybaczę! Kiedy na szali waży się ludzkie życie, nie ma miejsca na racjonalność.

Zahamowałem!

Pociąg zaczął z piskiem i zgrzytem zwalniać. Nie zważałem na ewentualne konsekwencje, zrobiłem, co musiałem. Może popełniłem błąd, może… I wtedy ten człowiek wyskoczył zza ściany lasu! Pojawił się jakby znikąd i znalazł tuż przed lokomotywą. Zatrzymałem skład dosłownie w ostatniej sekundzie, było bardzo blisko, o włos…

Przyjechały policja, karetka. Okazało się, że to był pijany, zrozpaczony facet. Tamtego dnia stało się ze mną coś niewytłumaczalnego…

Miałem dar przewidywania

Nikomu nie opowiedziałem, jak to dokładnie było ze „skoczkiem”. Bo i po co? Nie potrzebowałem łatki nawiedzonego jasnowidza albo wariata. Chciałem zapomnieć o całej historii i żyć normalnie, jak przedtem. Miałem nadzieję, że coś takiego już więcej się nie wydarzy. Ale się zdarzyło. Po trzech latach spokoju.

Jak za pierwszym razem ogarnęło mnie silne przeczucie, nie do zignorowania. Znowu zatrzymałem pociąg, choć nie powinienem, i uratowałem kolejną osobę – tym razem to była zakochana nastolatka, która mizdrzyła się ze swoim chłoptasiem na torach. Byłem przerażony swoim darem przewidywania przyszłości. Wybiórczym, bo dotyczącym torów. Nie chciałem go i… zwolniłem się z pracy. Ale wtedy zaczęły mnie nawiedzać sny, w których ginąłem pod kołami pociągu.

To były okropne, potwornie realistyczne koszmary. Z jednego z nich zbudziłem się… stojąc na torach! Byłem w piżamie, zziębnięty i bosy. Musiałem wyjść z mieszkania i lunatykując, przewędrować ponad kilometr! Zobaczyłem światła nadjeżdżającego pociągu i czym prędzej uskoczyłem na bok. To była kara za próbę uniknięcia mojego przeznaczenia. Nie – to była groźba, ostrzeżenie. Wracaj do pracy maszynisty i ratuj ludzi, bo inaczej… Następnym razem mogłem się nie obudzić na czas.

Poddałem się i wróciłem do pracy. Akurat zwolniło się miejsce i natychmiast zostałem zatrudniony, tak jakby posada na mnie czekała, jakby zostało to ustalone z góry przez jakąś siłę wyższą. Już niczemu się nie dziwiłem. Za trzecim razem uratowałem nie pijaka, nie desperata, ale… dwójkę dzieci. Cała gromadka bawiła się w berka w pobliżu torów. Rodzeństwo, goniąc się, przebiegało przez tory. Chłopiec potknął się i upadł, mocno uderzając głową o szynę. Dziewczynka próbowała go ocucić i nie zauważyła, że but zaklinował się jej przy zwrotnicy. Gdybym ktoś inny był maszynistą, doszłoby do potwornej tragedii.

Reklama

Pogodziłem się z moją rolą „kolejowego anioła stróża”. Przestałem walczyć z przeznaczeniem, nie pytam już: dlaczego ja? Wypadki zdarzają się raz na kilka lat, więc da się wytrzymać. Jeśli miarą szczęścia jest wdzięczność ludzka, to jestem bardzo szczęśliwy, chociaż… Nie ożeniłem się i nie mam dzieci. Może mój dar nie jest dziedziczny, ale wolę nie ryzykować. Odpowiedzialność, jaka wiąże się z tym niezwykłym talentem, to wielki ciężar.

Reklama
Reklama
Reklama