Reklama

W dzieciństwie kochałem święta. Pachniały piernikiem, pomarańczami i lasem. Jednak z czasem wszystko zaczęło mnie męczyć – te same pytania przy stole, sztuczne życzenia, udawane uśmiechy i niezręczne uściski. Miałem dość udawania bliskości z ludźmi, z którymi poza grudniem nie zamieniałem słowa. W tym roku postanowiłem się wyłamać. Bez zapowiedzi, bez tłumaczeń – po prostu zignorowałem całą świąteczną szopkę. Myślałem, że poczuję ulgę, że wreszcie zrobię coś po swojemu. Nie wiedziałem wtedy, że ta decyzja pociągnie za sobą coś więcej niż tylko ciche dni. Spotkała mnie kara, której się nie spodziewałem.

Życzenia bez znaczenia

W pracy od tygodnia panował przedświąteczny chaos. Wszyscy chodzili jak nakręceni, przynosili pierniczki w puszkach, składali sobie życzenia już od poniedziałku, jakby bali się, że do piątku nie dożyją. Udawałem, że mnie to bawi, śmiałem się z dowcipów o karpiu i dzieliłem się opłatkiem z ludźmi, których imion nie znałem. Z każdym rokiem to przedstawienie stawało się coraz bardziej żałosne. Miałem już dosyć.

– Wszystkiego, co najlepsze, zdrowia przede wszystkim – powiedziała do mnie Iwona z kadr, wręczając mi czekoladowego Mikołaja.

– Wzajemnie – odburknąłem i uśmiechnąłem się tak, jak wypadało.

Tego dnia wróciłem do domu wcześniej. Od razu wyłączyłem telefon. Nie chciałem słyszeć pytań o to, kiedy przyjadę do rodziców, co przynieść na Wigilię, czy znowu się spóźnię. Zamiast pakować się i kupować prezenty na ostatnią chwilę, zamówiłem pizzę i otworzyłem ulubiony gazowany napój. Po raz pierwszy od dawna poczułem ulgę. Zero kolęd, zero narzuconej bliskości. Wiedziałem, że matka się obrazi. Ojciec zadzwoni pewnie wściekły, jak co roku, gdy coś szło nie po jego myśli. Miałem to gdzieś. Byłem dorosły. Nikomu nic nie obiecywałem. Nikt nie powinien oczekiwać, że zagram w tę samą rodzinną komedię tylko dlatego, że w kalendarzu widnieje 24 grudnia. Chciałem świętego spokoju. I na początku rzeczywiście go miałem.

Cisza zamiast choinki

Obudziłem się późno, zaskoczony, że nikt mnie nie obudził wiadomością ani telefonem. Sprawdziłem komórkę – zero nieodebranych połączeń. Nawet mama nie napisała. Zdziwiło mnie to bardziej, niż bym chciał. Przez chwilę wpatrywałem się w ekran, jakby miało się coś zmienić. Pusto. Wstałem i rozejrzałem się po mieszkaniu. Nie było choinki, nie było świątecznych światełek, nie było zapachu piernika ani kompotu z suszu. Tylko ja, cisza i zimne światło grudniowego poranka. Zaparzyłem sobie kawę i usiadłem przy oknie. Na zewnątrz dzieci lepiły bałwana, ktoś przeciągał przez ulicę żywą choinkę. Przez uchylone okno dochodził śmiech, którego nie mogłem znieść.

Włączyłem telewizor – wszystkie kanały świąteczne. Wszyscy tacy szczęśliwi. Te same filmy, te same melodie, ta sama udawana magia. Przełączyłem na dokument o faunie Arktyki, tylko tam nie było dzwoneczków. Nie ubrałem się cały dzień. Jadłem pizzę, piłem kawę, potem kolejne piwo. Trochę posprzątałem, żeby zająć ręce. Czułem się wolny. I jednocześnie poczułem, że... jest niepokojąco pusto. Cisza, która na początku była ulgą, zaczęła się rozpychać po mieszkaniu, jakby coś próbowało się do mnie zbliżyć. Około siedemnastej zacząłem sprawdzać, czy na pewno działa zasięg. Wysłałem wiadomość do siostry z pytaniem: jak Wigilia? Nie odpisała. Minęła godzina. Dwie. Nagle samotność przestała być wyborem. Stała się faktem.

Spotkanie, którego nie planowałem

Zdecydowałem się wyjść. Nie miałem konkretnego celu – po prostu nie mogłem już siedzieć w czterech ścianach. Miasto było niemal puste, tylko w niektórych oknach tliły się światełka. Minąłem piekarnię, która pachniała jak dzieciństwo, potem kiosk z zamkniętą roletą i przystanek, gdzie siedział bezdomny z kubkiem w ręku.

– Wesołych – mruknął, jakby dla zasady, kiedy przechodziłem obok.

Skinąłem głową. Nie miałem w sobie złości, tylko coś w rodzaju dziwnego ucisku w klatce. Jakby wszystko we mnie mówiło, że zrobiłem coś źle, ale nie umiałem jeszcze tego nazwać. Zatrzymałem się w parku. Na ławce siedziała kobieta, zawinięta w czerwony płaszcz, z termosem w dłoni. Była sama. Nasze spojrzenia się spotkały. Nie odwróciła wzroku, tylko lekko się uśmiechnęła.

– Uciekłeś? – zapytała, jakbyśmy się znali.

– Raczej się nie pojawiłem – odpowiedziałem, siadając obok. – A ty?

– Ojciec nie żyje, matka wyjechała, a brata widziałam ostatni raz dwa lata temu. Nikt na mnie nie czeka.

Zamilkliśmy. Patrzyliśmy na choinkę ustawioną przez miasto, pod którą nie było nikogo. Światła migały leniwie.

– Co pijesz? – zapytała po chwili.

– Nic. Wyszedłem z nudów.

Podała mi termos. Zwykła herbata z cytryną, ale miała w sobie coś, co mnie wzruszyło bardziej, niż bym się spodziewał.

– Ja mam na imię Renata – powiedziała.

– Michał – odpowiedziałem cicho.

I tak siedzieliśmy, dwójka ludzi, którzy sami wybrali samotność. Przynajmniej tak im się wydawało.

Długie spojrzenia i jedno zdanie

Renata nie mówiła dużo. Nie musiała. Była jednym z tych ludzi, którzy potrafią być obecni bez zakłócania ciszy. Siedzieliśmy razem ponad godzinę, patrząc, jak dzieciaki w oddali rzucają się śnieżkami, jak starsze małżeństwo robi sobie zdjęcie pod miejską choinką, jak przejeżdża autobus, w którym nikt się nie śmieje.

– Wiesz, ludzie myślą, że jak nie przyjedziesz na Wigilię, to znaczy, że ich nie kochasz – powiedziała w końcu. – A to przecież nie takie proste.

– Czasem to właśnie dlatego się nie jedzie – odpowiedziałem. – Bo się kocha, ale już nie daje rady tego udźwignąć.

Nie spojrzała na mnie, tylko westchnęła. Jej dłonie były zmarznięte, ale nie wyciągnęła ich z kieszeni. Ja też nie.

– Czasem człowiek myśli, że się odcina, żeby odetchnąć – ciągnęła. – A potem orientuje się, że nie ma do czego wrócić.

W tych słowach było coś, co mnie przeszyło. Jakby dotarły do miejsca, którego nie umiałem sam zrozumieć. Nie znała mnie, nie wiedziała, kim jestem, a trafiła dokładnie tam, gdzie od kilku godzin coś we mnie pulsowało.

– Czemu tu przyszłaś? – zapytałem.

– Żeby sprawdzić, czy komuś jeszcze brakuje ludzi, którzy sami wszystkich odepchnęli.

Spojrzałem na nią długo. W tym spojrzeniu było wszystko – moje zmęczenie, poczucie winy, pytanie bez odpowiedzi.

Powinienem był pojechać – powiedziałem.

Ona tylko kiwnęła głową, jakby wiedziała, że nie chodzi o dzisiaj, tylko o całe lata nieobecności.

Za późno na powrót?

Wróciłem do mieszkania późnym wieczorem. Termos z herbatą nadal grzał dłonie. Nie zapytałem Renaty, gdzie mieszka, co robi, nie zapisałem jej numeru. Może nie chciałem, żeby to spotkanie stało się kolejną znajomością do utrzymania. Może wystarczyło, że ktoś mnie dziś usłyszał. Z wahaniem zerknąłem na telefon. Kilka wiadomości od znajomych, jedna z pracy, a od rodziny – nic. Cisza. Tak jakby wszyscy zdecydowali się nie dzwonić. Albo... zrobili to wcześniej i już nie chcieli próbować więcej. Zadzwoniłem do mamy. Po trzech sygnałach odebrał ojciec.

– Michał? – Jego głos był szorstki i jakby zaskoczony. – Coś się stało?

– Nie. Tylko... chciałem zapytać, jak było.

– Normalnie. Tyle że bez ciebie.

Słowa uderzyły mnie mocniej, niż się spodziewałem.

– Mama się pogniewała?

Przestała czekać po osiemnastej. Zostawiła ci miejsce przy stole jak zawsze. Potem powiedziała, że już nigdy nie będzie zostawiać.

– Tato... Przepraszam.

Cisza po drugiej stronie trwała długo. W końcu powiedział:

– Wpadnij jutro. Zjemy to, co zostało, a zostało jak zwykle dużo za dużo.

– Przyjadę.

Nie był to wybuch emocji, nie było wzruszeń ani wielkich gestów, ale to jedno zdanie znaczyło więcej niż wszystkie życzenia, które przez lata słyszałem. Było prawdziwe. Odłożyłem telefon i położyłem się spać. Po raz pierwszy tego dnia nie czułem ciężaru w piersi.

Jak dobrze było tam wrócić

Następnego dnia jechałem przez opustoszałe ulice. Śnieg prószył cicho, a w radiu leciała stara kolęda, której nie znosiłem, a teraz jakoś dziwnie mnie uspokajała. W torbie miałem ciasto, które kupiłem po drodze. Niby nic wielkiego, ale chciałem coś przynieść. Nie z obowiązku, tylko z potrzeby. Rodzice nie robili scen. Mama tylko przytuliła mnie bez słowa, jakbyśmy widzieli się wczoraj. Ojciec pokiwał głową i usiadł z powrotem do stołu, gdzie stały świąteczne frykasy. Barszcz smakował lepiej niż wszystko, co jadłem od miesięcy.

– Cieszę się, że przyszedłeś – powiedziała mama, nakładając mi kawałek karpia. – Myślałam, że to już koniec.

– Ja też tak myślałem – odpowiedziałem cicho.

Nie potrzebowaliśmy długich rozmów. Tego dnia wystarczyła sama obecność. I ciepło, które znowu poczułem, choć przez chwilę. Wróciłem do siebie wieczorem. Zrozumiałem, że samotność, którą wybrałem, wcale nie była wolnością. Była karą, którą sam sobie wymierzyłem. Bo czasem udajemy, że nie potrzebujemy bliskości, tylko dlatego, że nie umiemy o nią zawalczyć. W kolejne święta nie odrzucałem już zaproszeń. Nie dlatego, że nagle polubiłem sztuczne życzenia. Po prostu zrozumiałem, że nie wszystko, co wydaje się fałszywe, jest puste.

Michał, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama