Reklama

Pamiętam dzień, kiedy przyznałem się ojcu, że porzuciłem myśl o zdawaniu na Akademię Sztuk Pięknych i złożyłem dokumenty na Politechnikę.

Reklama

– Szkoda, masz taki talent… – ubolewał, bo sam ma artystyczną duszę i oczami wyobraźni widział moje dzieła w największych galeriach świata.

– Bardzo dobrze – stwierdziła mama. W naszej rodzinie to ona była głową i szyją, zawsze mocno stąpała po ziemi. – Teraz liczy się konkretny zawód – zakończyła i poklepała mnie po plecach.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy na pewno dobrze robię. Walczyły we mnie dwie natury. Geny odziedziczone po ojcu powodowały, że czasem chodziłem z głową w chmurach i nawet na wykładach z programowania miałem pod ręką szkicownik. Pragmatyczne podejście przekazane mi przez mamę kazało zaś zaliczać kolejne kolokwia i egzaminy na informatyce.

Na uczelni poznałem Martę. W gronie pozostałych studentek była wyjątkowa: niesforna burza ciemnych włosów zasłaniała co prawda połowę twarzy, ale i tak od razu dostrzegłem jej harmonijne rysy. Spojrzała na mnie spod mocno zarysowanych brwi, posłała mi uśmiech, i tak to się zaczęło. Nasze wzajemne, jeszcze platoniczne, zauroczenie trwało kilka miesięcy.

Zobacz także

Po pierwszym roku, zaraz po zdanej sesji przeniosłem się do mieszkania po babci, a Marta któregoś wieczora po prostu nie wróciła do akademika. Jesienią już oficjalnie prowadziliśmy wspólne gospodarstwo.

– Chciałbyś na obiad risotto? – pytała, a ja jak zwykle nie miałem zdania.

Marta przyzwyczaiła się do tego, że na co dzień nie przywiązuję wagi do jedzenia. Wypominała mi czasem, że w ogóle jestem życiowym abnegatem: nie tylko jest mi obojętne, co jem, ale też nie przywiązuję żadnej wagi do ubrania, wyglądu, tego, co jest wokół mnie. Raz czy dwa wytknęła mi, że nawet seks mógłby dla mnie nie istnieć.

Od początku oboje wiedzieliśmy, że nasz związek nie jest na zawsze. Nigdy nie powiedziałem Marcie, że ją kocham, ona też nie deklarowała głębszych uczuć do mnie. Nie snuliśmy planów na przyszłość. Zdaniem Marty ja w ogóle nie dbałem o to, co będzie w przyszłości. Jedyne, co poza nauką się dla mnie liczyło, to dobre ołówki i szkicownik pod ręką.

W końcu coś zaczęło się między nami psuć. Już nie byliśmy w sobie tak zakochani, ani tak sobie potrzebni jak na początku…

Było mi smutno, ale nasz związek nie miał sensu…

Pewnej nocy bolał mnie ząb i wstałem, żeby wziąć jakiś proszek. Usiadłem w kuchni i przy świetle latarni stojącej na wprost okna zacząłem szkicować. Obraz dziewczyny, którą rysowałem od jakiegoś czasu, pojawiał się w mojej głowie, a potem znów znikał. Chyba jej nie znałem, ale pewnie kiedyś przypadkiem spotkałem.

– Kim ona jest? – spytała rano Marta, patrząc na kilka wersji tej samej twarzy.

Nie zrozumiałem, o co pyta. Byłem zaspany. W nocy zażyłem jeszcze dwie kolejne tabletki przeciwbólowe.

– Nie wiem…– odpowiedziałem szczerze.

– Nie wydaje mi się… Już raz widziałam, jak ją rysujesz. Na ćwiczeniach z projektowania sieci. Nie udawaj, że nie pamiętasz! Już wtedy pytałam, kto to – mówiła obrażonym tonem.

– Daj spokój, Marta. W życiu jej nie widziałem. Ta twarz po prostu powstała w mojej wyobraźni, nic więcej – broniłem się. Widziałem, że moje szkice wkurzają Martę, więc chciałem ją zapewnić, że naprawdę nie znam tej dziewczyny. Ona jednak miotała się po mieszkaniu, jakby ją coś ugryzło.

Poszedłem do łazienki, żeby zejść jej z drogi. I nagle patrząc w lustro, znów zobaczyłem tę twarz obok mojej. Odruchowo rozejrzałem się dokoła, ale oczywiście byłem sam. Coraz intensywniej próbowałem sobie przypomnieć, czy aby na pewno nie znam kogoś podobnego do dziewczyny z rysunku i… mojej łazienkowej wizji. Tamtego ranka nie zjedliśmy razem śniadania. Marta wróciła dopiero wieczorem, cały dzień spędziła u przyjaciółki.

Od czasu tamtej nieprzyjemnej rozmowy pilnowałem, żeby moje szkice nie dostały się w ręce Marty. Większość wyniosłem do rodziców, a kilka pierwszych rysunków nieznajomej schowałem do plecaka i nie rozstawałem się z nimi. Nieraz myślałem o niej jak o żywej istocie… Czasem łapałem się na tym, że z nią w myślach rozmawiam. A potem… było mi przykro, że jest tylko wytworem mojej wyobraźni.

Minęły cztery lata i przyszedł czas na dyplom. Marta już od dawna spała w małym pokoiku. Nie miałem nic przeciwko takiemu układowi. Nic nas już nie łączyło i myślałem o rozstaniu z Martą. Wciąż jednak nie miałem odwagi, żeby zrobić pierwszy krok.

Zaraz po zdanym egzaminie dyplomowym poszedłem z Jackiem, moim najlepszym kumplem z roku, na piwo.

– Gdzie jedziesz na wakacje? – spytał, gdy usiedliśmy przy barze.

– W ogóle o tym nie myślałem – przyznałem.

– Spoko, mam działkę staruszków na cały miesiąc dla siebie. Bierz Martę i przyjeżdżajcie.

Podziękowałem kumplowi i zapewniłem, że skorzystamy, bo z kasą było cienko, więc o jakichś dalszych eskapadach mogłem zapomnieć. Ale wieczorem, gdy wspomniałem Marcie o zaproszeniu Jacka na Mazury na działkę, zatrzymała się w progu kuchni i spojrzała na mnie jakoś dziwnie.

– Nie, Arek, już nie będziemy razem spędzać wakacji. Nie gniewaj się, czekałam z tym do twojej obrony, żeby cię nie denerwować przed egzaminem…Wyprowadzam się, dzisiaj.

– Masz kogoś? – spytałem zaskoczony, jednocześnie poczułem ulgę.

– Nie, jeszcze nie, ale tak będzie lepiej – powiedziała, a ja postanowiłem jej nie zatrzymywać, choć było mi smutno. Rzeczywiście nasz związek nie miał sensu.

Zadzwoniłem do Jacka.

– Cześć. Wybacz, nie będę ściemniał. Marta mnie zostawiła, jestem sam, nie mam pomysłu, co dalej. Czy twoje zaproszenie jest aktualne?

Następnego dnia rozpakowywałem torbę w domku na Mazurach.

Jesteś jakąś nimfą, syreną?

Był upał. Jezioro kusiło przyjemnym chłodem. Promienie słońca fantastycznie załamywały się na tafli wody, rozpraszając wokół miliony refleksów. Widok był tak piękny, że nie mogłem się powstrzymać przed uwiecznieniem go. Usiadłem na pomoście i z plecaka wyjąłem szkicownik. Jacek pokiwał głową z politowaniem.

– To ty sobie rysuj, a ja idę się kąpać – powiedział i skoczył do wody.

Szkicowanie szło mi opornie. Męczyłem się okropnie, żeby w szarym ołówku oddać tę niesamowitą grę światła. W pewnej chwili usłyszałem za plecami charakterystyczny plusk. Byłem pewien, że to Jacek wynurza się z jeziora. Odwróciłem się i zobaczyłem… JĄ.

Wdrapała się na pomost, przechyliła głowę, rękami wycisnęła z długich jasnych włosów wodę, schyliła się po ręcznik…

– To ty?! – usłyszałem swój głos. – Jesteś jakąś nimfą, syreną? – spytałem idiotycznie.

– Jak na podryw, to mało oryginalnie. Zająłeś moje miejsce – stwierdziła z wyrzutem. Dopiero wtedy zauważyłem leżące obok mnie ubranie.

– Ty naprawdę istniejesz! – wciąż niedowierzałem.

– No skąd? Jestem syreną… Chyba widać, nie? – zaśmiała się trochę szyderczo, a zarazem przyjaźnie.

– Ja cię wymyśliłem! Już dawno… Zobacz – zacząłem bez sensu i sięgnąłem do plecaka po stare szkice.

Dziewczyna wcale mnie nie słuchała i nie chciała patrzeć. Usiadła obok, spuściła nogi do wody i machając nimi beztrosko, wycierała ręcznikiem włosy.

– Urodziłam się w Olsztynie, ojciec Tadeusz, matka Olga… Z tego, co wiem, zostałam poczęta metodą naturalną, przyszłam na świat o czasie, ciąża przebiegała prawidłowo – mówiła rzeczowo. – Nie sądzę, abym była twoim… dzieckiem – zakpiła.– Ale ja naprawdę cię wymyśliłem! Tylko spójrz – trzęsącymi się rękami podałem jej kartki. – Zacząłem cię rysować ponad dwa lata temu…

Patrzyła na szkice w milczeniu. Przekładała je, aż w końcu spytała:

– Masz lusterko?

Pokręciłem przecząco głową. Wstała, odeszła na drugi koniec pomostu. Stanęła, pochylając twarz nad wodą. Patrzyła w dół długą chwilę. Wreszcie powiedziała głośno.

– To ja. Na sto procent. Czy my się znamy?!

Opowiedziałem Melanii, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją oczami wyobraźni. Początkowo uważała, że fantazjuję. Myślała, że widziałem ją wcześniej na Mazurach, kiedy przyjeżdżała do babci, spodobała mi się i dlatego to wszystko. Dopiero, kiedy poznała mnie bliżej, uwierzyła, że mogłem ją sobie wymyślić…

Od kilku tygodni nie rysuję, nie mam czasu. Teraz myślę o przyszłości. Melania też o niej myśli. Myślimy razem…

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama