„Mężczyźni byli słabym ogniwem mojej rodziny. Robili dzieci, a potem wypisywali się z roli troskliwych tatusiów”
„– Wierzę, Justysiu, że dasz sobie radę. Zawsze wszystkie dawałyśmy sobie radę, a mężczyźni to nam raczej w życiu nie pomagali – uśmiechnęła się trochę smutno”.
- Justyna, 40 lat
Kiedyś wydawało mi się, że pewne rzeczy zdarzają się tylko w książkach. Nieszczęśliwe miłości, dramatyczne rozstania, rodzinne epopeje – zaczytywałam się w takich opowieściach od podstawówki. Zdarzało się, że musiałam okłamywać panią w bibliotece i mówić, że „to dla mamy”. Zresztą powoli dorastałam.
– Czy ty się nie za bardzo stroisz, Justysiu? – mama krytycznie mi się przyglądała, gdy wychodziłam z domu. – Tak się teraz ubierają porządne dziewczęta?
– Tak, mamo – mówiłam grzecznie. – Tak się teraz ubierają wszystkie dziewczyny. Wyjrzyj przez okno albo włącz telewizor.
– Też mi wzór: telewizja! – mama podnosiła głos. – Kiedyś dziewczęta o tej porze nie wychodziły z domu.
– Kiedyś biegałabyś nad rzekę, żeby zrobić pranie, a teraz masz pralkę automatyczną. Fajnie, prawda?
Mama ciężko wzdychała, jakbym robiła coś złego. Odkąd ojciec zginął w wypadku, dbała o mnie trochę za bardzo. Ciągle wspominała, jak to uczniowie ubierali się w granatowe fartuszki z białymi kołnierzykami, nosili do szkoły worki z kapciami, a w wolnym czasie pomagali rodzicom. Ale kiedy próbowałam zająć się w domu czymś poważnym, natychmiast wołała: „Ależ dziecko, przecież ty nie wiesz, jak to trzeba zrobić, masz lekcje do odrobienia, po prostu to zostaw”. I tak było ze wszystkim.
Dziwiła mnie babcia Józefina, mama mamy
Nie wtrącała się, nie wyśmiewała, nie zabraniała. I nie mieszała się do moich kłótni z mamą. Dopiero kiedy burzę miałyśmy już za sobą, przychodziła do mojego pokoju, siadała obok i opowiadała o sobie i prababci Matyldzie, czyli swojej mamie. Kochałam te opowieści o dawnej szkole, zabawach, dziewczęcych przebierankach, a nawet miłostkach. Słuchałam babci i wiedziałam, że wszystko skończy się happy endem, bo jej młodość była pełna radości. A potem babcia wstawała i mówiła:
– Późno już, pora spać, Justynko.
– Oj, jeszcze trochę. Tak fajnie opowiadasz, babciu.
– Świat się dziś nie kończy. Jeszcze nieraz sobie porozmawiamy. A teraz – dobrej nocy!
I kiedy zostawałam sama, czułam się lekko, uśmiechałam się i nawet nie wpadało mi do głowy, że w ten sposób Józefina uwalniała mnie od trosk i przekazywała rodzinne dzieje. Ale z czasem rozmawiałyśmy coraz rzadziej. Dorastałam i zaczynałam mieć własne życie. No i oczywiście wydawało mi się, że jestem mądra i sama sobie ze wszystkim poradzę.
Liceum to był kolorowy świat beztroski! Po rygorach obowiązujących smarkulę z podstawówki, nagle poczułam słodki smak wolności. Począwszy od swobody w ubieraniu się, a skończywszy na całowaniu z Mirkiem na półpiętrze klatki schodowej. Dla mnie, dziewczyny wychowywanej w tradycyjnej obyczajowości, był to skok w wielki świat.
– Najważniejsze, żebyś się dobrze uczyła, Justynko – powtarzała ciągle mama.
– Ciesz się młodością, ale pamiętaj, że nie wszystko, co atrakcyjne, jest też dobre – mówiła babcia Józefina.
Z nauką sobie radziłam, więc miałam sporo czasu dla siebie. Zaczęłam trenować koszykówkę: jako wysoka i silna dziewczyna szybko stałam się reprezentantką szkoły i zwróciłam na siebie uwagę. Nauczycieli, trenera, no i chłopaków. A że byłam ambitna, wylądowałam w klubie. Wtedy świat stał się jeszcze bardziej kuszący, a ja miałam możliwości, by czerpać z niego pełnymi garściami. I wtedy zaczęły się schody. Mama była przeciwna moim treningom, grze na poziomie profesjonalnym. Nie przyjmowała do wiadomości, że można być zawodowym sportowcem.
– To nie zawód, to zabawa! – krzyczała. – Złamiesz rękę albo nogę i będzie po wszystkim. Nawet do sklepu cię nie wezmą.
I jak jej miałam wytłumaczyć, że to XXI wiek i świat wygląda zupełnie inaczej? Nie umiałam.
– Dlaczego ona nie chce tego zrozumieć? – pytałam babcię. – Nie ma do mnie zaufania, a ja nie jestem głupia.
– Ona po prostu martwi się o ciebie, Justynko – Józefina patrzyła mi w oczy. – Kiedy twój ojciec odszedł, miałaś ledwie pięć lat i wszystkie obowiązki spadły na jej głowę, ale dzielnie sobie z nimi radziła.
– To niczyja wina, że tata zginął. Może on bardziej by mnie rozumiał.
Józefina podniosła spracowane dłonie i pogłaskała moje policzki.
– Twój ojciec, Justysiu, nie zginął – powiedziała cicho. – On po prostu odszedł. Wyszedł i nie wrócił, a ona go nie szukała. Pogodziła się z tym, ale nie było to łatwe.
– Dlaczego nigdy nic mi nie powiedziała?! Byłoby jej łatwiej. I mnie chyba też. A skoro ojciec nie chciał z nami być, to pies z nim tańcował.
– To nie był twój ojciec, dziecko – babcia jeszcze bardziej ściszyła głos.
I wtedy mnie zatkało
– Dlatego odszedł… – wyszeptałam.
Józefina przez chwilę milczała. Ujęła moje dłonie i powiedziała spokojnie:
– Wierzę, Justysiu, że dasz sobie radę. Zawsze wszystkie dawałyśmy sobie radę, a mężczyźni to nam raczej w życiu nie pomagali – uśmiechnęła się trochę smutno. – Wszystko się ułoży, a kłótnie z matką w niczym nie pomogą, więc nie rób jej czegokolwiek na złość. To twoje życie jest teraz ważne. A teraz pora już spać, dobranoc.
W głowie mi szumiało od nadmiaru informacji, domysłów i przypuszczeń. „Ale ta moja rodzina popaprana” – myślałam. „Czy ja też będę miała takie życie?” Z tym pytaniem usnęłam.
Wbrew matce trenowałam dalej. Ba! Dostałam powołanie do kadry! Cieszyłam się bardzo, bo osiągnęłam coś dzięki sobie. I było mi bardzo miło, że na moje mecze przychodziła Józefina, która wkrótce stała się maskotką w klubie i „dorobiła się” honorowego miejsca na widowni. I zawsze się uśmiechała, choć nie zawsze wygrywałyśmy. Szkoda tylko, że nigdy nie przyszła z mamą.
Na szczęście zawsze była przy mnie babcia
Maturę zdałam bez problemów, ale ze studiami postanowiłam zaczekać. Sport wciągnął mnie na tyle mocno, że nie widziałam możliwości pogodzenia nauki z koszykówką. Oczywiście matka miała mi to za złe. Ale nie miała nic przeciwko temu, żeby w domu znalazł się nowy telewizor, pralka, meble, kuchenka i takie tam duperele. Samo słowo „stypendium” drażniło ją, bo to nie była „przyzwoita pensja”. Na szczęście babcia była zawsze ze mną i zawsze popierała moje decyzje. No i miałam jeszcze jednego osobistego kibica. Mirek z chłopaka „od całowania na klatce” zmienił się w chłopaka „na poważnie”. Wprawdzie oficjalnie się nie zaręczyliśmy, bo nie chcieliśmy całej tej szopki, ale śliczny pierścionek z brylancikiem kochałam tak jak jego. I tacy szczęśliwi, zakochani i optymistycznie nastawieni do świata weszliśmy dorosłe życie: Mirek jako student trzeciego roku architektury, a ja z numerem „3” na koszulce reprezentacji.
A w lipcu, tuż przed wspólnymi wakacjami, zostałam aresztowana. Wiem – każdy przestępca zawsze się tak tłumaczy: to nie ja, jestem niewinny. Ale ja naprawdę nie miałam nic wspólnego ani z handlem, ani z dystrybucją środków dopingujących. Nie płakałam. To Mirek ryczał i obiecywał, że będzie czekał, odwiedzał, pisał. Powtarzał to tyle razy, że wbił mi to w głowę jak orbitoklast do lobotomii. Zacięłam się, zacisnęłam zęby i powiedziałam sobie, że choćby nie wiem, co się działo – wytrzymam. Na pożegnanie przytuliłam najpierw Mirka.
– Nie martw się o mnie, dbaj o Józefinę, o siebie i o mamę, jeśli pozwoli. Jeżeli nie zechcesz czekać, zrozumiem, ale mi to powiedz – skończyłam, a on znowu się popłakał.
Babcia przytuliła mnie mocno
Była smutna, ale nie płakała.
– W naszej rodzinie kobiety nie płaczą – powiedziała spokojnie. – One trwają. Tak już mamy zapisane, Justynko. Więc mnie nie musisz mówić, że wytrwasz. Ja to wiem. I wierzę, że doczekam. A Mirkiem się zajmę. Twoją matką także.
Nie liczyłam dni, nie wariowałam, nie zarzucałam wymiaru sprawiedliwości setkami listów, próśb, gróźb i odwołań. Ćwiczyłam, czytałam, nie wchodziłam w żadne układy, a kiedy mogłam, pomagałam. Bo więzienie to też taka gra zespołowa. Nie wszystkie dziewczyny potrafią się przystosować. Ale łączyło nas jedno: chciałyśmy wyjść z puszki bez szwanku. Mnie się uda. Nie wiem, skąd ta pewność, ale wiedziałam, że tak będzie. Mirek był kochany. Przyjeżdżał, pisał, przysyłał paczki z jedzeniem, książki. Aż któregoś dnia przyjechał smutny. Czułam, że stało się coś złego.
– Justysiu, ona nie pozwoliła ci mówić… – zaczął niepewnie.
– Józefina nie żyje – domyśliłam się natychmiast i poczułam się, jakbym straciła największy skarb. – Cierpiała?
– Nie. Po prostu się nie obudziła. Chorowała, ale zabroniła mi powiedzieć, nie mogłem jej tego zrobić.
– Rozumiem, Mirek. Nie mam pretensji, bo rozumiem i ciebie, i ją. Pewnie zrobiłabym tak samo.
– Kazała przekazać ci to – podał mi tekturową teczkę.
– Co to jest?
– Nie wiem, nie zaglądałem.
Rozwiązałam troczki i zobaczyłam dwa grube zeszyty oprawione w czarną tekturę. Otworzyłam pierwszy z nich. Na pierwszej stronie starannie wykaligrafowane były trzy słowa: Matylda K, Dziennik. Pierwszy wiersz następnej strony zaczynał się słowami: „Na świat przyszłam dnia 14 marca roku pańskiego 1901 w mieście…”. Spojrzałam na Mirka.
– Dziękuję, kochanie. To pamiętnik mojej prababki, a potem babki. To moje korzenie. Dziękuję.
Mirek wrócił do Warszawy, a ja przez kilka dni wczytywałam się w opowieści o życiu moich protoplastek. Niewiele w nich było anegdot i dykteryjek, którymi niegdyś raczyła mnie Józefina, za to mnóstwo bólu, cierpienia, siły i wytrwałości kobiet, które nie miały wątpliwości, co jest ważne. A im więcej wiedziałam o ich losach, tym bardziej byłam pewna, że wyjdę z tej nory i będę tak silna, jak Matylda, Józefina i – mimo wszystko – moja matka, Marianna.
Nie dostałam przepustki na pogrzeb Józefiny. Wściekłam się i trochę narozrabiałam. Wtedy jeszcze raz przeczytałam zapiski Matyldy i Józefiny, i jeszcze raz, i znowu. I nagle ostatniego dnia stycznia otworzyły się drzwi celi i strażniczka warknęła:
– Justyna, zbieraj się. Wychodzisz.
Jedyne, co zabrałam, to teczkę z pamiętnikami. Resztę zostawiłam.
– Bierzcie, co chcecie, dziewczyny. Bieliznę też – powiedziałam. – Ja tu już nie wrócę.
– Trzymaj się „Długa”. Nie wracaj.
Mirek czekał przed bramą w czerwonym oplu. Kiedy mnie zobaczył, wyskoczył jak na sprężynie i oczywiście się rozpłakał. A ja jak zwykle śmiałam się z niego. Zaprowadził mnie do auta i otworzył drzwi. Wtedy ją zobaczyłam.
– Mama? – głos mi się załamał. Wsiadłam i bardzo mocno ją przytuliłam. I tak objęte jechałyśmy w ciszy do domu. Tylko Mirek co jakiś czas pociągał nosem.
To była moja część historii
– I to koniec, mamusiu?
– No koniec, Małgosiu. Bo potem się z tatą pobraliśmy, urodziłaś się i teraz ty jesteś najważniejsza. Niedługo spiszesz swoją historię.
– Naprawdę bedę mogła? – zawołała podekscytowana.
– Oczywiście, że tak, córeczko. A nawet powinnaś…
– Dość tego, moje panie! Jest późno i pora spać. Małgosiu, idź powiedz dobranoc babci i zmykaj do siebie. Już, już,! – klepnął małą po pupie. A kiedy dzielna pierwszoklasistka zniknęła za drzwiami, podszedł do mnie i jak zwykle wieczorem pocałował mnie w wytatuowane na ramieniu literki „M” i „J”. Uśmiechnęłam się i cmoknęłam go w nos.
„Cudowny chłopak – pomyślałam nie po raz pierwszy. – Wciąż jest pewien, że to on i ja. I tak już zostanie”.
Bo przecież niczego nie zmieni fakt, że tak naprawdę chodzi o Matyldę, Józefinę, Mariannę, Justynę, a teraz także Małgorzatę.