Reklama

Mój Jarek wrócił z pracy mocno podenerwowany. Zauważyłam to od razu. Po wyrazie twarzy, po chodzie, po tym, jak usiłował otworzyć piwo, które od razu wyciągnął z lodówki. Drażniło mnie to jego sapanie, ale bycie z kimś w związku to także akceptacja wad tej drugiej osoby. Ja również nie byłam święta i na pewno miałam irytujące nawyki, które on musiał jakoś znieść.

Reklama

– No to mów, co cię tak rozdrażniło, że mi tu dyszysz – zaatakowałam od razu, bo dobrze wiedziałam, że jak tego z siebie nie wyrzuci, to będzie się snuł skwaszony przez resztę dnia. A nie miałam ochoty całe popołudnie słuchać tych jego parsknięć i prychnięć. O szemrającym potoku przekleństw płynącym z jego ust nie wspominając.

– Bo już po prostu mam dość tego wszystkiego – mruknął z rezygnacją w głosie.

– Tego wszystkiego, to znaczy czego? Mnie, naszego małżeństwa, życia? Sprecyzuj z łaski swojej, bo nie wiem, czy mam się szykować do rozwodu… Mieszkania na stare lata szukać?

– Kurde, nie. Nie ciebie. Ale życia tak. Dokładniej takiego życia. W sensie tu, w tym mieście. Dobija mnie ta gonitwa, ten zgiełk, to zamieszanie. Cholera, mój szef to dupek do sześcianu. Co ja poradzę, że gdy jechałem rano do biura, jakiś kretyn wpakował się na skrzyżowanie na czerwonym i musiałem godzinę czekać, aż odblokują przejazd? A wyobraź sobie, ten dał mi ostrzeżenie i pojechał po premii. Jakby to była moja wina…

Zobacz także

– Rany boskie! – aż zakrzyknęłam. – Najważniejsze, że nic ci się nie stało. Pal licho premię. Pieniądze rzecz nabyta. Raz są, raz nie ma. A straconego zdrowia można już nie odzyskać.

– Ta, wiem – burknął. – I masz rację, nawet nie o tę kasę chodzi. To niesprawiedliwość mnie boli najbardziej. Jaki ja miałem wpływ na to, co się wydarzyło? Żaden. A on potraktował mnie tak, jakbym to ja po pijaku spowodował kraksę. Ostatnio sporo myślałem…

– Aż się boję, do jakich wniosków doszedłeś, skarbie – zakpiłam.

Jarek uraczył mnie karcącym spojrzeniem.

A do takich, że powinniśmy się stąd wynieść w cholerę. Kupmy jakąś ładną działeczkę pod miastem, mogłaby być z domkiem do remontu, i przenieśmy się tam. Zostawmy ten cały cyrk za sobą. Za rok przechodzę na emeryturę. Nie musimy się tutaj kisić. Wdychać smogu, głuchnąć od ryku samochodów, patrzeć na wszechobecną szarzyznę, słuchać idiotów…

– Jarek, przecież ty jesteś mieszczuch z dziada pradziada, z krwi i kości. I tobie agroturystyki się zachciewa?

Małżonek spojrzał na mnie z podziwem.

– Genialny pomysł! Moglibyśmy wynajmować pokoje. Sama wiesz, że jest teraz na to popyt. Ludzie zapłacą spore pieniądze, żeby przez kilka dni pobyć bliżej natury.

Popukałam się w czoło.

– I co? Krowę sobie kupisz, żeby sery i masło wyrabiać? Albo zbudujesz kurnik? Człowieku, nawet obrazka nie umiesz powiesić! O hodowli zwierząt masz jeszcze mniejsze pojęcie.

– Wielkie dzięki, że we mnie wierzysz…

Pocałowałam głuptasa w policzek.

– Oj, już nie dąsaj się. Po prostu zastanawiam się, jak ty to sobie wyobrażasz? Skąd weźmiemy pieniądze? Milionerami nie jesteśmy.

– E, no przecież mamy trochę odłożonego grosza. A jak sprzedamy mieszkanie, na pewno wystarczy na jakąś niedużą działeczkę z małym domkiem. Hm?

Wzruszyłam ramionami.

– W sumie… co nam szkodzi? Jak znajdziesz coś atrakcyjnego, pomyślimy. Tylko pamiętaj, że to poważna decyzja. Jesteś gotowy na zwrot o sto osiemdziesiąt stopni? Na totalną rewolucję? – straszyłam, mając nadzieję, że choć trochę go zniechęcę.

Miesiąc później Jarek kazał mi się szykować do wyjazdu

Znałam mojego męża blisko czterdzieści lat i wiedziałam, jaki jest uparty. Gdy się na coś nakręcił, to ciężko mu było przemówić do rozumu. Jednak w tym wypadku naprawdę nie wiedział, na co się porywa. Był świetnym księgowym, dokładnym, skrupulatnym, solidnym, ale na wiejskiego gospodarza kompletnie się nie nadawał.

On nawet do montażu mebli wynajmował fachowców, a przy własnej chałupie ciągle jest coś do zrobienia. Posiadanie domku pod miastem samo w sobie nie było złą koncepcją, ale nie do stałego pobytu, a na wakacyjno-weekendowy wypady. Nie widziałam się w roli gospodyni goszczącej letników i serwującej sery własnej roboty. Na emeryturze chcę leżeć i pachnieć, a nie zasuwać wokół innych. Chcę odcinać kupony, a nie zaczynać od nowa w nowym miejscu niczym młode małżeństwo na dorobku. Mój mąż chyba zdążył zapomnieć, jak się cieszyliśmy, gdy nasz syn wreszcie się wyniósł na swoje, a my zyskaliśmy przestrzeń i swobodę. Nie chcę jej stracić na rzecz jakichś mrzonek.

Jakiś miesiąc później Jarek kazał mi się szykować do wyjazdu.

– Gdzie jedziemy? – zainteresowałam się. – Na romantyczny obiad do restauracji?

Nieco się zmieszał.

– Pamiętasz, jak wspominałem ci, że chciałbym przeprowadzić się bliżej natury?

Pokiwałam głową.

– No więc znalazłem fajną działeczkę. Z niewielkim domkiem, za przystępną cenę. Pojedziemy ją obejrzeć.

Droga była dziurawa, co gorsza siąpił deszcz

Łudziłam się, że zapomniał. No nic, nie zamierzałam stawiać sprawy na ostrzu noża, bo rozwód na emeryturze też mi się nie uśmiechał, ale zwykle konfrontacja mrzonek z rzeczywistością wystarcza, by otrzeźwieć. Ze mną mój mógł dyskutować, ale nie z faktami.

Umalowałam się, ubrałam i pół godziny później pruliśmy naszą toyotą w stronę słońca. Którego na marginesie nie było nawet widać, bo niebo zasnuwały ciężkie, burzowe chmury. Już siąpiła z nich mżawka, a tylko patrzeć, jak ten kapuśniaczek zmieni się w ulewę. Idealną pogodę na taką wycieczkę sobie mężuś wybrał. Ale nie było sensu mu tego perswadować, bo gotów się obrazić, pojechać sam i zrobić coś głupiego.

Po godzinie tłuczenia się dziurawymi drogami i wyboistym dróżkami dotarliśmy na miejsce. Wioska liczyła kilka domów na krzyż, porozrzucanych po obu stronach zdewastowanego asfaltu. My zatrzymaliśmy się przed szpetnym budynkiem z czerwonych pustaków. Przylegał doń ganek z porośniętych mchem desek, który zdawał ledwo trzymać się kupy. Pokryty gontem dach też sprawiał wrażenie, że odfrunie wraz z pierwszą burzą. Zarośnięty chaszczami teren otaczała pordzewiała siatka. Nie podobało mi się tu, ale na razie nic nie mówiłam. Byłam ciekawa, jak sprawa potoczy się dalej.

Chałupa była brzydka, otoczenie jeszcze gorsze

Przy skrzypiącej furtce stał wysoki mężczyzna. Jak oświecił mnie małżonek, działka należała do jego dziadka. Po śmierci staruszka długo leżała odłogiem i czekała na kogoś, kto ją kupi. Zapaliła mi się czerwona lampka. Skoro przez lata nie było chętnych, to coś musiało być na rzeczy.

Właściciel jowialnie zaprosił nas na oględziny. Przeszliśmy przez zapuszczone podwórko. Nasz przewodnik otworzył drzwi wejściowe i wkroczyliśmy na zalatujący spróchniałym drewnem ganek, a następnie weszliśmy do ciemnego przedpokoju. W środku nie wyglądało tragicznie, ale rewelacyjnie też nie. Cztery pokoje, wszystkie puste. Piec kaflowy, drewniane okna, które wymagały wymiany, bo wiatr wpadający przez szczeliny aż świszczał. Na jednej ze ścian zauważyłam nieudolnie zamaskowane plamy po grzybie.

Wzięłam ślubnego na bok.

– Oszalałeś? Przecież to rudera! – szepnęłam mu do ucha. – I to nieocieplona.

– Helka, nie przesadzaj. Nie jest tak źle. Wyremontuje się – stwierdził beztrosko.

– A cena jest naprawdę atrakcyjna. Jak sprzedamy mieszkanie…

– Nie rozpędzaj się tak. Kto wyremontuje? Ty? Już to widzę! – syknęłam, odwróciłam się na pięcie i wróciłam na podwórko.

Obeszłam dom dookoła.

Odkryłam krzaki, chwasty, kamienie i masę pustych butelek po wódce. Pięknie, czyli na tyłach mieliśmy melinę. Na dokładkę natrafiłam na coś, co kiedyś chyba było fundamentami pod… coś, a teraz zmieniło się w najeżone prętami zbrojeniowymi gruzowisko. W lecie, gdy trawa jest wysoka, pewnie nie zauważyłabym tego miejsca.

Po chwili Jarek i właściciel posesji dołączyli do mnie.

– Co tu kiedyś stało? – spytałam.

Facet jakby się zakłopotał.

– Tu…? Ach, szopa dziadka. Ale chodźmy do środka, bo zimno – dodał szybko i odciągnął nas stamtąd. – I co? – spytał, kiedy ponownie znaleźliśmy się wewnątrz woniejącego stęchlizną i pleśnią domu. – Jak się państwu podoba?

– Nieszczególnie… – zaczęłam, ale mój mąż natychmiast wszedł mi w słowo.

– Jesteśmy zainteresowani. Odezwiemy się do pana, kiedy tylko dogadamy z żoną szczegóły – obiecał.

Poczerwieniałam ze złości. Dyplomacja dyplomacją, ale już bez przesady. Pozwalałam Jarkowi wierzyć, że jest głową rodziny, i dyskretnie zarządzałam z tylnego siedzenia. Czterdzieści lat się ta taktyka sprawdzała. No ale skoro mój mąż ni z tego, ni z owego oślepł na fakty, będę musiała nim wstrząsnąć i ostro mu nagadać, jak wrócimy do domu. Nie zrobiłabym tego do razu, żeby go publicznie nie zawstydzać.

Pożegnaliśmy się z zadowolonym właścicielem, wsiedliśmy do auta i odjechaliśmy. Tuż za wioską zauważyłam niewielki sklepik przyklejony do brzydkiego domu.

– Stań, pić mi się chce – nakazałam mężowi służbowym tonem.

Wykonał polecenie bez szemrania. Chyba wyczuł, że jestem wściekła.

Weszliśmy do środka. Za ladą stała gruba sprzedawczyni w średnim wieku, z fryzurą modną jakieś dwie dekady temu. O chłodnię wypełnioną alkoholem opierał się brodaty facet i sączył piwo. Sądząc po tym, jak się chwiał, nie pierwsze tego dnia.

– Dzień dobry…

– A dzień dobry, dzień dobry! – przywitała nas sklepikarka, obdarzając nas promiennym uśmiechem.

Skinęłam głową.

– Poproszę butelkę wody mineralnej.

– A wy to… A państwo to chyba… nietutejsi – wymamrotał pijaczek, zezując na nas spode łba.

– Owszem, przynajmniej na razie – odparł Jarek wesolutkim tonem.

Na razie? Czy to zaklinanie rzeczywistości w wykonaniu mojego upartego jak osioł ślubnego? Naprawdę prosił się o burę.

– Domek oglądaliśmy, bo chcemy się tutaj osiedlić – kontynuował małżonek, jakby tych ludzi cokolwiek to obchodziło.

– Domek? – zdziwiła się sprzedawczyni. – Tutaj? Dziwne, bo nie słyszałam, żeby ktoś coś sprzedawał…

– Mój mąż zakochał się w tej ruinie z czerwonych pustaków, ze dwieście metrów w tamtą stronę – pokazałam ręką i zapłaciłam za wodę.

Po plecach przeszły mi ciarki, a żołądek podszedł do gardła

Pijak wybałuszył oczy, a sprzedawczyni zbladła. Może dlatego, że dałam jej stówę i musiała mi wydać resztę. Tak bywa, gdy w sklepie nie można płacić kartą.

– Tej, co to w niej Waldek mieszkał? – spytała.

– Chyba tak – odparłam, upychając banknoty i monety do portfela.

Ekspedientka uciekła wzrokiem, a pijaczek wydał z siebie dziwny odgłos. Ni to beknięcie, ni kichnięcie.

– A pochwalił się wam, paniusiu, jakie nieszczęście jego dziadunia tam spotkało? – wybełkotał.

– Kazik, weź się zamknij – skarciła go kobieta, łypiąc na niego groźnie.

– Bo co? – obruszył się. – Ciul z wężem w kieszeni, co ma się za lepszego od innych, co paru drobniaków na piwko sąsiadowi szczędzi, a raz to mi nawet w pysk dał, jak się o to jego auto oparłem – zwrócił się do mnie – widziała te resztki fundamentów?

– Widziałam – potwierdziłam. – Pan K. twierdzi, że jego dziadek miał tam szopę czy coś…

– Guzik miał, a nie szopę! Chlewnia tam była. I kilka świń. Jak raz tam poszedł, to zasłabł i wpadł do zagrody. Sam mieszkał, mało kto go odwiedzał. Dopiero po kilku dniach się sąsiedzi zorientowali, że Waldka długo nie ma. Szukali, ale nie znaleźli… – opowiadacz zamilkł, chyba dla wzmożenia efektu.

– No i co się z nim stało? – spytałam zaciekawiona.

– A co się miało stać? Pół roku później, jak rozbierali budynek, tylko kilka zębów znaleźli w gnoju – zarechotał.

Po plecach przeszły mi ciarki, a żołądek podszedł do gardła. Popatrzyłam na Jarka. Był blady jak ściana. Na nim ta historia zrobiła równie upiorne wrażenie.

– Żartuje pan sobie, prawda? – wyjąkał.

– Panie, a czy ja wyglądam na żartownisia? Zapytaj pan kogo chcesz we wsi. Wszyscy…

– Chodź już! – złapałam męża za rękaw.

– Dziękujemy państwu – capnęłam kupioną wodę i ciągnąc za sobą małżonka, ewakuowałam nas ze sklepu.

Całą drogę powrotną milczeliśmy. Dopiero w domu, gdy usiedliśmy przy kuchennym stole, Jarek się odezwał:

– Ale historia… Myślisz, że ten facet mówił prawdę? Że dziadek tego K.… No, wiesz.

Wzruszyłam ramionami.

– Czort wie. Może wymyślił ją z czystej złośliwości. Żeby tamtemu zaszkodzić, uniemożliwić sprzedaż, bo mu grosza poskąpił i gębę obił. Nie mam pojęcia. W każdym razie mówię ci otwarcie i prosto z mostu: zapomnij o tamtej działce. W życiu nie zamieszkam w miejscu z taką legendą w tle. Prędzej się z tobą rozwiodę.

Jarek skrzywił się.

– Już mnie tak nie strasz, nie musisz. Spokojnie, mnie też się odechciało tej całej agroturystyki. Miałaś rację, mieszczuch jestem, co to ani na budowlance się nie zna, ani na rolnictwie, ani tym bardziej na hodowli zwierząt. Już wolę użerać się z szefem, w końcu to tylko rok jeszcze.

Reklama

Odetchnęłam z ulgą.

Reklama
Reklama
Reklama