Reklama

Słałam ostatnią stronę numeru do drukarni. Był to materiał o domu, który właściciel zbudował na zagubionej wśród wydm plaży. Na zdjęciach to miejsce wyglądało jak raj. I nagle pomyślałam: „Kobieto, masz 47 lat, póki jeszcze masz trochę sił, pora ruszyć zobaczyć świat. Teraz albo nigdy. Jeszcze parę lat na tym krzesełku, przed tym monitorem – a kręgosłup i wzrok wysiądzie ci do reszty. Nie mówiąc o psychice. Po prostu wstań i coś zrób!”.

Reklama

Gdy zaniosłam szefowej wymówienie, nie miałam zielonego pojęcia, dokąd i kiedy wyjadę. Wiedziałam tylko, że jak będę czekać do jutra, to w nocy przyjdzie mi do głowy tyle argumentów przeciw, że się nie zdecyduję.

Szefowa nie uwierzyła, że chcę rzucić pracę w branży. Była pewna, że przechodzę do konkurencji. Podejrzewam, że ciągle uważa, że ta Australia – w której mieszkam od tamtej pory – to przykrywka, a tak naprawdę pod pseudonimem pracuję w innym magazynie… Ale po kolei.

Przez następny tydzień siedziałam w internecie i szukałam inspiracji. Gdy zobaczyłam post Iana z Dublina – wiedziałam, że to jest to. Wysłałam mu wiadomość i czekałam. Do północy odpowiedź nie nadeszła, więc się poddałam.

„Jutro zacznę szukać dalej” – pomyślałam i poszłam spać

Następnego dnia do skrzynki zajrzałam dopiero po południu. Nic ciekawego… i nagle – wiadomość od Iana! Napisał, że swój anons umieścił na forum już miesiąc temu, i stracił nadzieję, że znajdzie kogoś, kto porwie się z nim na to szaleństwo. I że jeżeli naprawdę jestem gotowa, to możemy zacząć planować naszą podróż od razu.

Zobacz także

Iana pomysł był taki: dotrzeć samochodem do Australii przez Turcję, Iran, Indie… Na wszelki wypadek napisałam mu od razu, że mam 47 lat – żeby potem nie był rozczarowany. Odpisał mi, że w porządku, nie ma nic przeciwko. Zaczęliśmy dogrywać szczegóły. Załatwianie formalności, szczepienia – wszystko to zajęło mi jeszcze miesiąc. Mieszkanie za opłaty wynajęłam koleżance. Nie wiedziałam, kiedy wrócę – nie bardzo więc mogłam je wynająć komuś obcemu.

Mamie o mojej wyprawie powiedziałam w ostatniej chwili.

Postradałaś zmysły dziewczyno? Jezus Maria! – to był dopiero początek.

A potem zalał mnie słowotok. Ogólny wydźwięk był taki, że jestem niedojrzała i nieodpowiedzialna. Na wszelki wypadek oszczędziłam jej informacji, że towarzysza podróży poznałam przez internet. Tego mogłaby już nie przeżyć. Wymyśliłam historyjkę o przyjacielu ze studiów.

Z Ianem umówiłam się w Wiedniu, gdzie dotarłam pociągiem. Z rozpoznaniem nie miałam żadnego problemu – Ian był tak irlandzki, że bardziej się nie da. Wysoki, chudy, z rudą czupryną. Domyślałam się, że jest młody – ale że aż tak? Wyglądał na góra 22 lata. Ale było za późno na odwrót.

– Anna? – zapytał, po czym uścisnęliśmy sobie ręce.

Skinęłam głową. Zapakowałam plecak i torbę do bagażnika. Wsiadłam do środka i zapanowała niezręczna cisza.

– Jak masz wątpliwości, czy podróżowanie z panią w wieku twojej mamy to dobry pomysł, mów. Mogę jeszcze wrócić do domu i wymyślić coś innego – odezwałam się w końcu.

– Skąd. Ja po prostu jestem nieśmiały – przemówił w końcu czerwony jak burak. – Proszę, tu są mapy i plan podróży. Wydostańmy się z miasta.

W Islamabadzie Ian się poddał

Przez następne dwie godziny zajmowaliśmy się tylko nazwami ulic, numerami dróg, autostrad. Gdy zatrzymaliśmy się na kawę – znowu ja musiałam zagadywać.

– Powiedz mi coś o sobie. Studiujesz, pracujesz, masz rodzeństwo, psa, kota…? Ja tobie już sporo napisałam.

Okazało się, że Ian nie jest aż tak młody, jak myślałam. Miał 28 lat, skończył socjologię i pracował w agencji reklamowej. Dwa miesiące temu został nagle zwolniony i wtedy go naszło, że nie chce szukać innej pracy. Na dodatek rozstał się z dziewczyną i doszedł do wniosku, że pora na trochę szaleństwa. Jego towarzyszką miała być koleżanka z pracy, którą też zwolniono. Zaplanowali wyprawę razem, ale ona dostała superofertę z innej agencji i postanowiła ją przyjąć.

– Ja już byłem tak nakręcony na tę podróż, że nie mogłem się wycofać. Ale nie chciałem jechać sam. Stąd pomysł na anons w necie. Chyba pomysł wszystkim wydawał się zbyt odjechany, bo odezwałaś się tylko ty. Szalona Polka – Ian spojrzał na mnie zaczepnie. – Zawsze wiedziałem, że nasze nacje mają coś wspólnego. Brakuje nam piątej klepki – zaśmiał się.

Zaśmiałam się i ja, i pierwsze lody zostały przełamane. Wieczorem na kempingu piliśmy polską wódkę i irlandzką whisky. Oczywiście rano oboje byliśmy w dość opłakanym stanie.

Po trzech dniach dotarliśmy do Stambułu. Na kempingu recepcjonistka w chuście była zdziwiona.

– Jeden namiot? Pani spać z pan? – zapytała łamaną angielszczyzną.

Syn będzie spał w aucie – wypaliłam i dziewczyna odetchnęła.

Od tamtej pory Ian dla żartu mówił do mnie „mamusiu”. Parę razy oberwał za to poduszką w głowę.

Zbliżaliśmy się do Iranu. Postanowiliśmy się trzymać wersji, że Ian jest moim synem. Ale na granicy nikt nie zadawał żadnych pytań. Kłopoty zaczęły się przy wyjeździe. Pogranicznicy kazali nam wysiąść z samochodu.

Zaczęli go bebeszyć. Potem wzięli od nas dokumenty i zniknęli na 40 minut. W końcu wyszedł do nas jeden z policjantów i kazał nam zabrać rzeczy z samochodu. Próbowaliśmy dyskutować, ale coś krzyknął. Jeden z jego podwładnych mówił po angielsku. Wyjaśnił nam, że samochód jest zdaniem jego szefa kradziony, i mamy szczęście, że zostaje tylko zarekwirowany. My możemy iść dalej na piechotę. Ian próbował sugerować, że zapłacimy grzywnę, ale samochód jest nam potrzebny. Policjant tylko kiwał głową i pokazywał, że mamy sobie pójść. Gdy zaczął łapać się za broń, odpuściliśmy.

Z mapy wynikało, że kilkanaście kilometrów dalej jest pakistańskie miasteczko, a w nim stacja kolejowa… Po kilku godzinach marszu i kilkunastu koczowania na stacji udało nam się wsiąść w pociąg do Islamabadu – stolicy Pakistanu. Ian milczał całą drogę. Próbowałam go jakoś podnieść na duchu, że przecież miała być przygoda, to jest, ale nic nie wskórałam.

W końcu powiedział, że chyba ma dosyć i wraca do domu. Przez chwilę chciałam zrobić to samo, lecz na lotnisku okazało się, że za trzy godziny jest samolot do Sydney.

– Ian. Naszym celem była Australia. Leć ze mną – próbowałam go namawiać, nic z tego.

Pożegnaliśmy się na lotnisku

Pisujemy do siebie maile. Wiem, że znalazł nową pracę i miłość. Zapraszam go, żeby mnie odwiedził, ale chyba stracił serce do Australii.

Ruszyłam w dalszą podróż sama. Na bilet samolotowy wydałam sporą część oszczędności, więc po Australii chciałam poruszać się autostopem. Wiem, w moim wieku to szaleństwo, ale postanowiłam spróbować. Miałam zamiar objechać kontynent dookoła. Udało mi się przejechać tylko dwa tysiące kilometrów. Na dobre utknęłam w małej zatoczce w Queensland. Nie zdradzę jej nazwy. To takie miejsce, do którego trzeba trafić samemu.

Mnie przywieźli do niego surferzy, których zaczepiłam na stacji benzynowej. Powiedziałam, że wszystko mi jedno, dokąd mnie zawiozą. Ale jak będzie to miejsce, gdzie można znaleźć jakąś pracę na parę tygodni – to będzie świetnie, bo kończą mi się fundusze. Młodzieńcy popatrzyli po sobie, w końcu jeden mruknął.

– Może George ci coś znajdzie.

Dobrze, że miałam parasol, bo następnych parę godzin spędziłam na pace pick-upa w słońcu. Temperatura musiała dochodzić do 40 stopni.

– Żyjesz tam? – od czasu od czasu pytał kierowca, wystawiając głowę przez okno; ponieważ ciągle dawałam znaki życia – jechaliśmy dalej.

Zjechaliśmy z autostrady. Rzucało niemiłosiernie, musiałam się trzymać kurczowo, żeby nie wypaść. Gdy miałam już wołać, że chyba jednak nie żyję, pick-up gwałtownie skręcił i zobaczyłam miejsce, które naprawdę wyglądało jak raj. Piasek był tak biały, a woda tak turkusowa, jakbym znalazła się na pocztówce. W głębi, wśród drzew, stał dwupiętrowy budynek z wielkim tarasem.

– Pensjonat George’a – wyjaśnił mój kierowca. – Możesz tam popytać o pracę. I o nocleg.

A więc nie będę tutaj najstarsza

Po chwili zorientowałam się, że w tej zatoce wszystko kręci się wokół surfingu. W szopie mieściła się wypożyczalnia i warsztat, wokół rozstawiono stojaki na deski i wieszaki na pianki.

„Czego ja tu szukam?” – zaczęłam panikować. – „Nie dość, że wszyscy tutaj mają po 20 lat, to jeszcze nie mam zielonego pojęcia o surfingu”.

Ale przynajmniej jedną noc musiałam tu spędzić. Nie było mowy, żebym po tej szalonej podróży dała radę dojść na nogach do głównej drogi. Byłam obolała i poobijana. Przyglądałam się opalonym młodzieńcom siedzącym na tarasie i zastanawiałam się, który z nich to George. Już miałam zapytać, gdy usłyszałam tubalny głos:

To ty musisz być tą niespodzianką, o której chłopcy mówili. Wprawdzie ich zdaniem przywieźli tu dinozaura w moim wieku, a ja widzę młódkę, ale dla nich każda dziewczyna po osiemnastce to staruszka. Witaj w mojej zatoce, jestem George.

Odwróciłam się. Przede mną stał opalony na brąz olbrzym. Miał burzę białych włosów, nagi tors porośnięty siwymi włosami. Ubrany był tylko w hawajskie portki i słoneczne okulary w żółtych oprawkach. I miał najszerszy uśmiech, jaki widziałam w życiu. Nie zdążyłam nic powiedzieć, gdy już ściskał moją rękę w swojej wielkiej dłoni.

– Anna – wydusiłam z siebie po chwili. – Właśnie się zastanawiałam, który z tych chłopaczków to George. Cieszę się, że jest tu jednak ktoś dorosły.

George zaśmiał się na cały głos i poklepał mnie po plecach.

– Dorosły. Dobrze powiedziane.

Zdjął okulary i przyjrzał mi się uważnie niesamowicie niebieskimi oczami.

Coś czuję, że się zaprzyjaźnimy. Opowiesz mi wszystko przy kolacji, teraz marzysz pewnie tylko o prysznicu. Trochę jesteś zakurzona.

Poszłam za George’em, zastanawiając się, czy stać mnie na nocleg. Zaprowadził mnie do małego pokoiku z łazienką na końcu korytarza.

– Pokój dla ciebie. Widzimy się o 20 na tarasie na kolacji. Teraz odpocznij.

Wykąpałam się i natychmiast zasnęłam w chłodnej pościeli. Gdy się obudziłam, słońce już prawie zaszło. Spojrzałam na zatokę. Była tak piękna, że aż zaparło mi dech. Podświadomie już wtedy wiedziałam, że chciałabym tu spędzić resztę życia. Choć sama przed sobą nie umiałam się jeszcze do tego przyznać.

Ubrałam się i zeszłam na dół. George siedział przy stoliku w rogu. Miał na sobie niebieską koszulę. Na mój widok poderwał się i pomachał.

– Tutaj!

Zastanawiałam się, jak w kulturalny sposób zapytać, ile kosztują nocleg i kolacja. W Sydney za noc w podrzędnym hotelu zapłaciłam jak za trzygwiazdkowy. Gdy zobaczyłam na stole wino w wiaderku z lodem, musiałam mieć taką minę, że George od razu przejrzał moje myśli.

– Anno. Kolacja powitalna na koszt firmy. W zamian musisz mnie zabawiać przez parę godzin – zaśmiał się i nalał mi wina. – Te dzieci są nudne.

Oboje poczuliśmy do siebie to samo

Rozejrzałam się po werandzie. Rzeczywiście. Nikogo, kto by chociaż zbliżył się do trzydziestki.

– Jak tylko do tej zatoczki zabłąka się ktoś trochę dojrzalszy, to nie wypuszczam go z rąk tak długo, jak się da. Także przez najbliższe dni jesteś tu gościem. Albo więźniem, jak wolisz.

Jadłam rybę, słuchałam gospodarza i zastanawiałam się, ile ma lat. Doszłam do wniosku, że musi dobiegać 60. Potem się okazało, że jest starszy ode mnie o 10 lat bez trzech dni. Ma ten pensjonat od 12 lat. Rzucił miasto i pracę na uczelni, gdy na raka zmarła jego żona.

– Od tamtej pory nie byłem w Sydney ani razu. W ogóle mnie tam nie ciągnie. Dobrze mi tu. Jak mam dosyć wrzawy – uciekam do domku w głębi lądu. Mam tam taką samotnię. Poczytam, pospaceruję i już tęsknię za tym wszystkim – George spojrzał z dumą na swoje królestwo.

Teraz przyszła moja kolej. Słuchał mojej opowieści z lekkim niedowierzaniem. Ale nie przerwał mi ani razu.

– Ale historia. Tak po prostu rzuciłaś pracę i z nieznajomym ruszyłaś do Australii? Z Polski? Samochodem. A niech to, jesteś lepszą wariatką niż ja! – zawołał, gdy skończyłam. – Niesamowite. Dziewczyno, już cię lubię!

Wypiliśmy tego wieczora trzy butelki wina. Nie jestem pewna, ale chyba tańczyliśmy na plaży. Na pewno kąpałam się w ubraniu – w każdym razie rano znalazłam mokrą sukienkę zwiniętą pod prysznicem.

Gdy zeszłam na dół, było już południe. Snułam się jak zombie. Za to George wyglądał świeżo, jakby poszedł spać razem z kurami. Bez słowa podał mi szklankę ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym. I filiżankę kawy.

– Podejrzewam, że z jedzenia na razie zrezygnujesz – mrugnął szelmowsko i zniknął w kuchni.

W końcu doszłam do siebie i poszłam popływać. A potem do wieczora podziwiałam młodzież śmigającą po falach. Wieczorem już byłam zdecydowana. Chcę tu zostać.

George’a znalazłam w recepcji. Notował coś w wielkim białym zeszycie.

– Cholera – zaklął pod nosem i wtedy zorientował się, że ktoś go słyszy. – To ty, dobrze. Nie można dawać złego przykładu młodzieży – uśmiechnął się. – Cztery dni temu recepcjonistka rzuciła pracę. Wyjechała z jednym z surferów. To już czwarta w tym roku. Z tych tabelek w komputerze nic nie rozumiem. A w zeszycie taki bałagan, że nie wiem, kto i co zarezerwował.

To było to, co chciałam usłyszeć dokładnie w tej chwili.

– George. Ja chętnie pomogę. Ogarnę recepcję i co jeszcze trzeba. Nie musisz mi płacić, no może kieszonkowe jakieś. Wystarczy, że będę mogła tu pomieszkać za darmo. Wiesz, ja raczej nie ucieknę z żadnym surferem.

I tak się to wszystko zaczęło. George przyjął moją propozycję z entuzjazmem. Najpierw byłam tylko recepcjonistką. Ale jak zobaczyłam stronę internetową pensjonatu – to moje serce grafika nie wytrzymało. Zaprojektowałam ją od nowa. Jeden z gości okazał się informatykiem i opracował (za tygodniowy darmowy pobyt) nowy system rezerwacji.

Po trzech miesiącach George się poddał i przestał wtrącać. Teraz głównie surfował albo wylegiwał się z książką na tarasie. I ogarniał kuchnię, bo to już nie moja bajka.

Mama oczywiście była przerażona.

Pensjonat dla surferów? Przecież to rozwydrzona hołota, zrobią kiedyś demolkę i zobaczysz, ten szef jeszcze każe ci za to płacić! Starczy tych przygód, wracaj do domu!

Gdy napomknęłam, że chyba już nie wrócę, nie chciała słuchać. A ja wiedziałam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi. I swojego mężczyznę.

W George’u zakochałam się już pierwszego dnia. Tylko sama przed sobą nie chciałam się do tego przyznać. Przez kilka miesięcy byłam pewna, że on nie jest zainteresowany. W końcu którejś nocy poszliśmy popływać. Wyszłam z wody chwilę po nim, podał mi ręcznik i nieoczekiwanie mnie pocałował.

– Nareszcie – szepnęłam, a on spojrzał na mnie zdziwiony.

– Naprawdę? Byłem pewny, że oberwę po twarzy. Ale nie mogłem się powstrzymać, wybacz.

Okazało się, że George myśli o mnie jak ja o nim, też od pierwszego dnia. Tylko nie chciał wyjść na dzikusa.

– Bałem się, że uznasz, że rzucam się na każdą dorosłą kobietę, która tu przez przypadek zawita – śmiał się.

Od tamtej pory minęło już 10 lat

Gdy powiedziałam mamie, że się zaręczyłam, o mało nie dostała zawału.

– W twoim wieku? Z jakimś hipisem? Matko Boska – w słuchawce na długo zapadła cisza; gdy już zaczęłam się martwić, mama powiedziała cicho:

– Tak naprawdę to się cieszę. Tylko że już nie wrócisz. I co ja zrobię?

Prawie się popłakałam.

– Mamo, będzie dobrze. Przecież możesz z nami zamieszkać. Przyjadę na święta, porozmawiamy.

Na Boże Narodzenie zaciągnęłam do Polski też George’a.

– Zobaczysz choć raz w życiu, jak powinny wyglądać prawdziwe święta – przekonywałam go.

Na szczęście opatrzność stanęła na wysokości zadania i dwa dni przed Wigilią spadł porządny śnieg. Mój narzeczony był oczarowany.

Mama od razu polubiła George’a. Po Nowym Roku on wrócił do Australii, tam był w końcu szczyt sezonu, a ja zaczęłam sprzątać swoje polskie życie. Sprzedałam mieszkanie. Pieniądze zainwestowałam potem w biznes George’a – dzięki czemu jeszcze przed ślubem stałam się jego pełnoprawnym partnerem biznesowym.

Spotkałam się z koleżankami z mojej ostatniej pracy – słuchałam ich paplaniny i myślałam: „Boże, jak dobrze, że to już nie jest moje życie…”.

Mama nie dała się namówić na przeprowadzkę. Ale obiecała, że przyleci na ślub. Miał się odbyć w lipcu – czyli w australijską zimę. Mama okazała się wielbicielką latania!

– W ogóle nie jestem zmęczona. Spałam jak dziecko, obejrzałam kilka filmów, wypiłam z litr wina. Super! – oświadczyła na lotnisku; udało mi się ją zatrzymać w Australii przez miesiąc.

Od tamtej pory minęło już 10 lat. Okazało się, że prowadzenie pensjonatu mam we krwi. Postawienie w lesie kilku bungalowów okazało się strzałem w dziesiątkę. Wszystkie są zajęte przez większość dni w roku. Zbudowaliśmy też zewnętrzną kuchnię dla gości. Okazało się, że młodzież chętnie gotuje sobie sama. Nie musimy więc płacić pomocom kuchennym, z którymi był wieczny problem – bo jak kiedyś recepcjonistki, w kółko zakochiwały się w surferach i znikały.

George poniósł ze mną tylko jedną porażkę. „Ciocia Ania” – jak na mnie tu wszyscy mówią – zdecydowanie odmówiła nauki surfowania.

Uwielbiam na was patrzeć, ale na tym koniec – powtarzam ciągle.

Co roku Boże Narodzenie spędzamy w Polsce. Mama przyjeżdża do nas na miesiąc albo dwa. Ma 78 lat i na razie trzyma się świetnie. Mam nadzieję, że kiedyś zgodzi się zamieszkać z nami.

– Nigdy ci nie powiedziałam, ale w czasie tej pierwszej wizyty to miałam w walizce własną pościel. I mleczko do szorowania – przyznała się niedawno.

Moja mama. Zawsze pełna wiary we mnie. Kochana…

Reklama

Anna, 58 lat

Reklama
Reklama
Reklama