„Miałam dość latania wokół rodziny jak służąca. Teraz spędzam wieczne wakacje w Portugalii z opalonym kochankiem”
„Codziennie rano razem nakrywaliśmy stoły, rozmawialiśmy o życiu, o tym, co straciliśmy i czego już nie chcemy szukać. Wieczorami siadałam na tarasie, patrząc, jak słońce znika za horyzontem. I po raz pierwszy od lat nikt ode mnie niczego nie chciał”.

- Redakcja
Po przejściu na emeryturę liczyłam, że wreszcie odpocznę, będę czytać książki, pielęgnować róże na balkonie albo wreszcie nauczę się francuskiego, tak jak sobie to obiecywałam przez lata. Nic z tego. Życie, które miało się zacząć, wcale się nie zmieniło, a wręcz zrobiło się jeszcze bardziej przytłaczające.
Wysługiwali się mną
– Mamo, musisz odebrać Janka ze szkoły, bo Tomek nie da rady – usłyszałam głos Marty przez telefon. – A i jeszcze zrób zakupy, bo ja po pracy nie zdążę.
Znałam ten ton. To nie była prośba. To był rozkaz, jakbym była jakąś służącą. Westchnęłam cicho, poprawiając na ramieniu torebkę z niedawno przyniesionymi zakupami. Jeszcze tylko wstąpię po pieczywo dla Marty, potem odbiorę wnuka, ugotuję obiad, odgrzeję kolację i… tak, wtedy może usiądę na pięć minut.
Ale nawet wtedy często dostawałam wiadomość od córki: „Mamo, możesz jeszcze posprzątać kuchnię? Będzie szybciej”.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zrobiłam coś wyłącznie dla siebie. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, coraz bardziej stawałam się cieniem kobiety, którą kiedyś byłam. Tą, która miała marzenia, pasje, zachłanność na życie.
Gdzieś wewnątrz czułam narastające wypalenie. Niby oddychałam, niby żyłam – ale jakby obok siebie. Byłam jak aktorka w cudzym przedstawieniu, której nikt nie słucha, ale wszyscy każą grać dalej.
Harowałam za wszystkich
Właśnie tamtego dnia, kiedy stałam przy zlewie, płucząc kolejną porcję warzyw dla Marty, przyszła do mnie pierwsza myśl. Prawdziwa, przerażająca, ale kusząca. A gdybym po prostu… zniknęła? Otarłam dłonie o fartuch, patrząc przez kuchenne okno. I w tamtej chwili wiedziałam: jeśli jeszcze raz powiem „tak” ich wymaganiom, już nigdy nie będę sobą.
Rodzinne obiady zawsze wyglądały tak samo. Ja gotowałam przez pół dnia, Marta wchodziła z telefonem przyklejonym do ucha, Tomek wpadał w ostatniej chwili, rzucał kurtkę na krzesło i siadał do stołu, nawet nie pytając, czy pomóc. W tamtą niedzielę było podobnie. Zupę już podgrzewałam, kotlety smażyły się na patelni, a sałatkę przykryłam folią, żeby nie zwiędła.
– Mamo, wiesz, że za tydzień mamy zebranie w szkole Janka? Musisz pójść – powiedziała Marta, siadając przy stole i zaczynając przeglądać wiadomości w telefonie. – Ja mam spotkanie z klientem, Tomek też nie da rady. W ogóle, mamo, jakbyś mogła zacząć odbierać Janka codziennie, byłoby super. Wiesz, ja mam tyle na głowie…
– I jeszcze zakupy. Potrzebuję rzeczy na weekendowy wyjazd – dorzucił Tomek, nawet nie podnosząc wzroku znad talerza.
Wyśmiała mnie
Zamrugałam, wbijając wzrok w stół. Przez chwilę miałam wrażenie, że w ogóle mnie tu nie ma. Jakbym była powietrzem, jakimś dodatkiem, usługą. Nikt mnie nie pytał, czy chcę, czy mogę, czy mam ochotę. Po prostu założyli, że jestem. Zawsze dostępna, zawsze gotowa.
– Przepraszam – powiedziałam cicho, odkładając łyżkę na stół. – Ale może ja też mam jakieś plany?
Marta spojrzała na mnie ze zdziwieniem, jakby właśnie usłyszała coś kompletnie absurdalnego.
– Jakie plany, mamo? – zaśmiała się krótko. – Przecież ty i tak siedzisz w domu.
Spojrzałam na ich obojętne twarze i wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślałam poważnie: muszę odejść. Muszę zniknąć, zanim zupełnie mnie nie zniszczą. Zebrałam talerze ze stołu w ciszy. Nikt nie zauważył moich drżących dłoni. Nikt nie zapytał, dlaczego mam łzy w oczach.
Tego dnia, wieczorem, siedząc samotnie w kuchni, podjęłam decyzję, która miała zmienić całe moje życie. Bez słowa, bez uprzedzenia.
Potrzebowałam ciszy
Wyszłam z domu o świcie, zostawiając na stole jedynie kartkę z krótkim: „Nie szukajcie mnie”. W kieszeni miałam paszport i bilet do Portugalii, który kupiłam poprzedniego wieczoru w akcie desperacji.
Lot minął jak we śnie. Patrzyłam przez okno na coraz bardziej błękitne niebo i czułam, jak coś ciężkiego odpada mi z serca. Na lotnisku w Faro wzięłam pierwszy lepszy autobus, potem przesiadłam się w lokalny busik, który wiózł mnie wzdłuż oceanu.
Mały biały pensjonat na skraju plaży przyciągnął mnie jak magnes. Pachniał solą, lawendą i czymś jeszcze, czymś ciepłym, czego nie umiałam nazwać. Przy recepcji siedział mężczyzna. Starszy, siwy, z pogodnym spojrzeniem.
– Szuka pani pokoju? – zapytał po angielsku, a kiedy przytaknęłam, uśmiechnął się serdecznie. – Mam coś skromnego, ale z widokiem na ocean. Lubi pani szum fal?
– Myślę, że właśnie tego szukam – odpowiedziałam, a głos mi drżał.
Wprowadził mnie do niewielkiego pokoju z balkonem. Usiedliśmy na chwilę przy filiżance kawy. Okazało się, że był Polakiem, który lata temu rzucił wszystko i przeniósł się tutaj. Przedstawił się: Witold, właściciel, wdowiec od wielu lat.
Siedząc tam z nim, patrząc na ocean, po raz pierwszy od dawna poczułam coś, czego nie umiałam nazwać. Może ulgę. Może nadzieję.
Znalazłam spokój
Witold zaproponował, żebym została na dłużej. W zamian za pomoc w pensjonacie – przy śniadaniach, przy drobnych porządkach. Zgodziłam się bez wahania.
Codziennie rano razem nakrywaliśmy stoły, rozmawialiśmy o życiu, o tym, co straciliśmy i czego już nie chcemy szukać. Wieczorami siadałam na tarasie, patrząc, jak słońce znika za horyzontem. I po raz pierwszy od lat nikt ode mnie niczego nie chciał.
Pomału zaczęłam odzyskiwać siebie. Bez obowiązków, bez rozkazów, bez poczucia winy.
Wtedy, kiedy myślałam, że znalazłam wreszcie spokój, przyszedł SMS. Marta i Tomek jednak się zaniepokoili. Kolejnego wieczoru zadzwonili.
– Mamo, jak mogłaś? – Marta zaczęła od razu. – Zostawiłaś wszystko, bez słowa! Ty wiesz, ile ja mam teraz na głowie?
– Wystarczy – powiedziałam spokojnie, choć ręce mi drżały. – Przez całe życie byłam dla was. Teraz jestem dla siebie.
Czułam, że nie mogę już się cofnąć.
– Jeśli mnie kochacie, dacie mi żyć – powiedziałam cicho. – Ale jeśli nie potraficie, trudno.
Zapadła cisza cięższa niż cokolwiek, co przeżyłam.
Nie rozumieli mnie
Marta i Tomek jeszcze próbowali mnie przekonać: obietnicami, pretensjami, szantażem emocjonalnym. Słuchałam ich długo, a potem spokojnie powiedziałam:
– Nie wrócę. Żyłam dla was całe życie. Teraz chcę żyć dla siebie.
Wiedziałam, że to ich boli, ale jeszcze bardziej bolałoby mnie dalsze życie w cieniu własnych pragnień. Marta coś odburknęła niechętnie i po prostu się rozłączyła. Witold czekał na tarasie.
– Dobrze zrobiłaś – powiedział tylko. I położył swoją dużą, ciepłą dłoń na mojej.
Siedzieliśmy w milczeniu, patrząc na ocean. Czułam smutek, ale i wolność, jakiej nie zaznałam nigdy wcześniej.
Ewa, 65 lat
Czytaj także:
- „Wróciłem z Anglii z podkulonym ogonem i bez grosza przy duszy. Horror zaczął się, gdy znów zamieszkałem z matką”
- „W Dzień Matki córka w końcu okazała skruchę. Lecz tego, ile się przez nią wycierpiałam, nie życzę najgorszemu wrogowi”
- „Miałem dobrą żonę i stabilne życie, ale chciałem prawdziwych emocji. Musiałem nisko upaść, by zrozumieć, co straciłem”