„Miałam dość życia pod dyktando teściowej i w Wielkanoc postawiłam ultimatum. Potem musiałam wysłuchiwać dąsów i kazań”
„W pokoju zrobiło się cicho. Takie cicho, które dzwoni w uszach. Zrozumiałam wtedy, że to nie tylko o te święta chodzi. Ale o to, kto tu decyduje, kto wyznacza zasady”.

- Redakcja
Święta Wielkanocne zawsze miały dla mnie zapach chrzanu. Pamiętam, jak jeszcze jako dziecko szłam z rodzicami do kościoła ze święconką – koszyk wyłożony koronkową serwetką, baranek cukrowy z chorągiewką, pisanki, ćwikła. Potem śniadanie – wielogodzinne, hałaśliwe, z kuzynami i babciami, z tysiącem jajek i wiecznym „a teraz serniczek”. Lubiłam to.
Teraz jednak chciałam, żeby te święta wyglądały inaczej – spokojniej, intymniej. Bez trzech dni gotowania i odkurzania listew przypodłogowych. Zaplanowałam wyjazd w góry – ja, mąż i moi rodzice. Bez święconki. Bez faszerowanych jaj. Po prostu razem. Ale gdy tylko wspomniałam o tym teściowej, była oburzona. I wiedziałam, że wojna dopiero się zaczyna.
Byłam rozgoryczona
– Zarezerwowałam domek w Krynicy, przy samym lesie. Będzie cicho, śniadanie na tarasie, spacery, żadnych obowiązków… – mówiłam to wieczorem, przy kolacji, starając się brzmieć jak najspokojniej.
Zamiast się ucieszyć, mąż odłożył widelec i spojrzał na mnie.
– A mama myślała, że wpadniemy w sobotę na malowanie pisanek… – rzucił cicho, ale z wyrzutem.
– Malowanie pisanek? Serio? – parsknęłam. – Nie chcę spędzać świąt pod dyktando twojej mamy.
– Ale... U niej tak zawsze było. Dla niej to ważne.
– A dla mnie ważne jest, żeby te święta nie były jak casting do roli idealnej synowej! – podniosłam głos, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Dwa dni temu pytała mnie, czy umiem robić ćwikłę, bo „u niej bez ćwikły to nie Wielkanoc”.
Mąż wstał od stołu. Zawsze tak robił, gdy nie wiedział, co powiedzieć. Zaczął nerwowo zbierać talerze.
– Nie chodzi o ćwikłę… po prostu… ona się cieszy na te święta. Liczyła, że będzie jak zawsze. Że wniesiesz coś swojego, ale nie wyrzucisz wszystkiego jej.
– A może wreszcie ktoś weźmie pod uwagę, czego ja chcę? – zapytałam z goryczą.
Usiadł z powrotem, opuścił głowę.
– A ja jestem gdzieś pomiędzy.
– Jesteś dorosły. Masz rodzinę. Ze mną.
W pokoju zrobiło się cicho. Takie cicho, które dzwoni w uszach. Zrozumiałam wtedy, że to nie tylko o te święta chodzi. A o to, kto tu decyduje, kto wyznacza zasady.
Nie zdążyłam ugryźć się w język
– Wpadnijcie w sobotę na herbatę – powiedziała mama Tomka przez telefon tym swoim pozornie ciepłym głosem, który zazwyczaj zwiastował coś nieprzyjemnego.
Kilka dni później zjawiliśmy się w domu teściowej. Podstawiła pod nos filiżanki z kawą, choć prosiłam o herbatę. Mąż wlepił wzrok w ciasto drożdżowe, jakby mogło go uratować.
– W tym roku zrobimy Wielkanoc inaczej – zaczęłam ostrożnie. – Zaplanowaliśmy wyjazd w góry. Z rodzicami. Takie… święta po naszemu. Spokojnie.
Halina uniosła brew.
– Aha. Czyli bez święconki?
– No… tak. Bez.
– Żurek też niepotrzebny? – w jej głosie pojawiło się coś chłodnego, metalicznego. – A faszerowane jajka? A śniadanie z rodziną?
– My jesteśmy rodziną. Chcemy zacząć własne tradycje.
– U mnie tak się nie robi – ucięła. – Wielkanoc to czas dla bliskich. A nie żeby się włóczyć po górach.
– Czyli jak nie siedzimy przy twoim stole, to już nie jesteśmy bliscy? – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Na twarzy Haliny pojawił się wyraz urazy. Jakbym ją spoliczkowała. Wstała i zaczęła bez słowa zbierać talerzyki.
– Tradycja to nie wymysł – rzuciła w końcu. – To szacunek do tego, co było. A dzisiejsza młodzież wszystko chce robić „po swojemu”. I potem wszyscy się dziwią, że rodziny się rozpadają.
Spojrzałam na Tomka. Miał spuszczoną głowę. Nie powiedział nic.
Byłam przerażona
Mąż długo milczał. Wieczorem, już w domu, siedział przy oknie z kubkiem herbaty, którego nie pił. W końcu odezwał się cicho:
– Mama płakała.
– I… – powiedziałam, nie wiedząc, co mam poczuć.
– Powiedziała, że nie potrafimy uszanować tego, co dla niej ważne. Że święta to jedyna okazja, żeby wszyscy byli razem.
– A ktoś zapytał, co dla mnie jest ważne?! – wybuchłam. – Nie marzę o tym, żeby spędzać Wielkanoc, siedząc jak grzeczna dziewczynka przy stole i uśmiechając się do ciotek, które pytają, kiedy ciąża.
Tomek nie spojrzał na mnie.
– Nie chodzi o to… Po prostu ona jest sama.
– Nie po to wzięłam z tobą ślub, żeby twoja mama decydowała, gdzie jem jajko na twardo – powiedziałam gorzko.
Odsunął kubek. Podniósł na mnie wzrok. I przez moment naprawdę nie wiedziałam, co się w nim kryje. Żal? Złość? Rozdarcie?
– Nie każ mi wybierać – wyszeptał. – Proszę cię.
Zrobiło się cicho. Czułam, że jeśli teraz się ugnę, przegram wszystko. A jednocześnie byłam przerażona tym, że mąż może nie stanąć po mojej stronie.
Nie czułam się dobrze
Domek pachniał drewnem i ciszą. Moi rodzice przyjechali dzień wcześniej – mama już krzątała się w kuchni, tata palił w kominku. Tomek trzymał się blisko mnie, jakby nie chciał puścić, ale też jakby czegoś wciąż brakowało. Śniadanie wielkanocne było… spokojne. Bez święconki, bez faszerowanych cudów, bez hałasu. Jedliśmy jajka, chleb, pieczony boczek, który przywiozła mama. Piliśmy herbatę i rozmawialiśmy o bzdurach. Śmiałam się, ale co jakiś czas w mojej głowie pojawiały się myśli o teściowej.
– Może zrobiliśmy błąd? – zapytałam nagle przy stole. Milczenie trwało kilka sekund za długo.
– Może. Ale pierwszy raz czuję, że to nasze święta – odpowiedział Tomek spokojnie.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Wieczorem poszliśmy na spacer. Śnieg z deszczem zacinał po twarzach. Szliśmy cicho, jakby każde z nas układało w głowie, co dalej. Po powrocie zasiedliśmy pod kocem. Mama zrobiła kakao. W tle grała jakaś jazz. Miałam wszystko, co chciałam. A mimo to – coś we mnie bolało.
Zaczęłam się bać
Wróciliśmy w poniedziałek po południu. Cisza w mieszkaniu miała inny smak niż ta w górach. Była ciężka. Mąż od razu zajrzał do telefonu. Żadnych wiadomości. Żadnych życzeń od teściowej. Usiadł na kanapie i zakrył twarz dłońmi.
– Mama się nie odezwała – powiedział w końcu.
– A ty? – zapytałam. – Napisałeś do niej?
– Wysłałem zdjęcie z Krynicy. Bez podpisu. Pomyślałem, że to wystarczy. Ale chyba nie wystarczyło.
Usiadłam obok niego.
– Zaczynam się bać, że każde nasze święta będą bitwą – powiedziałam. – Że już zawsze ktoś będzie się czuł pominięty, zraniony, obrażony.
– Może. Też się tego boję. Ale bardziej boję się tego, że któregoś dnia obudzę się i zrozumiem, że żyjemy nie swoim życiem.
Patrzyłam na niego długo. I chyba po raz pierwszy zobaczyłam w nim nie chłopca rozdartego między dwiema kobietami, tylko mężczyznę próbującego znaleźć własny głos.
Coś we mnie pękło
We wtorek po południu wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam do teściowej. Długo nie odbierała. Już miałam się rozłączyć, gdy w końcu usłyszałam w słuchawce jej głos.
– Słucham? – chłodny, bez żadnego „halo”, bez imienia.
– Dzień dobry. To ja… Anita. Chciałam cię zaprosić na kawę. Tak po prostu, porozmawiać… – głos mi drżał, ale brnęłam dalej. – Może w czwartek? Upiekę to ciasto, które lubisz. Z wiśniami.
Chwila ciszy. Prawie słyszałam, jak zaciska usta.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała w końcu. – Nie mam ochoty. Mam wrażenie, że już wszystko sobie powiedzieliśmy.
– Myślę, że… nie wszystko – próbowałam jeszcze, ale ona już kończyła rozmowę.
– Do widzenia.
Rozłączyła się. Stałam chwilę z telefonem przy uchu, jakby zaraz miała oddzwonić i przeprosić. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Tomek spojrzał na mnie pytająco.
– Odmówiła – powiedziałam krótko. – Nie chce kawy. Chce być obrażona.
Przytulił mnie, ale nawet on nie potrafił ukryć tego, że coś w nim pękło.
Anita, 29 lat
Czytaj także:
- „Matka zaczęła wpadać do nas jak do siebie i robić nam inspekcję lodówki. Wiedziałem, że to się skończy jakąś tragedią”
- „Miałam pełen koszyczek na święconkę i serce na dłoni. Liczyłam na wielkanocny cud, ale ktoś zrobił mnie w jajo”
- „Czekałam na rozwód bardziej niż na Wielkanoc. Marzyłam o tym, by kolejne Święta spędzić bez męża przy stole”