Reklama

Odkąd przeszłam na emeryturę, mały ogródeczek przed blokiem stał się moim całym światem. Nie chodziło tylko o te róże, bratki czy lawendę. To było moje miejsce. Mój sposób na codzienność. Codziennie rano, zakładałam kapelusz, chwytałam konewkę i wychodziłam do ogródka. Podlewałam, przycinałam, plewiłam. Czasem pogadałam z Jadzią z parteru. Pośmiejemy się, czasem poplotkujemy. Ale zawsze razem. Tylko że ostatnio... zaczęło się dziać coś dziwnego. Wszędzie widać było rozkopaną ziemię, połamane łodygi, jakby ktoś specjalnie niszczył najdelikatniejsze rośliny. Pewnego ranka, stojąc z konewką nad zniszczonymi bratkami, westchnęłam ciężko i rzuciłam do Jadzi:

Reklama

– Patrz, znowu róże złamane. Ktoś mi tu robi sabotaż.

– Może dzieciaki? – Jadzia zaciągnęła się papierosem.

– Nie. Dzieci to by mnie chociaż przeprosiły. To chyba musi być coś pazurami.

I miałam rację.

Zaniemówiłam

Zobaczyłam go w czwartek rano. Stałam przy hortensjach i właśnie wyciągałam z ziemi kępkę perzu, kiedy kątem oka zauważyłam ruch. Mały, kudłaty pies sąsiadów z trzeciego piętra węszył przy moich nagietkach. Rozkopał rabatki, zostawił świeże ślady łap, a na środku – brązową niespodziankę. Jakby na złość, idealnie między bratkami. Nie zdążyłam krzyknąć, bo już odwracał się do ucieczki. Nie pies – właściciel. Młody ojciec, ten z brodą i słuchawkami w uszach. Zawsze chodził jakby był gdzie indziej. Ale tym razem go dopadłam.

– Przepraszam pana – podeszłam do niego szybko, choć serce już mi waliło z nerwów – pana pies znowu mi narobił w bratkach. Niech pan go trzyma na smyczy.

Spojrzał na mnie, jakbym mu przerwała ważną konferencję naukową.

– To może niech sobie pani zabetonuje ogródek, skoro taki ważny – powiedział z lekceważeniem i wzruszył ramionami, jakby to zamykało temat.

Zaniemówiłam. Wróciłam do mieszkania i długo nie mogłam usiedzieć w miejscu. Przechadzałam się po kuchni, zaparzyłam herbatę, ale nawet jej nie wypiłam. Patrzyłam przez okno na mój ogródek i czułam, jak coś we mnie rośnie. Złość, ale też determinacja. Nie mogłam na to pozwolić. Nie po to przez dwanaście lat sadziłam, podlewałam i broniłam przed suszą, żeby teraz jakiś nieogarnięty chłystek i jego pies wszystko mi rozwalili.

Byłam jak generał na wojnie

Następnego dnia wstałam wcześniej niż zwykle. Jeszcze było ciemno, ale ja już siedziałam w kuchni z notesem i długopisem, notując, co trzeba kupić. Drewniane paliki – żeby otoczyć rabatki. Donice, szeleszczące wstążki – coś, co będzie odstraszać, ale nie wyglądać zbyt groźnie. Jak się ma wnuki, to człowiek wie, że im bardziej coś błyszczy albo dźwięczy, tym skuteczniej działa. Wróciłam z ogrodniczego objuczona jak wielbłąd. Sąsiad z trzeciego piętra przechodził obok, ale spuścił wzrok. Nie zatrzymał się. Nie zapytał, co to wszystko. Może i dobrze.

Jeszcze tego samego dnia mój ogródek przeszedł metamorfozę. Rabatki otoczyłam rzędem gęsto wbitych palików, a wzdłuż płotu rozwiesiłam kolorowe wstążki, które na wietrze szumiały i trzepotały jak chorągwie na festynie. Wieczorem przyszła Jadzia. Stanęła i spojrzała z lekkim rozbawieniem.

– Ty tu jakiś park linowy zrobiłaś?

– To nie dla ludzi, to dla bestii – odparłam spokojnie. – Jak nie pomoże, to kupię pułapkę na niedźwiedzie.

Jadzia parsknęła śmiechem, ale widziałam w jej oczach coś więcej – uznanie. Ogródek wyglądał może i śmiesznie, ale działało. Przez kilka dni pies nawet nie podszedł. Omijał teren szerokim łukiem. A ja, jak generał po wygranej bitwie, siadałam co rano z kawą na ławeczce i obserwowałam front.

Dałam mu do wiwatu

Minął tydzień. Do tej pory nie zauważyłam żadnych śladów łap, żadnych świeżych kopców, żadnych „prezentów”. Ale to, co się wydarzyło ósmego dnia, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Stałam akurat przy lawendzie, z sekatorem w dłoni, kiedy podszedł do mnie sąsiad. Ten sam, który niedawno rzucał mi swoje złote rady o betonie. Tym razem nie wyglądał pewnie. Kręcił się chwilę, drapał po karku, aż w końcu stanął przede mną jak uczeń przed nauczycielką.

– Wie pani, moje dziecko płakało, bo się boi tych wstążek – zaczął tonem, który miał być oskarżycielski, ale brzmiał jak narzekanie przedszkolaka.

Podniosłam na niego wzrok.

A pana pies nie płakał, jak mi wykopał begonię? – zapytałam spokojnie.

Zająknął się. Chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Może myślał, że się przestraszę, przeproszę, zdejmę wstążki.

– Dzieci wychowujemy, psy prowadzamy – dodałam i zrobiłam krok w bok, by wylać wodę z konewki.

Zostawiłam go z otwartą buzią. Stał tak jeszcze chwilę, potem odszedł bez słowa. I to było coś pięknego – nie krzyk, nie awantura, tylko ta chwila ciszy, w której wiedział, że przegrał. Od tamtej pory pies chodził wyłącznie na smyczy. Dziecko? Może dalej się bało wstążek. Może nie. Nie mój problem. Ja miałam spokój.

Nie mogłam na to pozwolić

Wieczorem siedziałam na swojej ławeczce. Lawenda pachniała i przez chwilę wszystko było takie, jak powinno. Żadnych hałasów, żadnych tupotów małych łapek, żadnych pyskówek. Tylko ja, ogródek i cisza. To miejsce sprawiało, że wiedziałam, po co wstałam z łóżka. To nie były tylko bratki czy floksy. To moje poranki, moje myśli, moje wspomnienia. Każda roślina miała swoją historię. Dlatego nie mogłam pozwolić, żeby jakiś pies mi to wszystko rozdeptał. Żeby jakiś chłopak z trzeciego piętra zadecydował, że mój świat to coś, co można zignorować. Nie, nie pozwoliłam i nie pozwolę.

Bo może i jestem starsza, może i mam swoje przyzwyczajenia, ale mam też pamięć. I mam ogródek. A to znaczy, że jeszcze nie wszystko we mnie zwiędło.

Reklama

Bogusława, 73 lata

Reklama
Reklama
Reklama