Reklama

Gdybym miała opisać swoje życie miłosne jednym słowem, wybrałabym „recykling”. Bo choć zmieniali się faceci, powtarzał się ten sam schemat: ja zakochana, oni zajęci sobą. Od sześciu miesięcy byłam singielką z wyboru – a przynajmniej tak sobie wmawiam. Pracowałam jako graficzka komputerowa, więc moje dni wypełniały kolory, ale wieczory są czarno-białe: serial, kieliszek wina, i ja pod kocem, przeglądająca aplikację randkową jakby to był katalog z meblami – wszystko ładne, ale nic nie pasuje. Na szczęście mam Ewelinę. Cyniczną, realistyczną, bezbłędnie wyczuwającą kłamstwo w promieniu dziesięciu metrów. To ona mówi mi rzeczy, których nie chcę usłyszeć, ale które potem zwykle okazują się prawdą. I to właśnie jej opowiadałam o Julianie.

Reklama

Poznaliśmy się przez internet. Polubił jeden z moich projektów, skomentował, że „ma w sobie melancholię porannego światła”, a potem zaczęliśmy pisać. Każda jego wiadomość była jak miniwiersz. Naprawdę wierzyłam, że to może być ktoś inny. Ktoś, kto czuje więcej.

On pisze wiersze. O miłości. Takiej prawdziwej – powiedziałam jej pewnego popołudnia, gdy piłyśmy kawę w naszej ulubionej kawiarni.

–On pisze wiersze o sobie. Bądź ostrożna – odpowiedziała, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu.

Powinnam jej wtedy posłuchać. Ale wiecie, jak to jest – serce to najgłupszy z mięśni.

Czułam się niewidzialna

Weszłam do restauracji punktualnie o dziewiętnastej. Miał być „w granacie z nutą absurdu”, jak to określił. I był. Granatowa marynarka, szalik w groszki, okulary w grubych oprawkach, których nie potrzebował, ale „dodają konturów twarzy”.

– Cudownie, że jesteś – powiedział z uśmiechem, który bardziej pasowałby do rozdania nagród literackich niż do zwykłej kolacji. – Usiądź. Zanim zamówimy, pozwól, że coś ci przeczytam.

Myślałam, że to będzie może jeden wiersz. Ot, miły akcent. Tylko że on wyjął notes. Gruby, z pozaginanymi rogami, i od razu przeszedł do deklamacji.

– „Ruda z Grecji. Pachniała bergamotką. Miała w biodrze lato. W spojrzeniu – spowiedź”. – uniósł wzrok znad kartek. – To była kelnerka, wiesz? Miałem wtedy złamane serce.

– Aha... – próbowałam wtrącić, ale już przerzucał kartki.

– „Agata z peronu trzeciego. Jej głos miał smak metalu. I zimy”. – kontynuował, jakby mnie tam wcale nie było.

Po czwartym wierszu o jakiejś nieosiągalnej kobiecie z lat 90. spróbowałam go zatrzymać.

– A może... pogadamy chwilę o czymś innym? O tobie, o mnie?

– Ależ to jest o mnie. I przez to – też o tobie – uśmiechnął się jak mistrz zen.

Siedziałam naprzeciwko faceta, który najwyraźniej zaprosił mnie nie na randkę, a na swój autorski wieczorek poetycki. I choć byłam jego jedyną publicznością – czułam się kompletnie niewidzialna.

Byłam niemile zaskoczona

– Julian – przerwałam mu w końcu, gdy zaczął wiersz o kobiecie „co nosiła smutek jak torebkę – zawsze pod pachą”. – A ty... cokolwiek wiesz o mnie?

Zmarszczył brwi, jakbym zadała pytanie nie na miejscu.

– Przecież siedzę tu z tobą. Chłonę. Słucham. Patrzę.

– Nie. Ty recytujesz. To nie rozmowa. To występ – powiedziałam, spokojnie, ale z narastającą frustracją.

Zamilkł na chwilę. Oparł się o krzesło i z lekkim uśmiechem odparł:

Wiersze są najgłębszą formą rozmowy. W nich jestem najbardziej sobą.

– Tylko że ja nie przyszłam tu rozmawiać z twoją duszą. Przyszłam spotkać człowieka. Żywego. Tu i teraz.

– To boli cię, że opowiadam ci o sobie poprzez kobiety, które mnie poruszyły?

– Boli mnie, że opowiadasz o nich, nie pytając ani razu, czy mam na to ochotę.

Uśmiechnął się. Jakby moje zdanie było cytatem godnym zanotowania.

Jesteś inspiracją. Każda kobieta wnosi coś w moje pisanie.

– Ja nie chcę być cytatem – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. – Chcę być człowiekiem.

W ciszy, która zapadła, pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach zaskoczenie. Jakby nie rozumiał, że ktoś może nie chcieć zostać wierszem.

Przestałam się oszukiwać

Wzięłam łyk wina, już lekko ciepłego, i spojrzałam na niego po raz ostatni. Siedział z tym swoim notesem, jakby to był talizman, jakby każdy wiersz był ważniejszy od osoby, która siedziała naprzeciw.

– Wiesz co – powiedziałam, kładąc serwetkę na talerzu. – Już sobie pójdę.

Podniósł wzrok znad kartek, jakby dopiero teraz zauważył, że coś jest nie tak.

Ależ to dopiero początek. Mam jeszcze kilka tekstów, które cię poruszą...

– Poruszysz je sam. Ja nie mam na to ochoty.

Wstałam i wyszłam. Nie trzaskałam krzesłem. Nie rzucałam dramatycznych spojrzeń. Po prostu... miałam dość. Za drzwiami restauracji odetchnęłam. Powietrze było chłodne, ale świeże. Jakby życie na zewnątrz wreszcie wróciło do normalnego tempa, bez wersów, rymów i wielkich metafor. Ruszyłam bez celu. Tylko tego potrzebowałam. Przez całą drogę myślałam o tym, jak łatwo dałam się złapać na lep „wrażliwości”. Jak bardzo chciałam wierzyć, że jest ktoś, kto czuje tak jak ja. A dostałam człowieka, który potrafił pięknie mówić o kobietach – byle nie do nich. Nie wiem, co mnie bardziej bolało – ta cała randka, czy fakt, że znów dałam się wciągnąć w historię, w której jestem tylko tłem. Miałam zostać kolejną muzą, której imienia nie będzie w książce. Poczułam też spokój. Taki rodzaj ulgi, który przychodzi, gdy w końcu przestajesz się oszukiwać.

Odzyskałam zdrowy rozsądek

Wróciłam do domu, zdjęłam buty i pierwsze, co zrobiłam, to zadzwoniłam do Eweliny.

– No i jak tam twój wierszokleta? – odezwała się jeszcze zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

– Wytrzymałam pięć poematów. Potem przestałam czuć się kobietą.

– Naprawdę ci współczuję. Chyba powinnaś za te randki brać pieniądze. To jest już materiał na tomik.

– Ewelina...

– No?

On naprawdę myślał, że mnie porusza. Jakby każda z nas marzyła, żeby być fragmentem cudzej opowieści.

– Bo niektórym facetom się wydaje, że jak użyją słowa „dusza”, to wszystko im wolno.

Zamilkłam na chwilę, bo nagle zrozumiałam coś ważnego.

– Wiesz... może to dobrze, że się to zdarzyło. Serio. Chyba potrzebowałam tej randki. Takiej absurdalnej, że aż mnie otrzeźwiła.

– Otrzeźwiła cię z czego?

– Z iluzji. Że do tej pory szukam głębi, jakiegoś mistycznego porozumienia dusz. A może ja po prostu chcę normalności. Rozmowy. Żeby ktoś zapytał, jak mi minął dzień, i naprawdę czekał na odpowiedź.

– Brzmi całkiem rozsądnie.

– I nowej aplikacji randkowej. Takiej bez poetów.

– Czyli...?

– Na razie wracam do siebie. Wystarczy mi.

Uśmiechnęłam się sama do siebie. Może i nie znalazłam miłości, ale przynajmniej odzyskałam zdrowy rozsądek.

Postawiłam na siebie

Minął tydzień. Na profilu Juliana pojawił się nowy wiersz. Rozpoczynał się od słów:

„Oliwkowa. Patrzyła, jakby wiedziała. Odeszła, zanim zdążyłem ją opisać”.

Zrobiłam zrzut ekranu i wysłałam do Eweliny.

A jednak cię opisał – odpisała po chwili. – I nawet nie musiał cię znać.

– Ironia? – zapytałam.

– Nie. Pogratulowania. Zostawiłaś po sobie ślad.

Patrzyłam na te słowa i zrozumiałam jedno. Kiedyś byłoby mi miło. Może nawet bym się wzruszyła. A teraz? Poczułam się... obojętnie. A może nawet – wolna. Bo choć Julian zamienił mnie w metaforę, ja nie byłam już dziewczyną, która czeka, aż ktoś ją nazwie. Sama znałam swoje imię. I znałam swoją wartość. Tego wieczoru, zamiast przewijać aplikację randkową, wzięłam szkicownik i zaczęłam rysować. Ręce trochę mi drżały, dawno tego nie robiłam tylko dla siebie. Ale linia po linii, wracałam do siebie. Do Anki, która tworzy – nie po to, by ktoś ją podziwiał, ale by siebie zrozumieć.

Może jeszcze kiedyś pójdę na randkę. Może nawet z kimś, kto też lubi słowa. Ale już wiem, że nie pozwolę, by mnie nimi przykrył.

Anna, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama