Reklama

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby w tym roku zgodzić się na wspólne święta. Naprawdę, nie mam pojęcia. Chyba łudziłam się, że po tylu latach w rodzinie zrozumie, że ja też potrzebuję odpoczynku. Że nie jestem jej osobistą kucharką, sprzątaczką ani pomocnicą do wszystkiego. Zresztą, ja wcale nie chciałam wiele. Tylko trochę spokoju. Jednak moja teściowa miała inny plan. Od pierwszego dnia czułam się jak w jakimś kulinarnym obozie przetrwania. „Marzenko, obierz ziemniaki”, „Marzenko, ubij białka”, „Marzenko, gdzie jest mój fartuch?”. A ja tylko wykonywałam polecenia jak dobrze wytrenowana podwładna. Jeszcze, gdybym miała chociaż raz usłyszeć „dziękuję”, może zniosłabym to lepiej. Nie, tam nie ma miejsca na wdzięczność. Tylko na oczekiwania.

Przełknęłam ślinę

– No to, kochani, cieszę się, że jesteśmy wszyscy razem – oznajmiła mama mojego męża, rozkładając ręce nad stołem. – Ale samo się nie zrobi, prawda, Marzenko?

– Jasne – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem, choć w środku już wtedy wiedziałam, że w te święta nie poleżę.

– To świetnie, bo ja mam plan działania! – Uśmiechnęła się, ale to nie był ciepły uśmiech. To był ten uśmiech, który zwiastował rozkazy. – Ty, Marzenko, obierzesz ziemniaki. Michaś przyniesie z piwnicy kompot. A ja zrobię farsz do uszek.

– A może... – zaczęłam nieśmiało – może ja dziś trochę odpocznę? Wczoraj siedziałam do późna z prezentami, a dzieci...

– Oj, kochanie, nie marudź. Ty to jeszcze masz siły! Ja od rana już na nogach – przerwała mi teściowa i już podtykała mi miskę z ziemniakami.

Spojrzałam na Michała, który siedział przy stole, jakby właśnie rozważał ucieczkę z kraju.

– Misiu, może pomożesz mamie? – rzuciłam, unosząc brew.

Zaraz idę z tatą po choinkę... – wymamrotał i zniknął z kuchni szybciej, niż zdążyłam westchnąć.

Zostałam sama z teściową, górą ziemniaków i perspektywą stania przy garach przez kolejne godziny.

– I tylko nie zapomnij o cebuli. Krój drobno, jak do tatara – dodała teściowa, nie patrząc na mnie.

Przełknęłam ślinę. To był dopiero początek.

Zacisnęłam zęby

– Śledzie już gotowe? – zapytała teściowa z progu, nawet nie wchodząc do kuchni.

– Tak, stoją w lodówce – odpowiedziałam, ścierając ręce o fartuch. Ręce miałam już szorstkie jak papier ścierny, ale nikt się tym nie przejmował.

A barszcz? Z kiszonki czy z torebki zrobiłaś?

– Z kiszonki. Sama kisiłam dwa tygodnie temu, pamięta mama?

– Pamiętam, pamiętam… Tylko pytam. Różnie to młode robią.

Młode. Ja miałam czterdzieści sześć lat i dwójkę dzieci. Dla niej wiecznie byłam „młodą”, która nic nie wie i wszystko robi nie tak.

– A pierogi? Farsz jest?

– Jest.

– To, czemu jeszcze nie lepimy?

Spojrzałam na zegarek. Dziesiąta rano.

Może zjemy śniadanie?

– Jak się zrobi wszystko, to się zje – rzuciła sucho i włożyła fartuch. – Siadaj, będziesz nadziewać. Ja wałkuję.

Usiadłam przy stole i zaczęłam nakładać farsz. Milczałyśmy przez chwilę, aż nagle usłyszałam:

Za mało farszu dajesz. One mają być pełne, a nie jakby kryzys był.

Zacisnęłam zęby.

– Mamo, może spróbuję inaczej? Może...

– Nie trzeba próbować. Trzeba słuchać.

Z kuchni wyszła moja córka, przyglądając się sytuacji.

– Mamo, mogę pomóc?

– Nie, skarbie. Idź się pobawić – powiedziałam szybko.

Jeszcze tego brakowało, żeby i ją wciągnęła w swoje święta z piekła rodem. A teściowa tylko pokiwała głową i mruknęła pod nosem:

Kiedyś to dzieci wiedziały, co to obowiązek.

Nie skomentowałam.

Spojrzałam jej prosto w oczy

Wieczorem, kiedy dom wypełnił się zapachem kapusty z grzybami, smażonego karpia i pierników, poczułam się jak wyprana ścierka. Ubrana od rana w ten sam fartuch, z włosami spiętymi w byle jaki koczek, wyglądałam jak pomoc kuchenna, nie jak członek rodziny.

– Marzenko, nakryłaś już do stołu? – dobiegł mnie głos z salonu.

– Jeszcze nie, bo właśnie wyjmuję rybę z patelni. Mógłby Michał...

– Michał już odkurza. Nie będzie ci talerzy nosił, jak sama masz ręce.

Zgrzytnęłam zębami. Michał odkurzał? To ciekawe, bo właśnie widziałam, jak ogląda telewizję w sąsiednim pokoju.

– Mamo, ale ja nie zdążę wszystkiego na raz...

Trzeba było wcześniej pomyśleć. Ja w twoim wieku miałam troje dzieci i wszystko robiłam sama.

– A ja mam dwójkę i jednego męża, który twierdzi, że „sprząta” – mruknęłam, bardziej do siebie niż do niej.

Weszła do kuchni i spojrzała na mnie spod oka.

Coś mówiłaś?

– Nie, nic. Szukam łyżki do sałatki.

– No właśnie, sałatkę też trzeba zrobić! Matko jedyna, to kto tu pilnuje, żeby wszystko było?!

Zacisnęłam ręce na blacie, odwróciłam się i spojrzałam jej prosto w oczy.

– Mamo, czy naprawdę nie mogę po prostu usiąść na chwilę?

– A kto ci zabrania? Jak wszystko zrobisz, to sobie usiądziesz.

I popatrzyłam na stół. A potem na nią. Stała jak generał przed defiladą.

– Wigilia to czas pokoju, nie? – zapytałam cicho.

– Owszem. Tylko najpierw trzeba zrobić porządek.

W gardle rosła mi gula

Wieczerza zaczęła się opłatkiem.

– Marzenko, może zaczniesz odczyt z Pisma? – zaproponował mój mąż, nagle przypominając sobie, że ma żonę.

Może lepiej mama przeczyta – odpowiedziałam, nie patrząc na nikogo.

– Oczywiście – zgodziła się teściowa i z namaszczeniem otworzyła Biblię.

Zaczęła czytać o miłości, pokoju, wybaczeniu, a mnie w gardle rosła gula. Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie. Miłość? Pokój? Gdzie? W tym domu, gdzie nie można nawet siąść z herbatą, żeby nie usłyszeć, że jest się leniwą? Po kolacji dzieci rozpakowywały prezenty, a ja zmywałam. Sama. Jak co roku.

– Kochanie, chodź, usiądź z nami – rzucił Michał z kanapy, gdzie leżał z pełnym brzuchem.

– Nie mogę, zlew sam się nie opróżni.

– Oj tam, zostaw, zrobi się jutro.

– Jasne, a jutro zjemy śniadanie na brudnych talerzach. Super.

Znowu się czepiasz – westchnął. – Święta są, nie kłóćmy się.

Weszła teściowa.

– Marzenko, jak skończysz, to zerknij na obrus. Chyba coś się polało. Trzeba będzie namoczyć.

Odwróciłam się i oparłam ręce o blat.

– Mamo. Proszę. Czy może być chociaż jedna rzecz, której nie będę musiała robić?

Spojrzała na mnie chłodno.

– Jeśli ci tak ciężko, to może w przyszłym roku święta spędzicie u siebie. Zobaczymy, jak ci pójdzie sama z dwunastoma potrawami.

– Zobaczymy – powiedziałam cicho.

I wtedy poczułam, że coś się we mnie zmieniło.

Postawiłam się

Następnego dnia wstałam wcześnie. Zamiast świątecznego fartucha włożyłam jeansy i sweter. W kuchni pachniało kawą. Usiadłam sama przy kuchennym stole i nalałam sobie filiżankę.

– Marzenko, nie kroisz warzyw do sałatki? – Teściowa weszła jak zwykle bez przywitania.

– Nie. Dziś nie kroję. Dziś odpoczywam.

Jak to? Przecież mamy obiad rodzinny!

– Wiem. I życzę wszystkim smacznego. Nie zamierzam spędzić kolejnego dnia na staniu przy blacie.

– Ale... przecież sama mówiłaś, że lubisz gotować!

– Lubię, ale nie lubię, gdy ktoś mną dyryguje.

Zamarła. Spojrzała na mnie, jakby pierwszy raz mnie słyszała.

– Mamo, musisz mnie zrozumieć – zaczęłam spokojnie. – To nie jest tak, że ja nie chcę pomagać. Tu nie ma współpracy. Jest komenda i wykonanie. A ja mam dość.

W tym momencie do kuchni wszedł Michał, ziewając.

– Co się dzieje?

Twoja żona ogłosiła bunt – powiedziała sucho teściowa.

– Serio? Przecież są święta...

– Właśnie dlatego. Chciałam spędzić święta jak człowiek. Ze swoją rodziną. Z tobą. Z dziećmi. Nawet nie wiem, co dziś dostały od Świętego Mikołaja, bo byłam zagoniona od rana do nocy.

– Może rzeczywiście... trochę przesadziliśmy – powiedział cicho Michał.

– Przesadziliście bardzo – poprawiłam go. – Dlatego dzisiaj, jeśli ktoś chce obiad – niech go sobie ugotuje. Wychodzę na spacer z dziećmi.

I wyszłam, zostawiając ich oboje z otwartymi ustami.

Dzieci wtuliły się we mnie

Tamtego dnia poszłam z dziećmi do parku. Śnieg skrzypiał pod butami, a one śmiały w głos. Patrzyłam na nie i czułam, jak wraca mi oddech. Jakbym po raz pierwszy od lat w święta naprawdę była obecna – nie tylko ciałem, ale i sercem. Telefon dzwonił dwa razy. Raz dzwonił Michał, raz mama. Nie odebrałam. Wróciliśmy, dopiero na obiad. W domu było cicho. Na stole leżał obrus – czysty. Na blacie – resztki pokrojonej sałatki. W kuchni krzątał się Michał.

– Obiad zaraz będzie. Mama się obraziła i poszła do sąsiadki – powiedział bez podnoszenia wzroku.

– Dobrze. Nie szkodzi – odpowiedziałam.

Podał mi talerz z gorącym barszczem. Usiadłam przy stole. Dzieci wtuliły się we mnie, jedząc kluski z makiem.

– Marzenka? – Michał spojrzał mi w oczy. – Przepraszam, że cię zostawiłem z tym wszystkim samą.

– Przeprosiny przyjęte. Od teraz… jeśli jeszcze raz mnie zostawisz samą w święta – zostaniesz sam na cały rok.

Uśmiechnął się blado.

– Obiecuję. I… dziękuję, że nie rzuciłaś tymi pierogami we mnie.

– Tylko dlatego, że były dobrze zlepione – odparłam.

I w końcu poczułam, że to są moje święta. Wreszcie.

Marzena, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama