„Miałam narzeczonego tylko jeden dzień. Następnego dnia ślad po nim zaginął, jakby zapadł się pod ziemię”
„Wszystko od początku wydawało mi się wielce podejrzane – i sposób wynajęcia chaty, i niezbyt, jak na trwający sezon, wygórowana cena, a przede wszystkim dziwna umowa z niepokojąco brzmiącym zastrzeżeniem, że lokatorzy domu decydują się w nim przebywać na własną odpowiedzialność”.
- Brygida, 29 lat
Dom w sercu lasu
– Gdzieś ty znalazł taką porąbaną ofertę? – spytałam puszącego się z dumy Jakuba. – I o co chodzi z tą własną odpowiedzialnością? – dociekałam. – Budynek grozi zawaleniem, ma zagrzybione ściany czy mieszkają w nim szczury?
Uśmiech na twarzy mojego faceta zgasł jak świeczka na wietrze, a w jego miejsce pojawiła z trudem skrywana uraza.
– W sieci, bo co? – burknął. – Podałem swój adres, a biuro przysłało umowę i folder. Potem, kiedy przelałem kasę, otrzymałem przez kuriera mapę z dokładną trasą dojazdu i klucze. To nie jest żadna rudera, tylko drewniany domek myśliwski ze wszystkimi wygodami. Natomiast cena jest niska, bo ten domek stoi w samym środku lasu i nie da się tam dotrzeć pociągiem ani autobusem.
– Wygody w lesie? – wtrąciłam z niedowierzaniem.
– Woda i elektryczność są, bo chatę zbudowano na miejscu dawnej leśniczówki. W razie czego można odpalić agregat prądotwórczy, który stoi w piwnicy. A umowa jest standardowa. Właściciel chce się zabezpieczyć na wypadek, gdyby pożarły nas wilki, na co raczej się nie zanosi, bo wilków tam od lat nie widziano. Co najwyżej podziabią nas kleszcze… – wzruszył ramionami Kuba i spojrzał na mnie z takim wyrzutem, że zrobiło mi się głupio.
Zobacz także
Żeby zatrzeć to złe wrażenie postanowiłam zaparzyć jego ulubioną herbatę.
– Nie rozumiem – usłyszałam w kuchni dobiegający z pokoju jego smutny głos. – Chciałaś spędzić weekend w urokliwym, oddalonym od kurortów miejscu, a jak już z trudem je znalazłem, zaczynasz stroić fochy i czepiać się drobiazgów?
Chałupa wyglądała na starą i dość zaniedbaną Tak po prawdzie, nie ja tego chciałam, tylko on, postanowiłam jednak tę drobną nieścisłość przemilczeć, bowiem czułam przez skórę, że Kuba zamierza mi się w tej dziczy oświadczyć. To niejasne podejrzenie potwierdził dzień wcześniej jego serdeczny przyjaciel, któremu wyrwała się informacja, że Jakub kupił pierścionek i pragnie mi go wręczyć w romantycznych okolicznościach przyrody. No cóż, Bartek nigdy nie potrafił trzymać języka za zębami.
– Wcale nie stroję fochów, tylko coś mi tu na odległość śmierdzi – mruknęłam, stawiając na stole kubki z herbatą.
Wyjęłam Kubie z ręki wspomniany folder i jeszcze raz przyjrzałam się zamieszczonym tam fotografiom. Dwie przedstawiały zagubioną wśród drzew, drewnianą chatę, pozostałe trzy – jej wnętrze. Na pierwszy rzut oka prezentowało się całkiem przyzwoicie. W środku były: kanapa, fotele, drewniane meble, kominek, aneks kuchenny, łazienka, a na poddaszu malutka sypialnia.
Mojej uwadze estetki nie umknęły stare, „schodzone” chodniki, sprane kapy i budzące mieszane uczucia trofea myśliwskie – jakieś rogi, skóry, czaszki oraz coś, co bez żadnej racjonalnej przyczyny, wzbudziło mój niepokój – były to obrazy przedstawiające jakąś owłosioną, podobną do niedźwiedzia, bestię.
Rzeczywiście wiosna w lesie ma wiele uroku
– Może wilków tam nie ma, ale niedźwiedzie chyba owszem – rzekłam sceptycznym tonem. – Te z obrazów wyglądają bardzo realistycznie…
– Chyba dla kogoś, kto ma bardzo bujną wyobraźnię. Przecież to jakieś bajkowe stwory! – odparł Kuba. – Ale sarenki będziemy mogli pooglądać, bo rzut beretem od domu stoi paśnik. Podobno nawet wiosną zbiera się w jego pobliżu całkiem sporo zwierzaków i…
– No już dobrze, dobrze – weszłam mu w słowo – Bardzo się cieszę, że spędzimy weekend w leśnej głuszy, i że do snu będą nas kołysać pohukujące sowy.
– Zapomniałaś o ogniu trzaskającym w kominku – dodał rozmarzonym tonem i wziął mnie w ramiona.
Ani gorący seks, ani perspektywa zaręczyn nie rozwiały moich wątpliwości, ale na jakiś czas skutecznie je stłumiły.
Nie mogliśmy tam trafić
W sobotę rano, kilka minut przed dziewiątą i kilkanaście kilometrów za M., Jakub skręcił między drzewa i rzucił okiem na przylepiony do kierownicy fragment mapy.
– Jeszcze dwadzieścia minut i będziemy na miejscu – oznajmił.
Wsunął do ust papierosa, gestem popędzając mnie, bym podała mu zapalniczkę.
– Trafimy tam jak po sznurku – obiecał, zaciągając się. – Cudna okolica, nie?
Nie mogłam nie przyznać mu racji, bo las wczesną wiosną ma swój nieodparty urok – świeża zieleń drzew i trawy, podniecony śpiew ptaków, no i ten z niczym niedający się porównać zapach…
– Obiecałeś nie palić przy mnie – przypomniałam mu, a Kuba posłusznie przygasił papierosa w popielniczce.
Dwa kwadranse później jego radosny nastrój ustąpił miejsca delikatnej, lecz rzucającej się w oczy nerwowości. Wreszcie zatrzymał auto na rozstaju dróg i niepewnie rozejrzał się wokół.
– Zabłądziłeś – domyśliłam się.
– Odrobinę – przyznał. – Powinienem skręcić kilometr wcześniej, za tym słupkiem z numerem 44. Zawrócę, nie? Rozsądniej będzie trzymać się mapy.
Miałam zamiar przyznać mu rację, ale zobaczyłam jadącą w naszym kierunku bryczkę. Jakub też ją dostrzegł, pośpiesznie wysiadł z samochodu i zaczął machać ręką, zupełnie jakby chciał złapać stopa. Ja opuściłam boczną szybę i wychyliłam na zewnątrz, aby słyszeć rozmowę.
Powożący bryczką starszy mężczyzna, odziany w kufajkę i kapelusik, krzyknął na ten widok – prrr! i gwałtownie ściągnął wodze. Koń zareagował na szarpniecie z dużym opóźnieniem, ale w końcu zarył kopytami w ziemi.
– Dzień dobry, panu! – krzyknął Kuba i podszedł do wozu, szerokim łukiem omijając siwka. – Chyba się zgubiliśmy! Do chaty przy strumieniu to dobrze jedziemy, czy musimy zawrócić?
Facet podrapał się po nieogolonej brodzie i zrobił strapioną minę.
– Jakiej chaty? – spytał. – Bo tu ni ma żadnej chaty ani strumienia.
– No, do tego domku dla myśliwych, co była w nim kiedyś leśniczówka – wyjaśnił mu mój narzeczony.
– A, mówisz pan o „drewniaku” przy „czarnej strudze” – mruknął z wyraźną niechęcią facet. – Nie trzeba nigdzie zawracać. Skręcisz pan teraz w prawo, o tu, w tę drożynę, co ją widać… Podjedziesz pan pod same drzwi. Ale to przeklęte miejsce jest!
– Przeklęte? – zdziwił się Kuba i odwracając się przez ramię, puścił do mnie oko. – A to dlaczego?
– Bo wypadki tam dziwnie były! – krzyknął tubylec, zerkając na mnie. – A to się ktoś postrzelił, a to zimą poszedł w knieje i zamarzł na śmierć, a jednego takiego, bodaj z W., to do dzisiaj nie znaleźli ani żywego, ani umarłego. Tylko broń i podarte ciuchy. Zresztą ja nic wiem. Może to tylko takie gadanie… Państwo na majówkę przyjechali i nocować tam zamiarują? – zmienił temat.
– Zamiarujemy – przytaknął Kuba.
– Nigdy nie zrozumiem was, miastowych… – westchnął na to z wyraźną dezaprobatą i delikatnie poruszył lejcami. – Ino ognia nie rozpalajcie w kominku, żeby dym nie zwabił z lasu Złego Pietrka, to nic się wam nie stanie! – doradził, kiedy bryczka mijała nasze auto.
– Złego Pietrka?! Jakiego Złego Pietrka? – krzyknął za nim Kuba, lecz nie doczekał się już odpowiedzi.
– O czym on mówił? – spytałam go, kiedy wsiadł do samochodu.
– A bo ja wiem? Nie zapoznałem się z miejscowymi legendami.
– Jakimi legendami?
– Brydzia, na miłość boską! – jęknął i szarpnął kierownicą, zgrabnie omijając leżącą na drodze gałąź. – Tak tylko powiedziałem. Ludzie wszędzie wierzą w jakieś głupoty. Po wsi mojej babki krąży na przykład duch organisty, a mieszkańcy pewnej osady koło P. są święcie przekonani, że ich stary młyn nad rzeką to miejsce nawiedzane przez diabła… Tutaj pewnie też grasują jakieś lokalne potwory, nie wiem, uciekinier z psychiatryka albo włochata bestia z piekła rodem, co lubi ludzkie mięso.
– Przestań – aż się wzdrygnęłam, bo przed oczami stanęły mi tamte stwory z obrazów.
– Mała, no nie mów, że przejęłaś się słowami tego dziadka – Kuba trącił mnie w ramię.
– Ja? Skąd!
– To chwała Bogu, bo właśnie dojeżdżamy na miejsce – oznajmił i pokazał palcem chatkę stojącą wśród dorodnych sosen.
Nie posłuchał miejscowego
Skłamałabym, twierdząc, że widok domku pogłębił mój irracjonalny lęk, albo że po wejściu do środka poczułam złą energię. Nic podobnego się nie stało. Wnętrze „drewniaka” zaskoczyło mnie na plus, bo wyglądało znacznie lepiej niż na fotografiach. Stare dywany zostały zastąpione przez chińskie, całkiem nowe słomianki, narzuty na meblach pachniały świeżością, a ze ścian znikły czaszki zwierząt i te koszmarne bohomazy z niedźwiedziopodobnym stworem.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wróciła mi pogoda ducha i nic nie mogło tego zmienić – ani to, że za oknami zaczął padać deszcz, ani pozostawiona na kartce informacja, że z powodu zatkanego przewodu kominowego nie możemy korzystać z paleniska.
Jakub nigdy nie był ideałem – nosił trampki do garnituru, obgryzał paznokcie i uwielbiał drapać się po głowie, przez co wciąż był potargany. Miał jednak wspaniałe poczucie humoru, niekłamany wdzięk oraz talent organizacyjny. Wieczorem, podczas gdy ja wygrzewałam się pod prysznicem, przygotował kolację przy świecach, na którą złożyło się moje ukochane wino, owoce oraz dania kuchni włoskiej. Skąd je wziął? Prawdopodobnie przywiózł ze sobą i podgrzał.
Napalił nawet w kominku, co strasznie mnie zdenerwowało. I nie chodziło mi o ostrzeżenia tego faceta z lasu, tylko o czad.
– Nie złość się – uspokoił mnie natychmiast Kuba.– To na chwilę, żeby zrobiło się ciepło i romantycznie. Na mój gust, a trochę się na tym znam, z kominkiem jest wszystko w porządku. Te „zapchane” przewody ciągną jak cholera.
Zaufałam mu, bo czemu nie, i machnęłam ręką na bezpieczeństwo. Poprosiłam jedynie, żeby na wszelki wypadek uchylił okno. Dwie godziny później, po uroczystych zaręczynach, wylądowaliśmy w łóżku, a ogień przygasł sam z siebie, bo zwyczajnie nie miał go kto podtrzymywać. Zasypiając, byłam nieludzko szczęśliwa i zupełnie nieświadoma faktu, że rankiem ta sielanka zmieni się w koszmar.
Gdzie on się podział?
Obudził mnie intensywny chłód. Czym prędzej przewróciłam się na bok, aby wtulić się w grzejącego jak kaloryfer Kubę. Odkryłam jednak, że narzeczonego nie ma w łóżku, a prześcieradło i poduszka po jego stronie są zupełnie zimne. Nie pamiętam, jak sobie jego nieobecność wytłumaczyłam. Chyba miałam nadzieję, że wstał wcześniej, by przygotować śniadanko i podać mi je do łóżka. Z krzesła znikły jego spodnie i koszula, więc takie wyjaśnienie wydawało się najbardziej prawdopodobne.
Chciałam naciągnąć na głowę kołdrę i spać dalej, jednak na dole rozległ się hałas, coś jakby trzaśnięcie.
– Skarbie, wszystko w porządku?! – krzyknęłam. – Co robisz? Wietrzysz?! Zimno tu jak w psiarni!
Kuba nie odpowiedział, za to nagle zawył wiatr i coś załomotało na dachu. Wygrzebałam się z pościeli i bez żadnych złych przeczuć zeszłam na dół… Narzeczonego nigdzie nie było. W kuchni walały się brudne naczynia, po podłodze turlała pusta butelka po winie, a na ławie, blisko siebie, leżały nasze komórki. Zziębnięta zatrzymałam się na środku saloniku i zapatrzyłam w intensywną zieleń za oknem.
Dopiero podmuch wiatru na twarzy uświadomił mi, że okno jest otwarte na oścież. „Pewnie poszedł pobiegać albo może zaczaił się gdzieś w krzakach z aparatem i czeka na sarenki, dlatego nie wziął telefonu” – pomyślałam, ruszając w stronę okna, żeby je zamknąć. Złapałam za klamkę i zaciągnęłam się pachnącym wilgocią, świeżym powietrzem. Wtedy zdałam sobie sprawę, że na zewnątrz zaszły jakieś zmiany.
Zobaczyłam dziwną, głęboką ścieżkę, wyżłobioną w rozmiękczonej przez deszcz ziemi. Zaczynała się tuż pod oknem, ciągnęła przez całą działkę niczym wojenny okop i znikała jakieś sto metrów dalej, w lesie. Raczej nie mogło jej zrobić zwierzę ani człowiek. Chyba, żeby się czołgał albo… „coś go za sobą ciągnęło” – przebiegło mi przez głowę i natychmiast poczułam na plecach zimny dreszcz.
– Kuba! – wrzasnęłam na całe gardło. – To nie jest śmieszne! Wracaj! – …aj! …aj! – odpowiedziało echo.
Ogarnął mnie lęk, ciało pokryło się gęsią skórką. Nie potrafię tego wytłumaczyć, lecz coś – prawdopodobnie intuicja – przebiła się na moment przez mur rozsądku i wyszeptała mi do ucha porażającą informację, że Kuba nie żyje.
– Idiotka! – warknęłam do siebie złym głosem, bo popuszczanie wodzy fantazji było w tym momencie totalną głupotą.
Próbowałam go odnaleźć
Zamknęłam okno i narzuciwszy na siebie dres, wyszłam na zewnątrz. Najpierw sprawdziłam auto. Chciałam mieć pewność, że w razie czego, ruszy bez problemów z miejsca. Potem jeszcze raz zawołałam Jakuba, bo zaświtała mi w głowie dziwaczna myśl, że to on wyżłobił w ziemi ten dziwaczny tunel i że znajdę na jego końcu, bukiet kwiatów, butelkę szampana albo inną przyjemną niespodziankę.
– No dobra, idę! – krzyknęłam.
Wszystko było w porządku, dopóki nie weszłam w las, między drzewa. Dopiero tam strach spętał mi nogi. Wokół było cicho jak w… grobie. Nie śpiewały ptaki, ucichł wiatr, nic nie szumiało, nie szeleściło nawet. Posuwałam się do przodu niechętnie, krok za krokiem, czując, jak żołądek ze strachu zwija mi się w kulkę. Okazało się wkrótce, że nie bez powodu. Kilkaset metrów od domu, na niewielkiej polanie, tunel gwałtownie się urywał.
– O Jezu Chryste ! – wyszeptałam zdławionym głosem.
Na świeżej trawie odznaczała się spora, czerwonobrązowa plama, a na niej leżał poszarpany rękaw od niebieskiej, męskiej koszuli – koszuli Jakuba! Tuż obok mankietu tkwił w trawie jego zegarek i poniewierały się papierosy.
– Kuba!!! – wrzasnęłam rozpaczliwie.
Tym razem, poza echem, odpowiedziało mi coś jeszcze. Usłyszałam warknięcie czy raczej przeciągły, groźny pomruk. Zdawał się docierać spod ziemi, ale nie jestem pewna, bo rzuciłam się do panicznej ucieczki. To nie była świadoma decyzja. Zadziałał instynkt, zakodowany w genach strach przed nieznanym; wrażenie graniczące z pewnością, że jeśli zostanę w lesie sekundę dłużej, spotka mnie coś okropnego.
Nie pamiętam, jak dotarłam do chaty, nie kojarzę momentu, w którym wsiadłam do auta, nie mam pojęcia, jak udało mi się dotrzeć cało do pobliskiej wsi i znaleźć budynek komisariatu. Pamiętam natomiast komentarz miejscowego policjanta, kiedy skończyłam opowiadać o zniknięciu narzeczonego.
– Cholera! – rzucił do stojącego obok kumpla – Znowu „drewniak” przy „czarnej strudze”. Jeszcze jedna taka historia, a osobiście sprowadzę tam egzorcystę.
Nie mam już narzeczonego
Od tych wydarzeń minął prawie rok. Kuba się nie odnalazł i raczej nie odnajdzie. Myślę, że nie żyje, choć nie ma na to dowodów. Śledczy twierdzą, że ktoś wywlókł go przez okno myśliwskiego domku, zaciągnął do lasu i… Nie wiadomo, bo ślady urywały się na polanie, jakby kat i ofiara zapadli się pod ziemię. Zapytałam, czy można tę sprawę połączyć z innymi tajemniczymi wypadkami, które miały miejsce w okolicach chaty.
– W tych wypadkach nie było nic tajemniczego – usłyszałam w odpowiedzi. – Jeden facet postrzelił się w ramię podczas czyszczenia broni, drugi urżnął w trupa i zamarzł, a trzeciego najpewniej zaatakowały dziki. Proszę nie sugerować się tymi miejscowymi bajdami. Żaden Zły Pietrek w tych lasach nie grasuje.
– A kimże jest ten Pietrek?
– Taki swojski Czarny Lud albo Wielka Stopa, jeśli pani woli. Proszę nam zaufać, za zniknięciem pani chłopaka stoi człowiek, bardzo zły, ale tylko człowiek.
Pomyślałam sobie wówczas, że ludzie nie warczą i nie rozpływają się w powietrzu. Co gorsza, myślę tak do dziś. I nie zamierzam nigdy więcej wejść do żadnego lasu. Wierzę, że w każdej legendzie tkwi ziarnko prawdy.