„Miałam odebrać poród kochanki męża. Drań myślał, że po tym wszystkim do mnie wróci, ale los go srogo pokarał”
„Jedynym wyjściem z sytuacji wydawała mi się rezygnacja Marka z obecnej pracy. Najtrudniej będzie go tylko przekonać. Ale od czego mam to koronkowe cudo, które kupiłam niedawno! To będzie argument przekonywujący - tak myślałam. Gdyby tamtego dnia nie zadzwoniła do mnie koleżanka z pracy, moje życie pewnie wyglądałoby inaczej niż teraz.”
- Magda, 38 lat
Głośny dźwięk komórki wyrwał mnie z pięknego snu. Marek złapał ją szybko i natychmiast wyciszył, ale niestety mimo usilnych starań nie udało mi się zanurzyć ponownie w śnioną historię.
– Dokąd idziesz, kochanie? – wymruczałam sennie i nie ukrywam, że marzyłam o pysznej, gorącej i aromatycznej kawie do łóżka.
Było jeszcze ciemno, zimno, a ja miałam w perspektywie cały dzień wolny, bo dopiero następnego dnia przypadała mi nocna zmiana. Pracowałam jako położna w miejskim szpitalu.
– Jak to dokąd? Do pracy – odparł mój mąż i wyszedł z pokoju.
Resztki snu wyparowały ze mnie w jednej chwili. Wojtek był przedstawicielem handlowym zagranicznej firmy i rzadko bywał w domu. Często wyjeżdżał nawet w weekendy, zwłaszcza gdy czekał go daleki dojazd do klienta. Wracał po kilku dniach, i znowu spędzał najwyżej dwa dni w domu, a na trzy lub nawet pięć znikał. Nie mogłam narzekać na finanse, sporo zarabiał, z mojej szpitalnej pensji nie mielibyśmy szans na takie dostatnie życie. Ale cieszyło mnie to tylko na początku. Teraz, po latach tej ciągłej małżeńskiej rozłąki chciałam zmiany, czegoś wspólnego. Tym bardziej że nierzadko, gdy Marek wracał do domu, to ja akurat miałam dyżur. Czasem nie widywaliśmy się nawet dwa tygodnie. Koszmar.
– Miałeś zostać dzisiaj w domu! Zaplanowałam dla nas na wieczór coś fajnego... – powiedziałam z żalem.
Od tak dawna nie mieliśmy okazji pobyć tylko we dwoje, że powoli zaczynaliśmy przypominać białe małżeństwo. A na dzisiaj dzieciaki zorganizowały sobie u babci zaległy „dzień babci” i zamierzały zostać u niej na noc. Stwierdziły, że się najedzą.
Rzeczywiście, na to u mojej mamy mogły liczyć, bo ja powoli miałam dość karmienia tych moich dwóch spożywczo niewyżytych tasiemców. Obydwoje chudzi i wyrośnięci, syn właśnie wszedł w etap bochenka dziennie, a córka uzależniła się od żółtego sera. Jedyny ratunek w babci!
– Nic takiego nie mówiłem – obruszył się. – Nie zawalę planu sprzedaży, bo chce mi się pobyczyć w łóżku!
– Wino, przytulanki, wspólna kąpiel... – próbowałam jeszcze go skusić. – Mamy dzisiaj wolną chatę. Dzieciaki wybywają do babci, wiesz?
– Kompletnie nie mam siły i głowy do igraszek. Nie teraz – mruknął.
– Nie tylko teraz – wycedziłam. – Od dawna nie masz. Może ta praca cię przerasta? Może powinieneś się nazywać: „Marek – nie mam siły ani ochoty”?! – wybuchłam wbrew sobie.
Nic nie odpowiedział. Szybko wyszedł z pokoju i tylko usłyszałam głośne trzaśnięcie drzwi od łazienki. Ale czy skłamałam? Przeciwnie, wreszcie podzieliłam się z szanownym małżonkiem tym, co leżało mi na sercu. I to od dawna. Może kryzys wieku średniego go dopadł? Ale za młody był chyba jeszcze na kryzys. Czterdzieści lat to w końcu pełnia sił, tym bardziej że żadne kłopoty ani choroby nas nie trapiły. Dzieci z pieluch wyrosły, odchowane były, grzeczne, uczynne, i co najważniejsze, rozsądne. Tylko czy prawda jest najważniejsza? Co mi da taka kłótnia? Nic dobrego, to pewne.
Wstałam szybko i poszłam do kuchni. Marek jeszcze siedział w łazience. Zawsze blokował ją na co najmniej pół godziny. Ale biorąc pod uwagę jego pedanterię, cieszyłam się, że tylko na pół godziny. Zrobiłam dwa kubki kawy oraz kanapki i kawę do termosu na podróż. Gdy byłam w domu, zawsze starałam się przygotować mężowi coś na drogę. Niby mógł stanąć gdzieś w przydrożnym barze, ale dzięki kanapkom przynajmniej pamiętał o domu.
Wreszcie mój pan i władca opuścił toaletę. Szybciej niż zwykle. Z pochmurną miną wmaszerował do kuchni. Przytuliłam się do jego pleców, licząc, że zmięknie. Źle rozstawać się w gniewie. Niestety, sztywny i zimny jak skała powiedział, żebym się odsunęła, bo mu ruchy krępuję. Odsunęłam się bez słowa i usiadłam przy stole. On na stojąco wychylił swój kubek, umył go i wyszedł z kuchni.
Telefon z pracy
Zanim wpadło mi do głowy, żeby opróżnić termos do zlewu, a kanapki posłać do kosza, pojawił się, tym razem już w marynarce i kurtce. Złapał termos i kanapki, wrzucił do teczki i bez słowa wymaszerował z domu. Nawet nie powiedział: „do widzenia” ani kiedy raczy powrócić! Zupełnie straciłam ochotę na cokolwiek. Obojętnie: kawę, czekoladę, wizytę u fryzjera. Czekał mnie kolejny cudowny dzień… Zaczęłam się zastanawiać, co z tym wszystkim począć. Potrzebujemy zmiany i to natychmiast. W przeciwnym wypadku wszystko, co do tej pory zbudowaliśmy, rozleci się z wielkim hukiem. Jedynym wyjściem z sytuacji wydawała mi się rezygnacja Marka z obecnej pracy. Oszczędności jakieś mamy, kredyty spłacone, mogę wziąć dodatkowe dyżury albo poszukać etatu w prywatnej klinice. Najtrudniej będzie przekonać Marka. Ale od czego mam to koronkowe cudo, które kupiłam niedawno! Jeszcze nie widział nowej koszulki. Może posłużyć jako argument przekonywujący.
Rozważania przerwał mi telefon z pracy. Koleżanka prosiła, żebym wzięła za nią dzisiejszy dyżur. Zgodziłam się z radością, przynajmniej oderwę się od niewesołych rozmyślań. Zabrałam się do porządków, prania i gotowania, byle nie poddawać się smutkowi. Dzieci szły do szkoły dopiero w południe, a stamtąd prosto do babci, nie musiałam się martwić o ich samotny wieczór w domu. Im też przydałby się częstszy kontakt z ojcem. Rano nawet o tatę nie zapytały. W końcu wybyły z domu, a ja się tak tym domowym krzątaniem zmęczyłam, że zamarzyła mi się krótka chwila tylko dla siebie. Zawsze zmęczenie fizyczne poprawiało mi nastrój, więc i teraz ogarnął mnie taki optymizm, że aż ochoty na kawę nabrałam.
Oczywiście nie było mi dane wypić jej w spokoju. Znowu zadzwonił telefon, tym razem to był syn.
– Mamo, jest tata w domu? Bo jak jest, to ja bym miał do niego prośbę.
– Nie ma go, pojechał w trasę. Rano, gdy jeszcze spaliście.
– Ale właśnie minęliśmy jego służbówkę, stoi na strzeżonym parkingu. Myślałem, że tu go postawił, bo obok nas miejsca nie było.
– Dziecko drogie, coś musiało ci się przywidzieć, bo naprawdę tata pojechał. Idź do szkoły i nie zawracaj sobie niepotrzebnie głowy. Takich samochodów jak jego jest mnóstwo.
– Możemy rejestrację sprawdzić…
– Wykluczone, wiesz, która jest godzina?! Spóźnisz się. Marsz do szkoły.
Z parkingu strzeżonego do szkoły mieli dziesięć minut drogi, czyli o całe pięć za dużo. W ogóle ten parking strzeżony to ostatnia deska ratunku dla mieszkańców osiedla; bardzo sprytnie ktoś to wszystko wymyślił. Chyba w porozumieniu ze spółdzielnią, bo na całym osiedlu kilkunastu czteropiętrowych bloków ustawiono tylko kilka garaży. Dla wybranych. Reszta, niezależnie od wartości samochodu, parkowała pod blokami, a ci bardziej strachliwi albo spóźnieni musieli korzystać z płatnych usług.
W pokoju przyjęć ujrzałam własnego męża
Nie powiem, że telefon syna mnie nie zaskoczył, ale od pomysłu, żeby lecieć tam i sprawdzać, czy to samochód Marka, byłam daleka. Dopiłam kawę, powalczyłam jeszcze z obowiązkami domowymi i o szesnastej ruszyłam do pracy. Dużo wcześniej, bo jeszcze chciałam załatwić w mieście kilka rzeczy. Też musiałam przejść obok strzeżonego parkingu, ale tylko pobieżnie rzuciłam okiem na stojące tam samochody. Same obce. O sprawie zapomniałam od razu.
Noc na oddziale zapowiadała się burzliwie. Trzy rodzące, a nie wiadomo, ile jeszcze może się ich pojawić. Biegałam z KTG od jednej do drugiej, kiedy nagle na korytarzu zrobiło się zamieszanie. Wyjrzałam z sali i znieruchomiałam. W pokoju przyjęć ujrzałam własnego męża. Niby nic dziwnego, mógł przyjść do mnie z wizytą, co nieraz już się przecież zdarzyło. Jednak mój mąż nie był sam. Towarzyszył jakiejś młodej kobiecie. Jej twarz wydawała mi się znajoma. Chyba dziewczyna mieszkała na naszym osiedlu. I nie wyglądało na to, że Marek znalazł się tu przypadkiem, bo pospieszył z pomocą sąsiadce w potrzebie. Fachowo udzielał odpowiedzi, ale nie jak mąż położnej, tylko jak ojciec mającego przyjść na świat dziecka.
Gdy mnie zauważył, zbliżyłam się do niego. Na jego zaaferowanej twarzy pojawiło się olbrzymie zaskoczenie pomieszane z przerażeniem. No tak, nie spodziewał się mnie tutaj; nie wiedział, że wzięłam dyżur za koleżankę.
– Przedstawisz nas, kochanie? – zapytałam najuprzejmiej, jak tylko potrafiłam, choć w tej jednej chwili wszystko stało się boleśnie jasne.
– Chciałem ci powiedzieć…
– Kiedy? Wczoraj przy kolacji, w nocy czy może przy śniadaniu dzisiaj rano? – resztkami sił powstrzymywałam się, żeby nie dać mu w twarz.
To wszystko wydarzyło się pół roku temu. Z tego, co wiem, dziecko mojego męża urodziło się chore, ale nie interesowały mnie bliższe szczegóły. Mąż się wyprowadził, a właściwie go wyrzuciłam. Jak tylko na horyzoncie pojawiły się kłopoty, zaczął się wycofywać z romansu. Nie pozwoliłam na to. Musiał ponieść konsekwencje. Sprzedałam mieszkanie i przeniosłam się z dziećmi do innej części miasta. Próbuję się jakoś pozbierać, ale na razie jest ciężko. Pocieszam się, że skoro już miało się tak stać, to lepiej, że teraz. Mam niecałe czterdzieści lat i czas, by kogoś poznać. Siły i ochoty jeszcze brak, ale się pojawią.