„Miałam sąsiada za ponuraka, lecz bardzo się myliłam. Poświęcił wszystko to, co miał, by ratować rodzinę ”
„Nie lubiłam zostawać sama w domu. Zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy dni stawały się krótkie. Mieszkaliśmy co prawda w pięknej okolicy, ale to przecież pustkowie. Wolałam nie myśleć, co by się stało, gdybym na przykład zachorowała, a Jasiek byłby akurat gdzieś w trasie”.
- Karolina lat 31
Na wprost naszej działki zaczynał się piękny las sosnowy, gdzieniegdzie poprzetykany rosłymi brzozami. Na prawo od nas mieszkała para staruszków, co to nosa z chałupy nigdy nie wyściubiali, to i na ratunek z ich strony nie było co liczyć. Po lewej stał walący drewniak ze starymi okiennicami, które łomotały przy większych podmuchach wiatru. Jego właściciela, W., nie lubili wszyscy mieszkańcy tej naszej dziury. Gość praktycznie nie trzeźwiał, często się awanturował, a do tego jeszcze ciągle włóczył się po okolicy z siekierą w ręku. Rzadko zarabiał jakiekolwiek pieniądze, dlatego drewno na opał kradł z lasu. Niby więc wiedziałam po co mu ta siekiera, ale i tak się go bałam.
Mój mąż, Jasiek, śmiał się z tych moich strachów, a o Grzegorzu W. mówił, że to nawet przyzwoity chłop, tylko się w życiu pogubił.
– Jak byłby takim łobuzem jak mówisz, to nie martwiłby się o to, żeby dzieciom było ciepło w domu.
– Grzesiek był mądrym chłopcem, ale go starsi bracia w to picie wciągnęli. Tamci już kwiatki od spodu wąchają, a on… Ech, szkoda gadać. Tylko patrzeć, jak i jego ten nałóg zabije – prorokowała pani Wiesia ze spożywczaka. Choć wciąż była energiczna i kierowała sklepem bez zarzutu, to miała chyba z 90 lat. Znała we wsi wszystkich, z każdym była po imieniu.
Tańczący chochoł
W. mieszkał z matką, żoną, dwiema córkami i synem. Dzieciaki to jeszcze drobiazg. Chłopiec miał najwyżej pięć lat, dziewczynki chodziły do podstawówki. Dziwiłam się, jak to się stało, ze taka ładna dziewczyna jak Jadzia wyszła za takiego ochlapusa. No, ale różnie się ludzie dobierają.
Ja na wszelki wypadek wolałam W. z drogi schodzić i bardzo nie lubiłam, jak się czasem na niego natknęłam, spacerując z Hultajem, naszym owczarkiem po lesie. Nasz pies to jeszcze bardziej niż ja nie znosił sąsiada. Jak tylko go wyczuł, od razu szczerzył zęby, warczał, a gdy tamten się zbliżał, Hultaja trzeba było mocno trzymać za obrożę, bo by chyba gościa z kośćmi pożarł.
Tamtej nocy była straszna wichura i lało. Ostatniego esemesa dostałam od męża już po północy. Pisał, że minął Grójec. „Chwała Bogu. Przy tej pogodzie za godzinę, półtorej będzie w domu” – pomyślałam, ale nie poszłam na górę się położyć. Wolałam posiedzieć w fotelu, gapić się na drogę i wypatrywać świateł nadjeżdżającego auta. Włożyłam ciepłe skarpetki, szlafrok, opatuliłam się kocem i usadowiłam przy kaloryferze. Zacinający deszcz skutecznie zagłuszał wszelkie dźwięki z zewnątrz. Cała wieś pogrążona była w ciemnościach. Nawet Hultaj schował się głęboko w swojej przestronnej budzie.
Żeby tylko Jasiek jak najszybciej wrócił – modliłam się w duchu. Musiałam na chwilę przysnąć. Obudziło mnie skrzypnięcie furtki. Spojrzałam na zegarek: Trzecia.
– Kto, u licha, o tej porze się tu pakuje? – wyjrzałam przez okno. Strugi deszczu uniemożliwiały rozpoznanie intruza. Hultaj wciąż siedział w budzie, choć zdawało mi się, że warczy. Wreszcie wyskoczył z legowiska i stanął przed budą w pełnej gotowości.
Ki diabeł – pomyślałam. Furtka była otwarta, ale nikt nie szedł w stronę domu. W pewnej chwili silny podmuch wiatru poderwał jakieś połamane gałęzie. Przywarłam nosem do zimnej szyby i zobaczyłam, jak ze zgniłych liści i drobnych gałązek powstał wirujący tuman, który niczym tańczący chochoł podtoczył się pod ścianę naszego domu. Gdy był już całkiem blisko, pies zaczął przeraźliwie ujadać. W ułamku sekundy wielki jak dorosły człowiek tuman oplótł Hultaja i porwał go w stronę furtki. Na moment pies ucichł. Nie rozumiejąc, co się dzieje, pobiegłam do sieni, na piżamę włożyłam kożuch, wsunęłam na nogi kalosze i ruszyłam do wyjścia. Wybiegłam na drogę. Tańczący chochoł rozpłynął się w ciemnościach, a Hultaj gnał w stronę domu W., wydając z siebie żałosne piski.
„Czy ten stary dziad zrobił coś złego naszemu pieskowi?” – przemknęło mi przez głowę. Zaraz jednak odpędziłam tę myśl, bo przecież Hultaj był silniejszy i sprytniejszy od chudego i wiecznie pijanego sąsiada. Nie pozwoliłby się skrzywdzić. Dopadłam do bramy. Jak zwykle była szeroko otwarta, a mój pies skrobał pazurami w drzwi ponurego domostwa.
Obudź się, kobieto!
Przerażona weszłam na ganek, szarpnęłam za klamkę. Zamknięte. Próbowałam uspokoić Hultaja, ale nie zwracał na mnie uwagi. Już prawie ochrypł, a jednak wciąż na przemian warczał, wył i skomlał, drapiąc wściekle stare drewniane drzwi. Nie wiedziałam, co robić. Przez chwilę rozglądałam się bezradnie, aż wreszcie rzuciłam się do okien kuchni sąsiadów. Przez brudną szybę zauważyłam, że ktoś leży przy stole.
„Pewnie W. leży pijany w sztok” – pomyślałam, ale zaraz zastanowiło mnie, dlaczego ani stara Wasilewska, ani Jadzia albo dzieci nie reagują na przeraźliwy raban, jaki urządził pod ich drzwiami Hultaj.
– O Boże, to pewnie czad! – ryknęłam, uświadamiając sobie grozę sytuacji.
Zaczęłam działać jak w transie. Rozejrzałam się za jakimś narzędziem, którym mogłabym sforsować drzwi, ale zaraz porzuciłam tę myśl. I tak nie dałabym rady. Podbiegłam do komórki. Na ziemi leżało kilka gałęzi i jakiś błotnik od roweru. Chwyciłam żelastwo i z całej siły uderzyłam w kuchenne okno. Bez rezultatu.
Zauważyłam szpadel oparty o ścianę przy wejściu. Tym razem udało mi się rozbić szybę. Poobtłukiwałam szpadlem możliwie jak najwięcej resztek szkła tkwiących w ramie okiennej, po czym wspięłam się na parapet i ostrożnie przecisnęłam przez okno do środka. Jak szalona rzuciłam się najpierw do drzwi wejściowych, otwierając je z zasuwy. Pies w jednej chwili wpadł do środka i od razu ruszył do pokoju dzieci. Wciąż skamląc przeraźliwie, zaczął je obwąchiwać. Justynka coś mamrotała niezrozumiale. Młodsi, Pawełek i Anetka z początku ani drgnęli. Po chwili jednak wyczułam, że oboje ciężko oddychają. Wyniosłam wszystkie maluchy do sieni i ułożyłam je na podłodze przy otwartych szeroko drzwiach. Wróciłam do domu i gdzie tylko mogłam pootwierałam na oścież okna. Jadzia się obudziła, ale patrzyła nieprzytomnym wzrokiem dookoła.
– Ubieraj siebie i dzieci, tam w sieni. Gdzie matka? – nie czekając na odpowiedź, dopadłam kolejnych drzwi. Stara W. leżała nieprzytomna. Poruszyłam staruszkę. Nic.
– Wstawaj – krzyknęłam jej nad uchem. – Nie umiem zrobić sztucznego oddychania, obudź się, kobieto!
Wreszcie sapnęła.
– Czad… Zatruliście się czadem – powiedziałam jednym tchem.
Doskoczyłam do Jadzi, pomogłam jej utrzymać równowagę i pociągnęłam w stronę sieni, zbierając po drodze kołdry z dwóch łóżek. Dzieci wciąż leżały półprzytomne na podłodze. Okryłam je kołdrą. Jadzia osunęła się obok i tak została. Całej czwórki pilnował Hultaj. Wreszcie uświadomiłam sobie, że trzeba wezwać pomoc. Pobiegłam po telefon. Przez chwilę kręciłam się bez sensu, szukając komórki. Gdy ją zobaczyłam, usłyszałam głos Jaśka przy wejściu.
– Jesteś… – powiedziałam i rozpłakałam się jak dziecko. Po chwili jednak zdołałam powstrzymać łzy i chaotycznie zrelacjonowałam wydarzenia ostatnich kilkunastu minut.
Nie był takim draniem
Jasiek zadzwonił po pogotowie, policję i straż. Najdłużej czekaliśmy na pogotowie, bo musieli przysłać karetkę z Warszawy. Zabrali całą piątkę: starą panią W., Jadzię i trójkę dzieci. Tylko po Grzegorza przyjechała inna karetka. Nie żył od kilku godzin. Jak stwierdził lekarz, miałby może szansę na przeżycie, gdyby nie fakt, że we krwi miał kilka promili alkoholu.
W domu W., mimo wietrzenia, stwierdzono obecność tlenku węgla. Nikt od lat nie sprawdzał tam przewodów wentylacyjnych, nikt nie dbał o komin… Strażacy zabezpieczyli piece i starą kuchnię na węgiel. Gdy zabierano ciało Grzegorza, na miejscu zjawił się prokurator. Obejrzał zwłoki i papiery wystawione przez lekarza pogotowia, potem długo kręcił się po domu sąsiadów, coś notował. Do rana odpowiadaliśmy na pytania jego i policjantów.
– To można powiedzieć, że państwa pies uratował życie pięciu ludzi – powiedział na koniec z uznaniem starszy aspirant Gądecki.
Gdy rano zmęczeni kładliśmy się spać, spojrzałam na Jaśka.
– Miałeś rację. Ten W. nie był takim draniem, jak wszyscy mówili. Bo to nie Hultaj, tylko on uratował żonę i dzieci…
– No jak? Przecież umarł, to jakim cudem ich uratował? – mąż patrzył na mnie z niedowierzaniem.
– Ale ten chochoł… no, ten tuman z gałęzi i liści, to musiał być on, duch W.. Przyszedł rozdrażnić Hultaja, bo wiedział, że pies go nie znosi i na pewno narobi rabanu – powiedziałam z przekonaniem.
– Ty wiesz lepiej, mnie tu nie było… – ziewnął Jasiek. Przyłożył głowę do poduszki i od razu zasnął.