„Miałam żyć w celibacie, a zabawiłam się w dom. Rzuciłam się na głęboką wodę, a wszystko przez głupi zakład”
„Z bratem, Marcinem, łączy mnie specyficzna więź: im bardziej się droczymy, tym bardziej się lubimy. To właśnie u niego, na sylwestrze, powstał szalony zakład: przez cały rok żadnych flirtów. Jeśli przegram – wychodzę za Adama, jego przyjaciela. Prawnika z wiecznym uśmiechem i manią porządku”.

- Redakcja
Mam na imię Iza, trzydzieści lat, zero dzieci, za to sporo ironii i całkiem porządne portfolio graficzne. Faceci? Dziękuję, przetestowałam – nudzą się po trzech randkach albo nawet wcześniej. Większość znajomych już dawno wpadła w matrymonialny amok, ja – nie, dzięki.
Z bratem, Marcinem, łączy mnie specyficzna więź: im bardziej się droczymy, tym bardziej się lubimy. To właśnie u niego, na sylwestrze, powstał szalony zakład: przez cały rok żadnych flirtów. Jeśli przegram – wychodzę za Adama, jego przyjaciela. Prawnika z wiecznym uśmiechem i manią porządku.
Myślałam, że żartujemy. Ale Adam tylko się uśmiechnął i powiedział:
– Jeśli przegrasz, Iza, bądź gotowa – bo ja nie żartuję.
I tak to się zaczęło.
Przegrałam zakład
Minęły trzy miesiące. Zakład z bratem traktowałam jak test dla siebie. Na początku było łatwo. Kolega z pracy zaprosił mnie na koncert? Odmówiłam z uśmiechem. Ex z liceum odezwał się przez internet? Zignorowałam. Nawet barman z tego hipsterskiego baru na Mokotowie, który ewidentnie próbował mnie poderwać tekstem „serwuję tylko to, co ci smakuje” – odprawiony z kwitkiem.
Ale potem wprowadził się nowy sąsiad. Filip. Fotograf, typ z roztrzepanymi włosami i oczami jak u kociaka z reklamy karmy. Spotkaliśmy się na klatce, gdy zasuwałam w pidżamie z praniem.
– Fajna bluza – rzucił.
– Dzięki, limitowana kolekcja o nazwie "nigdy nie wyjdziesz za mąż" – odburknęłam.
Zamiast się wycofać, roześmiał się i zaprosił mnie na kawę. I jeszcze miał bezczelność robić zdjęcia mojemu kotu z takim zaangażowaniem, jakby miał wygrać nimi jakiś prestiżowy konkurs fotograficzny.
Opierałam się. Naprawdę. Ale po wspólnym weekendzie we Wrocławiu złamałam się. Rano, z kacem moralnym i kawą na wynos, wróciłam do domu. A tam: Marcin i Adam, na mojej kanapie. Patrzyli na mnie jak nauczycielka na spóźnionego ucznia.
– To nie wygląda jak samotność z wyboru – rzucił Marcin.
– No dobra – westchnęłam. – Adam, kiedy ślub?
Nie tak miało być
Myślałam, że temat umrze śmiercią naturalną. Że Marcin pośmieje się przez dwa dni, Adam rzuci jakiś sztywny żart o planowaniu ślubu w Excelu i wrócimy do rzeczywistości. Ale nie. Adam zaprosił mnie kilka dni później do restauracji. Takiej z obrusami i kelnerem, który poprawiał mi serwetkę na kolanach. Podejrzane.
– Dziś tak jakoś oficjalnie? – rzuciłam, patrząc podejrzliwie na błyszczącą pokrywkę przykrywającą deser.
– Mówisz, jakby to było coś złego – odpowiedział Adam z tym swoim spokojem księgowego na lekach uspokajających.
Chwilę później wyjął pudełko. Takie prawdziwe. Z pierścionkiem. I zapytał, czy za niego wyjdę.
– Ty żartujesz. – Zamarłam.
– W żadnym wypadku. Zakład to zakład. A ja traktuję swoje słowa poważnie.
– To miał być głupi żart między rodzeństwem! A ty podchodzisz do tego jak do przysięgi przed sądem.
– Bo to dla mnie coś ważnego. I nie, nie chodzi o sam zakład. Chcę spróbować.
Nie wiedziałam, co mnie bardziej zaskoczyło – ten pierścionek, jego mina, czy fakt, że... nie chciało mi się uciekać. Przez chwilę nawet zrobiło mi się ciepło. Coś we mnie drgnęło. Może serce. Może rozum. A może tylko mój cynizm wziął dzień wolny.
– Dobra. Ale uprzedzam: jestem trudna w obsłudze.
– Dam radę – powiedział i uśmiechnął się lekko.
To nie był dobry początek
Ślub był szybki, cichy i bez zbędnych ozdobników. Mama spojrzała na nas z mieszanką troski i rezygnacji.
– I naprawdę nie będzie żadnego pierwszego tańca?
– Mamo, przecież ledwo stawiam pierwsze kroki życiowe, a ty chcesz, żebym zatańczyła z mężem? – parsknęłam.
– Chciałam tylko, żebyś była szczęśliwa – westchnęła.
Po ślubie zamieszkaliśmy u Adama. U niego wszystko miało miejsce: przegródka na łyżki, skarpety do szuflady, emocje pod kontrolą.
– Możesz nie segregować moich rzeczy? – spytałam, kiedy posegregował moje kosmetyki według koloru.
– Ależ ja tylko chciałem ci pomóc w organizacji przestrzeni – odparł z powagą.
– Moje życie to chaos. Uszanuj to.
Czasem prowokowałam. Bo ile można znosić taką idealność?
– Ty naprawdę nigdy się nie wkurzasz?
– A ty naprawdę musisz mnie testować? – odpowiedział spokojnie.
Pewnego wieczoru wybuchłam. Po cichu, ale celnie.
– To wszystko było tylko głupim zakładem! – rzuciłam. – A ty traktujesz to jak deklarację na całe życie.
Adam spojrzał na mnie uważnie.
– A może ty się po prostu boisz, że to może być coś prawdziwego?
Zamilkłam. Bo tak. Może się bałam. Może dlatego wciąż mówiłam ironicznie, odsuwałam się, kiedy on próbował być bliżej.
A może... może po prostu nie wiedziałam, jak się nie wygłupiać, kiedy ktoś traktuje mnie poważnie.
Coś się zmieniło
Pewnego ranka Adam po prostu zniknął. Nie dosłownie – zostawił karteczkę: „Wyjazd służbowy, wracam w piątek. Buziak”. Buziak? Kto jeszcze pisze „buziak”?
Na początku wzruszyłam ramionami. Cisza. Spokój. Żadnych ułożonych skarpetek w koszu. Ale już drugiego dnia brakowało mi jego uporządkowanej obecności. Trzeciego – zaczęłam rozmawiać z jego poduszką.
Gdy wreszcie wrócił, nie wybiegłam do drzwi, nie rzuciłam mu się na szyję. Siedziałam na kanapie, z książką na kolanach. Udawałam, że to mnie nie rusza.
– Już? – mruknęłam.
– Już. Tęskniłaś? – uśmiechnął się.
– Raczej się wyspałam – burknęłam.
Ale tej nocy, bez słowa, przytuliłam się do niego. Po raz pierwszy bez sarkazmu, bez dystansu.
– Iza? – szepnął.
– Nie wiem, co się ze mną dzieje – powiedziałam cicho. – Chyba pierwszy raz w życiu nie wiem, czy to żart, czy na poważnie.
– To dobrze – odpowiedział, głaszcząc mnie po włosach. – Może wreszcie przestaniemy grać.
Leżeliśmy w ciszy. I czułam, że to jest właśnie to – ten moment, kiedy pancerz pęka. Nie z hukiem, nie dramatycznie. Po prostu przestajesz udawać.
Następnego dnia zrobił mi jajecznicę w kształcie serca. Nie skomentowałam. Ale zjadłam wszystko. Nawet szczypiorek, którego nie cierpię.
Zrobiło się poważnie
Kto by pomyślał, że moje małżeństwo będzie przypominać dobrze zmontowaną reklamę kawy: ciepło, trochę pianki i nutka goryczki. Adam i ja wpadliśmy w rytm. Nie idealny, ale nasz.
– Jak ci minął dzień? – pytał codziennie.
– Przeżyłam trzy kryzysy egzystencjalne, jeden zachwyt nad psem w sweterku i zjadłam za dużo naleśników – odpowiadałam zgodnie z prawdą.
On słuchał. Zawsze. I w jakiś magiczny sposób wiedział, kiedy się śmiać, a kiedy tylko przytulić.
Nie byliśmy klasyczną parą z reklam pasty do zębów. Raczej jak para z filmu niezależnego: on z planem, ja z chaosem. On prasował koszule, ja nie prasowałam nic. On czytał Umberto Eco, ja etykiety na chipsach. A jednak... działało.
Pewnego wieczoru spojrzał na mnie, jakby chciał coś ważnego powiedzieć.
– Wiesz, kocham cię nawet wtedy, gdy zostawiasz masło na stole.
– A ja ciebie nawet wtedy, gdy poprawiasz moją interpunkcję w liście do babci.
Uśmiechnął się. A ja poczułam coś, czego nigdy nie czułam przy żadnym facecie. Spokój. Takie wewnętrzne „okej, to tutaj, tu zostaję”.
Marcin, jak zwykle przy kolacji, nie mógł się powstrzymać:
– A mówiłaś, że nie ma szans, żebyś się zakochała w Adamie.
– Wiem. Ale najwyraźniej moje serce ma słabość do nudnych prawników z dobrym sercem.
Z nim mogę być sobą
Czasem myślę, że życie ma dziwne poczucie humoru. Serio – jakby ktoś na górze miał pilota od sitcomu i z premedytacją wciskał „zamieszaj” w najmniej spodziewanym momencie. Zakład, który miał być tylko żartem, zmienił całe moje życie. A Adam... Adam był największym zaskoczeniem.
Gdyby ktoś mi powiedział rok wcześniej, że zakocham się w człowieku, który segreguje przyprawy alfabetycznie, wyśmiałabym go i jeszcze zrobiła mema na ten temat. A jednak – tu jestem. Żona. Z kotem. I z mężem, który nie tylko mnie znosi, ale jeszcze wygląda na całkiem szczęśliwego.
Czy to bajka? Nie. Dalej się kłócimy o głupoty. On chce jeździć na wakacje z planem dnia, ja chcę się zgubić i wrócić z muszlą w kieszeni. On lubi porządek, ja – chaos. Ale... nie boję się już być blisko. Nie boję się, że ktoś mnie rozgryzie. Bo ten ktoś już to zrobił. I został.
Czy zawsze będzie idealnie? Pewnie nie. Ale wreszcie przestałam grać. Jestem sobą – czasem cyniczna, czasem zmęczona, czasem śmieszna. A on wciąż tu jest. Z herbatą, z cierpliwością i z tą swoją nienagannie wyprasowaną koszulą.
I wiecie co? To wystarczy. A nawet więcej niż wystarczy.
Bo jeśli miałam przegrać ten zakład... to była to moja najlepsza porażka w życiu.
Iza, 30 lat
Czytaj także:
- „Zemściłam się na mężu, ale to ja okazałam się gorszą grzesznicą. Dałam obcemu uprawiać ogródek i nasionko zakiełkowało”
- „Żałuję, że zatrudniłam nianię do dziecka. Liczyłam na pomoc, a dostałam przepłakane noce i zrujnowane życie”
- „Mąż zostawił mnie z dziećmi i sporym kredytem, bo jakaś dzierlatka zawróciła mu w głowie. Nie ujdzie mu to na sucho”