Reklama

Moja mama opowiadała mi, że kiedy jeszcze była ze mną w ciąży, często słuchała koncertów fortepianowych Chopina. Twierdziła, że wprawiały ją w dobry nastrój, a przede wszystkim uspokajały mnie. Przestawałem się wiercić, kopać i rozpychać w jej brzuchu. I pewnie dlatego, że dojrzewałem w matczynym łonie przy dźwiękach Chopina, od dziecka chciałem być pianistą. Jak inni chłopcy oglądali mecze piłkarskie, tak ja z wypiekami na twarzy śledziłem festiwale Chopinowskie. Oni marzyli o zostaniu drugim Platinim, moim idolem był Krystian Zimerman. No i oczywiście od pierwszej klasy uczyłem się w dwóch szkołach – rano w zwykłej, po południu w muzycznej, w klasie fortepianu.

Reklama

Był jednak pewien problem. Pamiętam taką scenę: ja, podekscytowany ośmiolatek, gram podczas lekcji jakiś prosty utwór. Nauczycielka włącza metronom. Tit-tak, tik-tak, urządzenie powoli wyznacza rytm utworu. Ja gram. Po kilku minutach nauczycielka pyta:

– Maćku, czy tobie ten metronom aby nie przeszkadza?

– Nie, proszę pani – odpowiadam radośnie – zupełnie nie.

– Niestety – wzdycha kobieta.

Tak. Nie miałem wyczucia rytmu. Lata całe z tym walczyłem, by w końcu w sobie to poczucie jako tako wyrobić. Godziny spędzałem przy pianinie, by wykuć nutki, by wyćwiczyć kluchowate palce. Byłem niebiańsko cierpliwy, szatańsko pracowity. Tyle że nie miałem za grosz talentu.

Wszyscy o tym wiedzieli – nauczyciele, rodzice, rodzina. Ale nie ja. Pracowałem ciężko, skończyłem muzyczną szkołę średnią i… natrafiłem na mur. Do akademii muzycznej nie chcieli mnie przyjąć, choć starałem się przez trzy lata. Praca i obsesja nie wystarczyły.

– Dlaczego koniecznie chce pan zostać pianistą? – spytał mnie profesor w akademii, gdy trzeci raz mnie oblał.

Bycie muzykiem to moje przeznaczenie – odparłem ze ściśniętym gardłem.

– Czyżby? A po czym to pan poznaje, młody człowieku?

Zastanowiłem się.

– Muzyka mi się śni, nie wyobrażam sobie siebie w innej pracy. Czy to nie znak od przeznaczenia?

Stary profesor pokiwał głową.

– Być może. Ale… przeznaczenie, młody człowieku, zwodzi fałszywymi sygnałami, plącze ścieżki i niekiedy prowadzi do celu, o którym nigdy żeśmy nie śnili.

Więc być może muzyka rzeczywiście związana jest z twoim przeznaczeniem, chłopcze, ale nie sądzę, że w taki sposób, jak myślisz.

Wieczorami grałem do kotleta w jednym z hoteli

Szczerze mówiąc, tamtego dnia z jego słów zrozumiałem jedno: on mi mówił, że nie mam talentu i powinienem sobie muzykę odpuścić. Wkurzyłem się. Powiedziałem sobie, że będę ćwiczyć jeszcze więcej. Dostanę się za rok, za pięć lat, ale dopnę swego.

Wtedy moi rodzice się postawili.

– Masz już dwadzieścia dwa lata – powiedzieli. – Możesz z nami mieszkać, ale utrzymywać się będziesz sam. I dokładać do czynszu. I nie będziemy cię zatrzymywać, gdy pójdziesz na swoje. Jesteś już w końcu dorosłym mężczyzną.

Przez kilka tygodni byłem urażony – jak to, rodzice nie chcą mnie wspierać? Przecież to ich obowiązek! Ale byli konsekwentni i, niestety, musiałem iść do pracy. Oczywiście szukałem takiej, w której mogłem grać na pianinie. Bary, kluby jazzowe, zespoły muzyczne. Nikt mnie nie chciał. „Facet, ty jesteś klasyczny. Nie czujesz bluesa/jazzu/popu/rocka.” Obniżyłem więc swoje wymagania. Kilka miesięcy uczyłem przedszkolaków rytmiki rano, wieczorami grałem do kotleta w jednym z hoteli. Rok byłem kaowcem w domu kultury i przygrywałem regionalnym zespołom tanecznym. Czułem, że nie powinienem, że psuję ręce, ale z czegoś musiałem żyć, rodzice byli nieugięci. Oni wiedzieli, że Zimermanem nie będę, tylko ja nie dopuszczałem tego do świadomości. Dlaczego miałbym, skoro ciągle śnił mi się ten sam sen:

Stoję na scenie, przed pięknym, lśniącym czarnym Steinwayem, i patrzę na wiwatujących ludzi. Klaszczą, krzyczą, rzucają na scenę kwiaty. A ja jestem tak nieprawdopodobnie szczęśliwy. Bo sukces tego koncertu to moja zasługa.

Sen był tak rzeczywisty, jakby był rzutem oka w przyszłość. Uwierzyłem w niego już jako dziecko. I nie potrafiłem z tego zrezygnować.

Ale w końcu życie mnie do tego zmusiło.

Kilka tygodni po moich trzydziestych urodzinach poznałem Annę. Zakochałem się. To było tak, jakby los zabierając mi jedno, dał co innego w zamian. Annę poznałem podczas wypadku autobusu na trasie do Lublina. Już wsiadając do niego na dworcu w Warszawie, zauważyłem tę dziewczynę – stała trochę z boku, jakby niepewnie. Oczy miała ukryte za wielkimi ciemnymi okularami, a w ręku trzymała białą laskę. Była sama. Podszedłem i spytałem, czy mogę jej w czymś pomóc. Jej twarz rozpromienił uśmiech, a moje serce rozkwitło.

– Bardzo pan uprzejmy – odparła – ale czekam na… znajomego. Zaraz przyjdzie.

Słońce zgasło. Facet pojawił się po kilku minutach i wprowadził ją do autobusu. Usiedli kilka rzędów przede mną. Zorientowałem się, że nie są w zbyt dobrej komitywie. On ją pouczał i strofował, a ona tylko zaciskała usta. Czułem, że nie lubię faceta z każda chwilą bardziej.

Kierowca dostał zawału gdzieś w okolicach Nałęczowa. Nagle autobus zaczął zjeżdżać na przeciwległy pas, nadjeżdżające z przeciwka samochody trąbiły, ludzie w autobusie zaczęli krzyczeć, ktoś rzucił się do przodu, by łapać kierownicę, ale było za późno. Wypadliśmy z szosy, uderzając bokiem w jakąś ciężarówkę. Autobus przewrócił się, ludzie krzyczeli, wpadali na siebie, pękały szyby. Pandemonium.

Ja myślałem tylko o jednym – czy tej niewidomej dziewczynie nic się nie stało. Ktoś na mnie leżał, czułem, że coś niedobrego dzieje się z moją lewą ręką, ale myślałem tylko o Annie (choć wtedy jeszcze nie znałem jej imienia), a adrenalina to najsilniejszy środek przeciwbólowy. W końcu oswobodziłem się i zacząłem opanowywać chaos. Jakoś tak jest, że ludzie potrzebują lidera, zwłaszcza w ekstremalnych sytuacjach, gdy strach odbiera rozum. Lider zmusza innych do uspokojenia się, daje im cel, który pomaga uwięzić strach.

Opanowałem chaos w przewróconym autobusie

Miałem w swoim życiu kilka takich sytuacji, kiedy w stanie chaosu przejmowałem dowodzenie. Oczywiście nie zawsze były to sytuacje zagrażające życiu. Na przykład katastrofa na weselu mojej siostry, gdy nagle okazało się, że firma cateringowa zbankrutowała i nie przygotowała menu, właściciel leży pijany w sztok, a wesele za trzy godziny. To ja zająłem się ratowaniem sytuacji.

Opanowałem chaos i w przewróconym autobusie. Towarzysz Anny wypełzł sam, zostawiając ją bezradną. Pomogłem, zyskując tym jej wdzięczność. Na szczęście nikt nie zginął. Już w szpitalu dowiedziałem się, że mam złamaną rękę. W nadgarstku. Nie zrosła się dobrze, moja kariera pianisty odeszła w siną dal i gdyby nie to, że w zamian dostałem Annę i jej miłość, pewnie wpadłbym w otchłań depresji. Anna odnalazła mnie dwa tygodnie później, by mi podziękować. I już ze mną została.

Facet, który tchórzliwie uciekł z autobusu, był jej menedżerem, a Anna – śpiewaczką. Miała głos jak anioł, ale nikt o niej nie słyszał, bo ten spec od siedmiu boleści nie potrafił jej odpowiednio zareklamować. Zająłem się tym i wkrótce zostałem impresario mojej żony. Powoli Anna stawała się znana wśród melomanów. Nagrała płytę, dawała koncerty. Namówiłem ją, by rozszerzyła repertuar o klasykę śpiewaną jak pop i muzykę pop śpiewaną jak arie operowe.

Mimo moich starań i ciężkiej pracy, Anna nie stała się sławna, ale nigdy o tym nie marzyła. Chciała po prostu śpiewać i robić to tak, by móc z tego żyć. Dzięki mnie, jak twierdziła, jej marzenie się spełniło. A ja polubiłem pracę menedżera i oprócz mojej żony, po kilku latach miałem w swojej „stajni” jeszcze kilku artystów, którym pomagałem spełnić zawodowe marzenia. Pianistów, śpiewaków, dwóch skrzypków. Moja wiedza muzyczna, miłość do klasyki i talent organizacyjny pomagały mi otwierać różne drzwi.

Na czterdzieste piąte urodziny Anny – i dwudziestolecie kariery – zorganizowałem jej koncert w wielkiej, nowo wybudowanej filharmonii. Śpiewała ona, jej przyjaciele i „moi” muzycy. Widownia była pełna, koncert okazał się wielkim sukcesem. I właśnie tam, na scenie tego teatru, mój sen stał się rzeczywistością. Kiedy Anna skończyła swój występ, a ludzie na stojąco nagradzali ją oklaskami, ona wyciągnęła rękę w moją stronę. Powiedziała do mikrofonu:

– Wszystko, co dobrego przydarzyło się w moim życiu, zawdzięczam jednemu człowiekowi. Mojemu mężowi.

Reklama

Wyszedłem na scenę i razem skłoniliśmy się widowni. I nagle zorientowałem się: stoję na scenie, przed pięknym, lśniącym czarnym Steinwayem, i patrzę na wiwatujących ludzi. Klaszczą, rzucają na scenę kwiaty, a ja jestem nieprawdopodobnie szczęśliwy. Bo sukces tego koncertu to też moja zasługa.
Zupełnie jak w moim śnie. I zupełnie inaczej. Ale to bez znaczenia.

Reklama
Reklama
Reklama