Reklama

Wyglądała jak zawsze prześlicznie. Jaka szkoda, że od roku była szczęśliwą żoną mojego najlepszego przyjaciela… W wakacje przed trzema laty to ja zobaczyłem ją w barze na plaży w Świnoujściu. Smukła blondynka owinięta turkusowym pareo podkreślającym jej opaleniznę tak zmysłowo sączyła sorbet, że aż zaparło mi dech. Przysiadłem się i od słowa do słowa zgadaliśmy się, że mieszkamy w tym samym mieście, że oboje lubimy jazz i że niestety każde z nas ma urlop tylko do końca tygodnia. A potem? Spędzaliśmy dni na spacerach nad morzem, a nocą patrzyliśmy w rozgwieżdżone niebo. Wróciliśmy tym samym pociągiem i przegadaliśmy całą drogę. I pewnie ta historia potoczyłaby się jak wiele do niej podobnych wakacyjnych olśnień, gdybym nie przyprowadził Iwony do klubu na koncert i nie przedstawił z dumą kolegom.

Reklama

No cóż, nie została moją dziewczyną, a tym bardziej żoną, ale przyjaźń przetrwała. Do mało kogo miałem tyle zaufania co do niej i dlatego jej właśnie zdecydowałem się zwierzyć. Wiedziałem, że dobrze mi życzy. Nie bez znaczenia było, że Iwona studiowała psychologię i miała już pewne doświadczenie terapeutyczne. Wiedziałem też, że potrafi zachować dyskrecję, tego zresztą wymagał jej zawód. Wolałbym, żeby żaden z kolegów nie dowiedział się o moim problemie.

– No dobrze – powiedziała Iwona, dopijając kawę. – Jak rozumiem, ostatnio straciłeś radość życia, energię i motywację do działania. Dziwi cię najbardziej to, że nie znasz przyczyny?

– Nie pojmuję, co się stało. Przez pięć lat naprawdę wiele osiągnąłem. Cieszę się uznaniem szefa, awansowałem, dobrze zarabiam. Wyniosłem się z wynajmowanego z kolegami mieszkania do ładnej kawalerki, na którą zarobiłem sam. Zrealizowałem cały swój plan.

– I mimo to nie cieszysz się?

– Nie cieszę. Co gorsza, od przeprowadzki nic mi się nie chce. Przedtem męczyła mnie konieczność bycia bez przerwy dyspozycyjnym. Teraz mam dwa dni pracy zdalnej, o czym marzyłem, a ja leżę na tapczanie, patrzę w sufit i nie mam siły wstać i odpisać na maile.

– To trochę za szybko jak na wypalenie zawodowe. Ale mów dalej, proszę.

– Do niedawna jakoś się trzymałem. Ale odkąd zmierzch zaczął zapadać wcześniej, mnie dopada już nie smutek, ale rozpacz. Zimny wiatr i deszcz sprawiają, że czuję pokusę, by rzucić wszystko i uciec sam nie wiem dokąd. Wcześniej mi się to nie zdarzało. Co robić? Nie sądzisz, że to początki depresji? Są na to jakieś leki?

– Są, ale skoro to pierwszy taki epizod w twoim życiu, mam nadzieję, że nie będą konieczne. Spróbuję ci pomóc w inny sposób – powiedziała.

To wtedy usłyszałem magiczny zwrot „opuścić strefę komfortu”. Chodzi o to, by zacząć robić coś, czego się wcześniej nie robiło, co wymaga zmiany trybu życia, przełamania nawyków i przyzwyczajeń. Pozwoli to lepiej poznać własne nieznane możliwości. Uwolnić ukryte pokłady energii i odwagi. Jeśli ktoś żyje w szaleńczym pędzie, niech zacznie w skupieniu ćwiczyć tai-chi lub jogę. Domator niech ruszy z plecakiem w Bieszczady, a gość, którego paraliżuje nieśmiałość, weźmie udział w konkursie na opowiadanie dowcipów przed publicznością. Może to być decyzja o nauce nowego języka, niekoniecznie coś ekstremalnego. Iwona zasugerowała mi, bym sam poszukał takich działań, które kiedyś budziły we mnie lęk albo których z innych powodów nigdy nie podejmowałem. No i warto uaktywnić ciało, znaleźć hobby związane z ruchem.

Iwona na pożegnanie powiedziała, że wierzy we mnie. Pocałowała mnie po przyjacielsku w policzek, po czym potrząsając burzą jasnych włosów, oddaliła się ku czekającej taksówce. Patrzyłem na nią przez okno kawiarni aż do chwili, gdy odjechała. To, czego nigdy nie zrobiłem, to podjęcie prawdziwej walki o twe serce, moja droga przyjaciółko – pomyślałem – ale teraz ze względu na twojego męża, a mojego przyjaciela, to jest zadanie podwójnie niemożliwe. I zakłuło mnie coś w sercu.

Zaczęli wymyślać jakieś bzdury

W sobotę odwiedziłem moich dawnych współlokatorów. Rozpaliliśmy ognisko na pobliskich działkach. Kiedy już kumple podjedli i przepłukali gardła, zapytałem ich, o jakich przeżyciach w skrytości marzyli. Przykłady posypały się jak z rękawa. Wjazd na szczyt dymiącego wulkanu. Skok na bungee z mostu. Występ w roli tresera lwów w cyrku. Nurkowanie z rekinami. Spływ kajakiem alpejską rzeką. To na nic, przykłady jak z kiepskich powieści sensacyjnych, nie z życia. Koledzy prześcigali się w dalszych szalonych pomysłach, wyglądało, że bawią się całkiem dobrze. Ja przysunąłem się do ognia, bo chłód stawał się odczuwalny, i zacząłem w myślach snuć swoje wizje. W końcu Iwona poleciła mi, bym samodzielnie przemyślał sprawę.

Wspinaczka na ściance? Kiedyś byłem zwinny. Lot szybowcem albo balonem nad nurtem Wisły? Zawsze lubiłem widoki z lotu ptaka i mam lęk przestrzeni, może to okazja, by go przełamać? Obserwowanie ptaków na biebrzańskich bagnach? Ciekawe ze względu na ptaki, ale na pewno byłbym przemoczony od stóp do głów. Rozwijanie percepcji przez trening połączeń półkul mózgowych? To prawie magia, może się wymknąć spod kontroli…

Rozmyślania przerwały mi głosy kolegów, którzy przypomnieli sobie o transmisji meczu. Nie miałem nastroju na piłkę, więc wróciłem sam do pustego domu. Wydaje mi się, że w nocy przyśnił mi się rekin latający nad wulkanem. Jednak równie dobrze mógł to być lew w kajaku na Narwi. Wył wicher i padało.

Jeśli zlekceważę metodę podsuniętą przez Iwonę i pójdę do lekarza po receptę, stracę w jej oczach. Nazajutrz zdecydowałem, że wiosną wyprawię się na te bagna. Ale co robić jesienią i zimą? Po wyeliminowaniu dziedzin zbyt trudnych i zbyt kosztownych zdecydowałem się na tę ściankę. Znalazłem adres najbliższej sali i upewniwszy się, że będzie otwarta do późnego wieczoru, nie zważając na zapadający mrok i paskudną pogodę, poszedłem na rekonesans.

Niepojęte, jak bawi się nami los. Mimo tak oczywistego zamiaru do sali sportowej nie dotarłem. Czemu? Kiedy przechodziłem obok kanałku okalającego osiedle, usłyszałem dochodzące gdzieś z dołu jakieś popłakiwania i piski. W ciemności niewiele mogłem zobaczyć, ale domyśliłem się, że ktoś próbował utopić szczeniaka. Zsunąłem się po stromiźnie, przytrzymując się kępy zeschłej trawy, i z bliska dostrzegłem, jak coś małego rozpaczliwie walczy w wodzie o życie. Na nieszczęście blisko przeciwległego brzegu. Nie było czasu na szukanie gałęzi, by ją podać zwierzakowi. Nie miałby zresztą sił, by się po niej wspiąć. Tak jak stałem, wszedłem w błotnistą toń i zacząłem brnąć na drugą stronę. Zdążyłem w ostatniej chwili, bo najwyraźniej tracił siły i zaczął iść na dno. Zanurzyłem ramię, natrafiłem na niego po omacku i wyciągnąłem z wody. Trzymając go kurczowo jedną ręką, wyzwoliłem się jakoś z bluzy i mimo że przypominał pacynę błota, owinąłem go w polar. Ociekając brudną wodą, dotarłem do domu.

I tu czekała mnie przykra niespodzianka. Podczas gimnastyki z bluzą musiałem zgubić klucze, wyślizgnęły się pewnie, bo miałem je luzem w kieszeni. Telefon ocalał, ale zamókł, bo był w dolnej kieszeni bojówek. Koniec świata.

Stałem przed domem przemoczony, utytłany, szczękający zębami, w beznadziejnej sytuacji, bo nie znałem jeszcze ani jednego sąsiada, którego mógłbym przez domofon prosić o pomoc. Pocieszające było chyba tylko to, że w mojej bluzie ocalony maluch zaczął się poruszać. Przynajmniej moja ofiara nie pójdzie na marne. Ale zapalenie płuc mam jak w banku.

To dopiero nowy początek!

I wtedy zdarzył się cud. Drzwi od klatki się otworzyły, a przede mną stanęła osłupiała z zaskoczenia dziewczyna o króciutkich czarnych włosach. Zanim coś wykrztusiłem, usłyszała piski dobywające się z bluzy i nie wiem jak, ale domyśliła się wszystkiego. No, o zgubionych kluczach powiedziałem dopiero przed jej drzwiami, które właśnie gościnnie otwierała przede mną. Ewa dała mi ręczniki, kazała wziąć gorący prysznic i zajęła się ocalonym.

Piotr z latarką przeszukał miejsce zdarzenia i znalazł na brzegu moje klucze, na szczęście nie wpadły do wody. Mogłem wracać, ale Rekin (ostre ząbki plus mój sen!) zadbał, byśmy do północy nie potrafili się z nim rozstać. Na razie miał zostać u nich, ale ja obstawałem, że to jednak mój pies i do tematu wrócimy. Nie tylko do tego tematu, jak się domyślam. Cóż, Ewa rzuciła na mnie czar. Jej czarne jak węgiel, wesołe oczy nie pozwoliły mi do rana zasnąć.

Reklama

Iwony nie zawiodła intuicja. Sport ekstremalny to kąpiel w błocie. Nowe hobby związane z ruchem – spacery z Rekinem. A coś, co mnie wyrwie z rutyny? Nie miałem nigdy psa, a Rekin pewnie wywróci mi życie do góry nogami. I jeszcze coś, o czym Iwona, będąc osobą taktowną, nie wspomniała ani słowem. Żeby naprawdę opuścić strefę komfortu, trzeba się po prostu bez pamięci zakochać. I to nieoczekiwanie właśnie się stało w ten jesienny wieczór!

Reklama
Reklama
Reklama