Reklama

Każdy dzień wyglądał tak samo. Pobudka, szybki prysznic, kawa wypita w biegu i stanie w korkach. Potem osiem godzin w klimatyzowanym biurze, pełnym ludzi, których interesowała tylko liczba wyrobionych godzin i kolejne martwe spotkania, po których nikt nic nie zmieniał. Wieczorami siłownia albo seriale, żeby chociaż na chwilę zagłuszyć to dziwne uczucie pustki, które rosło we mnie od miesięcy. Marta mówiła, że przesadzam. Że każdy ma kryzysy, że to minie. Ale im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej wiedziałem, że nie chcę już czekać. Musiałem coś zmienić.

Reklama

Któregoś dnia wpisałem w wyszukiwarkę: „dom do remontu na wsi”. Po godzinie oglądania zdjęć zarośniętych ogrodów i drewnianych chałup wiedziałem, że to jest to. Następnego dnia powiedziałem przyjaciółce, że sprzedaję mieszkanie i wyprowadzam się na wieś. Myślała, że żartuję. A ja pierwszy raz od lat byłem czegoś tak pewien.

Nikt mnie nie rozumiał

Zamknąłem drzwi mieszkania po raz ostatni i przez chwilę stałem w bezruchu. Klucze wrzuciłem do skrzynki, tak jak umówiliśmy się z nowym właścicielem. Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażałem sobie, że mogę tak po prostu porzucić całe swoje dotychczasowe życie i wyjechać. A jednak. Marta nawet nie przyszła się pożegnać. Ostatnia rozmowa skończyła się kłótnią.

To jest kompletnie irracjonalne! Sprzedajesz mieszkanie w centrum miasta, żeby zamieszkać w ruinie? – krzyczała.

– Bo mam dość, rozumiesz? Chcę żyć inaczej!

To sobie pojedź na urlop, a nie rujnujesz sobie życie!

Nie chciałem już się tłumaczyć. Kilka godzin później byłem na miejscu. Stara, drewniana chata wyglądała jeszcze gorzej niż na zdjęciach. Dach się zapadał, podwórko zarosło chaszczami, a drzwi skrzypiały jak w horrorze. To miał być mój nowy dom. W nocy nie mogłem zasnąć. Wokół panowała przerażająca cisza, przerywana jedynie odgłosami, których nie umiałem rozpoznać. Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Serce podskoczyło mi do gardła. Otworzyłem. Na progu stał starszy mężczyzna, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem.

A pan to kto? – zapytał.

– Łukasz. Nowy właściciel.

– Włodek. I powiem panu jedno. Jeśli myśli pan, że wieś pana przyjmie z otwartymi ramionami, to lepiej od razu wracać do miasta.

Pozbyłem się złudzeń

Pierwsze tygodnie były gorsze, niż się spodziewałem. Wydawało mi się, że ucieczka na wieś będzie wyglądała jak w tych wszystkich filmach – kawa na werandzie, zapach lasu i spokój. Rzeczywistość okazała się inna. Miejscowi patrzyli na mnie z nieufnością. W sklepie sprzedawczyni liczyła mi resztę bez słowa, a sąsiad, który podlewał ogródek, odwrócił się na pięcie, gdy próbowałem się przywitać. Tylko Włodek czasem przychodził, choć robił to bardziej z ciekawości niż z sympatii.

– Kawiarnia? – prychnął, kiedy opowiedziałem mu o swoim pomyśle. – Myśli pan, że ktoś tu będzie przychodził na modne latte?

Nie miałem wątpliwości, że nie będzie łatwo, ale nie zamierzałem się poddać. Skrobałem ściany, wymieniałem deski, uczyłem się wszystkiego, co dotąd było mi obce. Wieczorami, zmęczony do granic, siadałem na ganku i zastanawiałem się, czy to miało sens. Któregoś dnia odwiedziła mnie Dorota, właścicielka lokalnej piekarni. Wpadła bez zaproszenia, rzucając mi nieprzychylne spojrzenie.

Chcesz tu piec ciasta? – zapytała bez ogródek.

– Tak, coś w tym stylu.

Powodzenia. Bo tu ludziom nowości nie smakują.

Jej ton był chłodny, ale w oczach dostrzegłem coś innego. Może jednak nie wszystko było stracone.

Coś się zmieniło

Mijały miesiące, a ja wciąż miałem więcej problemów niż klientów. Otworzyłem kawiarnię, choć kawiarnia to za duże słowo – kilka stolików, ekspres, lada. Pachniało świeżo mieloną kawą, piekłem proste ciasta. I co? Nic. Ludzie zaglądali, ale głównie z ciekawości. Siedli, popatrzyli i wychodzili. Oszczędności topniały szybciej, niż zakładałem. Zaczęło do mnie docierać, że moja wielka ucieczka na wieś może skończyć się spektakularną porażką. Pewnego wieczoru, po kolejnym dniu bez klientów, wziąłem telefon i zadzwoniłem do Kamila, dawnego kolegi z pracy.

Stary, miałeś rację. To był błąd – powiedziałem od razu.

– Co, jednak korporacja nie taka zła? – zaśmiał się.

– Nie wiem, co ja tu robię. Nikt mnie tu nie chce, biznes ledwo zipie.

– Wróć, pogadam z szefem, może coś się znajdzie.

Pomyślałem, że to może być rozwiązanie. Spakuję się, sprzedam tę ruinę i wrócę do znanego świata. Nie będzie łatwo, ale przynajmniej będę miał pieniądze, stabilizację… Tylko że tej nocy nie mogłem zasnąć. W głowie kołatało mi się wiele pytań. A jeśli się poddam, to kim będę? Gościem, który spróbował i uciekł? Czy to był mój koniec, czy dopiero początek? Następnego dnia coś się zmieniło. Gdy podszedłem do drzwi kawiarni, zobaczyłem Włodka. Stał z rękami w kieszeniach.

Nie zamykasz jeszcze kawiarni, co? – zapytał, patrząc na mnie spod krzaczastych brwi.

Nie wierzyłem w to, co słyszę

Włodek wszedł do środka i rozejrzał się, jakby widział miejsce po raz pierwszy. Oparł się o ladę i spojrzał na mnie uważnie.

Pieczesz coś dzisiaj? – zapytał jakby od niechcenia.

– Właśnie skończyłem sernik – odpowiedziałem, wciąż niepewny, czy nie chce mi wytknąć kolejnego błędu.

Usiadł przy stoliku, bez słowa czekając, aż mu podam kawałek. Jadł powoli, mruknął coś pod nosem, a potem odłożył widelec.

No, nie jest najgorzej – stwierdził.

To był pierwszy znak, że coś może się zmienić. Dwa dni później pojawiło się kilku jego znajomych, którzy przyszli zobaczyć, „co ten miastowy tu wymyślił”. Zamówili kawę, a potem jeszcze po kawałku ciasta. Następnego dnia przyszli znowu. Poczta pantoflowa zaczęła działać. W weekend w kawiarni zrobił się ruch. Po raz pierwszy od otwarcia zabrakło miejsc przy stolikach. Nawet Dorota przyszła, stanęła w progu z rękami skrzyżowanymi na piersi i pokiwała głową.

Może jednak coś z ciebie będzie – powiedziała.

Przyszła też z propozycją.

Skoro nie zamierzasz się poddać, to dogadajmy się – powiedziała. – Ty masz kawę, ja mam pieczywo. Możemy się wymienić.

Nie wierzyłem w to, co słyszę. Jeszcze niedawno patrzyła na mnie jak na intruza, a teraz składała mi ofertę współpracy. Patrząc na pełne stoliki, wiedziałem jedno. Nie mogłem się teraz wycofać.

Byłem w szoku

Wszystko zaczęło się układać. Współpraca z Dorotą przyciągnęła nowych klientów – jej świeże pieczywo i moje domowe ciasta okazały się strzałem w dziesiątkę. Nawet mieszkańcy, którzy wcześniej omijali kawiarnię szerokim łukiem, zaczęli zaglądać. Włodek wpadał niemal codziennie, zawsze siadał w tym samym miejscu i mruczał pod nosem:

– No, no, miastowy, zaczynasz się uczyć.

Nie spodziewałem się, że wieść o moim sukcesie dotrze aż do starych znajomych z pracy. Dlatego, gdy pewnego dnia w drzwiach zobaczyłem Kamila, poczułem coś na kształt szoku.

– To tutaj? – zapytał, rozglądając się po wnętrzu. – Nieźle to wygląda.

Usiedliśmy przy stoliku. Zamówił espresso, spróbował ciasta i kiwnął głową z uznaniem.

Przyszedłeś mi powiedzieć, że mam wracać? – zapytałem.

– Wcale nie. Właściwie… to mam dla ciebie propozycję.

Patrzyłem na niego, czekając na ciąg dalszy.

– Nasza firma chce dostarczać wypieki do różnych lokali. Szukamy miejsc, które mają już klientów i dobrą opinię. Możemy się dogadać – powiedział, patrząc na mnie uważnie. – Dostałbyś świetne produkty i stabilność.

To ironia losu. Gdy chciałem wrócić, nie było dla mnie miejsca. A teraz, kiedy naprawdę poczułem, że coś buduję, korporacja znów wyciągała po mnie ręce.

Muszę to przemyśleć – powiedziałem, choć chyba już znałem odpowiedź.

Patrząc na gwar w mojej kawiarni, wiedziałem, że jestem dokładnie tam, gdzie powinienem być.

Podjąłem trudną decyzję

Wieczorem usiadłem na werandzie z kubkiem herbaty i patrzyłem na swoją kawiarenkę. Jeszcze kilka miesięcy temu to miejsce było ruiną, a ja wątpiłem, czy w ogóle tu pasuję. Teraz przychodzili tu ludzie, rozmawiali, śmiali się, pili kawę i jedli ciasta, które sam piekłem. Oferta Kamila wciąż siedziała mi w głowie. Gdybym ją przyjął, miałbym pewność, że biznes przetrwa. Mniejsze koszty, stabilność, mniej stresu. Kiedyś pewnie nawet bym się nie zastanawiał. Ale teraz…

– Coś cię gryzie? – Włodek usiadł obok mnie, jakby wyczuł, że mam dylemat.

Mój znajomy z miasta, chce, żebym podpisał z nimi umowę na dostawy wypieków – westchnąłem.

Włodek milczał chwilę, patrząc w dal.

A ty chcesz, żeby twoja kawiarnia stała się taka sama jak wszystkie inne?

Nie odpowiedziałem od razu. Przypomniałem sobie pierwsze dni tutaj, momenty zwątpienia i powolne zdobywanie zaufania mieszkańców. Moja kawiarnia nie była jeszcze idealna, ale była moja. Następnego dnia zadzwoniłem do Kamila.

Dzięki za propozycję, ale zostaję przy swoim – powiedziałem.

Nie wiedziałem, co będzie za rok, ale wiedziałem już, że nie jestem już facetem z miasta. Nie jestem uciekinierem. Jestem właścicielem kawiarni na końcu świata. I chyba po raz pierwszy w życiu czułem, że jestem we właściwym miejscu.

Reklama

Łukasz, 45 lat

Reklama
Reklama
Reklama