Reklama

Tata się nie śmiał. Jako dzieciak nie zwracałem na to uwagi, po prostu byliśmy razem i nie wiedziałem, że żarty to także kawałek życia. U nas było inaczej. Nie było mamy… Nie pamiętałem jej. Widziałem jakieś pożółkłe zdjęcia, ale nic mi nie mówiły, nie przywoływały wspomnień, nie budziły skojarzeń. Ot, jakaś kobieta z bobasem, czyli ze mną na rękach, tu z wózkiem, tam znowu z sankami. Nic – obce, obojętne obrazki. Odkąd pamiętam, był tylko tata. Myślałem, że tak jest wszędzie, więc nie pytałem o to, co uznawałem za naturalne. Oczywiście, bywały u nas w domu kobiety, ale raczej jako osoby do pomocy, a nie ktoś bliski. Tyle że dzieci się nad tym nie zastanawiają. Jest, jak jest. Pytania pojawiają się później, dużo później. A niekiedy wcale. Ja nie pytałem bardzo długo.

Reklama

Wiedza, która ma znaczenie w życiu

Gdybym miał pięć lat, zapytałbym pewnie, czy mam mamę. Byłem już jednak trzynastolatkiem, więc pytanie brzmiało: „Co się stało z moją mamą?”. Ojciec był chyba od dawna przygotowany na moją dociekliwość. Jego odpowiedź brzmiała jak wyuczona lekcja.

– Byłeś bardzo mały, Franek, nie możesz jej pamiętać. Mama ciężko zachorowała, musiała iść do szpitala. Leżała tam dość długo, ale nie udało się jej wyleczyć i zmarła. Ale wiedz, że bardzo cię kochała.

Prosty, zwięzły komunikat. Nie wiem, czego się spodziewałem: „Usiądź synu, porozmawiamy”, a potem długiej opowieści pełnej wzruszeń? A może wspólnego oglądania albumu ze starymi zdjęciami połączonego z gawędą o historii rodziny? Wyjaśnienie ojca pozbawione było sentymentów. Dostałem odpowiedź i powinienem na tym poprzestać.

– A dlaczego nigdy nie chodzimy na jej grób? – drążyłem jednak temat, ale tata i na to miał gotową odpowiedź.

– Ciało mamy zostało skremowane, a urnę z prochami zabrali jej rodzice. Straciłem z nimi kontakt, nie lubili mnie, a potem wyemigrowali do Australii. Cztery lata temu zmarli.

Kolejne wyczerpujące wyjaśnienie nie pozostawiające wątpliwości. O cóż jeszcze miałbym pytać?

„Naprawdę ważna jest ta wiedza, która ma znaczenie w życiu” – mawiał ojciec. Słuchałem go i wierzyłem w te jego męskie, twarde zasady. I też chciałem być taki twardy jak on.

Pierwsze zderzenie z brutalną rzeczywistością nastąpiło szybko, jeszcze w podstawówce. Z szafy w naszej klasie zginął rzutnik do slajdów. Szafa była zamykana na klucz, nie było śladów zniszczenia zamka, oderwanych pleców mebla ani innych prymitywnych metod wdarcia się do środka. A rzutnik wsiąkł! Nasza wychowawczyni, pani K., płakała, bo została obciążona kosztami urządzenia. Nikt jej nie posądzał o kradzież, ale uważano, że nie dopilnowała. Cała klasa chciała się zrzucić, ale absolutnie się nie zgodziła.

A ja wiedziałem, kto to zrobił. A właściwie domyślałem się. Zenek M. chwalił się kiedyś, że ma w domu taką samą szafę i jego kluczyk na pewno pasuje do tej szkolnej. A potem pokazywał chłopakom różne drobne przedmioty, które wychowawczyni trzymała w szafie: kolorową kredę, naklejki biblioteczne, foliowe okładki do zeszytów. Po chwilowym zainteresowaniu nikt nie zwracał uwagi na takie drobiazgi i Zenek nie urósł do rangi klasowego bohatera. Gwizdnął więc rzutnik, ale do tego bał się przyznać. Nie byłem pewien, ale po piątkowych lekcjach zaczekałem na niego.

– Zenek, oddaj ten rzutnik. Przecież tu chodzi o naszą „Kozłosię”, chcesz, żeby miała kłopoty? To świństwo…

Małek zrobił się czerwony jak burak, ale butnie odpowiedział:

– Spier…!

Byłem dumny, że jestem jego synem

Wróciłem do domu i nie wiedziałem, co zrobić. Do momentu, kiedy przyszedł tata. On będzie wiedział, co trzeba zrobić – pomyślałem i opowiedziałem mu wszystko. Wysłuchał historii bez przerywania. Jak zwykle był poważny i pryncypialny.

– Słusznie postąpiłeś. Załatwię sprawę, nie myśl o tym więcej – powiedział cicho. – I nie mów nikomu, że wiesz. Nie trzeba – poklepał mnie po ramieniu i popchnął do kuchni na kolację. Potem ojciec wyszedł na godzinę. Kiedy wrócił, powiedział tylko:

– Sprawa załatwiona. Idź spać, dobranoc.

Kiedy usypiałem, myślałem o tym, że mój ojciec jest najwspanialszym człowiekiem na świecie. Bohaterem większym niż Batman, Zielona Latarnia i Spiderman razem wzięci. Byłem dumny, że jestem jego synem i marzyłem, że będę taki jak on.

W poniedziałek roześmiana „Kozłosia” wpadła do klasy i oznajmiła, że rzutnik się znalazł.

– Straszna ze mnie gapa – ćwierkała radośnie wychowawczyni. – Przestawiłam go na inną półkę i nieopatrznie przykryłam rolkami krepiny. Wszystko jest w porządku!

Akurat! Wiedziałem, że kłamała, bo w szkole nie było Zenka. To nie był przypadek. Pewnie jego ojciec tak mu wlał, że nie mógł usiąść na czterech literach. No, przynajmniej powinien tak zrobić. A wszystko to dzięki mnie i mojemu tacie. Byłem bardziej niż dumny…

Tak pan to widzi…

Wspominałem tamten czas za każdym razem, gdy na kilka dni wracałem do domu po powrocie z rejsu. A bywało, że byłem w morzu nawet przez osiem, dziewięć miesięcy. Właściwie to jeszcze zanim zacząłem pływać, wyniosłem się z domu na dobre. Szkoła średnia, studia – już wtedy byłem samodzielny i powroty do domu traktowałem, jak rytuał ładowania akumulatorów. Wracałem do taty, mojego bohatera z dzieciństwa, człowieka, którego szanowałem i który wcale się nie zmieniał. Ciągle był poważny, pryncypialny i bezkompromisowy, ale do głowy mi nie przychodziło, że mógłby być inny. Teraz jechałem do domu, by zidentyfikować zwłoki.

– Jestem Franciszek G., szukam komisarza B. – młody policjant w dyżurce nie był zdziwiony moją obecnością i od razu podniósł słuchawkę.

– Już jest – powiedział i po chwili rozległ się brzęczyk przy drzwiach.

Otworzyły się i wyszedł z nich facet w typie łagodnego twardziela.

– B. – przedstawił się krótko i wyciągnął rękę. – Proszę za mną.

W milczeniu pokonaliśmy dwa piętra i korytarz. Po chwili siedziałem przy biurku naprzeciw policjanta mniej więcej w moim wieku. Facet nalał do szklanek wodę mineralną i zachęcił do wypicia.

– Ciepło – powiedział i wypił. – Może kawę, coś do jedzenia? – zapytał miękkim niskim głosem.

Pokręciłem przecząco głową. Policjant westchnął ciężko i usiadł wygodniej w obrotowym fotelu.

– Panie., najpierw ja, a pytania później, OK?

Kiwnąłem głową.

– Kiedy ostatni raz był pan u ojca?

– Siedem miesięcy temu.

– Był zdrowy, dobrze się czuł, nie mówił o jakichś kłopotach?

– Nie. On był małomówny. Nigdy się nie skarżył na nic. Wszystko było w porządku.

– Nie miał z nikim zatargów, kłótni? O spadek, dom, obrazy? Może z rodziną się wadził?

– Nie utrzymywał z nikim kontaktów. Pan pyta, czy miał wrogów? Jak w filmie?

– O to nie pytam, bo wiem, że miał…

Poczułem gniew i oburzenie.

– Jak pan może! Ojciec był porządnym człowiekiem, wzorem…

Glina przerwał mi ruchem ręki.

– Panie G., niech pan się uspokoi. Pan dość dawno stąd wyjechał, jako chłopak jeszcze, a wracał rzadko i na krótko. Mam prawo sądzić, że niewiele pan wiedział i wie o życiu w mieście, o ludziach, o tym, co tu się dzieje. I niewiele też pan wie o swoim ojcu.

– Wypytuje mnie pan tak, jakby tata był wrogiem publicznym numer jeden! – uniosłem się. – A on całe życie uczciwie pracował. No ale skoro był w kierownictwie naszych zakładów chemicznych, to wiele osób mu zazdrościło!

– Tak pan to widzi… – komisarz B. pokiwał ze zrozumieniem głową. – No dobrze, chodźmy. Upewni nas pan, że ciało znalezione w pańskim mieszkaniu, to rzeczywiście Henryk G.

Zadbał o to, by została tam na stałe

Do szpitala pojechaliśmy cywilnym oplem komisarza. Przed B. i jego legitymacją otwierały się wszystkie drzwi, więc szybko dotarliśmy do prosektorium. Pracownik w błękitnym kitlu i maseczce otworzył jedną z lodówek i wysunął ciało okryte prześcieradłem. Odsłonił głowę. Twarz ojca była jeszcze poważniejsza niż zwykle, wręcz groźna. Pociągła, kostyczna, z zapadniętymi policzkami i wąską kreską zaciśniętych ust. Kilkudniowy zarost pokrywał policzki i szyję, co mocno mnie zdziwiło, bo tata golił się regularnie każdego ranka.

– To mój ojciec – powiedziałem cicho. – Henryk G. Na pewno.

B. kiwnął głową i energicznym ruchem ściągnął prześcieradło niżej. Odskoczyłem. Klatkę piersiową mężczyzny pokrywały wytatuowane napisy cyrylicą, skrzyżowane sztylety, prawosławny krzyż, gwiazdki wojskowe i dwugłowy carski orzeł. Już sam ten widok wywołał u mnie mdłości, ale oprócz tej przedziwnej grafiki w ciele było kilkanaście ran zadanych pewnie czymś długim i ostrym.

Gapiłem się na ciało ojca i nagle zrozumiałem, że naprawdę niewiele wiedziałem o tym człowieku. Bez słowa odwróciłem się i wyszedłem. A B. zaraz za mną. Usiadłem na ławce szpitalnego parku. W głowie mi dudniło, przed oczami latały kolorowe plamy. Oddychałem spazmatycznie. Komisarz B. usiadł obok mnie, z dużej torby wyjął kilka plastikowych teczek.

– Przepraszam, panie Franciszku, ale musiałem panem wstrząsnąć – powiedział spokojnie. – W innym przypadku po prostu by mi pan nie uwierzył.

– A to jeszcze nie koniec szokowania?

– Niestety nie, ale pan jest twardym człowiekiem morza, na pewno sobie z tym wszystkim poradzi…

– No to niech pan wali – uśmiechnąłem się gorzko.

B. znowu westchnął głęboko i podał mi niebieską teczkę. Zanim zdążyłem ją otworzyć, policjant zaczął mówić.

– Mężczyzna, którego pan przed chwilą widział, tak naprawdę nie był pańskim ojcem. Nazywał się Borys J.. Kapitan wywiadu. Zniknął ze swojej jednostki w Polsce jeszcze przed wyprowadzeniem Armii Czerwonej z naszego kraju. Uciekł i przepadł gdzieś w kraju. Inteligentny, przystojny, świetnie mówiący po polsku Karlenko spotkał na Pomorzu Annę G., samotną matkę z dziesięciomiesięcznym synem Franciszkiem. Ojciec dziecka zaginął bez wieści. Podobno uciekł do Szwecji, ale to nie jest potwierdzone. Młoda kobieta zakochała się w Borysie i razem z nim wyjechała na Śląsk. Tam uchodzili już za małżeństwo, zdobyli oficjalne dokumenty i rozpoczęli zwyczajne życie. Borys bał się jednak, że Anna może go zdradzić lub szantażować, a towarzysz Karlenko miał plany tajnego działania na rzecz zdradzonej ojczyzny. Nie mógł ryzykować. Systematycznie ją straszył, terroryzował, aż doprowadził ją do zaawansowanej choroby psychicznej. Biedna kobieta straciła kontakt z rzeczywistością. Dokonała kilku drobnych przestępstw, nie ukarano jej jednak, uznając tłumaczenia „męża” o jej chorobie. Kiedy jednak w desperacji podpaliła kamienicę, wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, a Karlenko zadbał o to, by została tam na stałe.

Moje życie stanęło na głowie

– On nie jest moim…

– Ojcem? Nie jest, mamy też problem z pańską matką – B. miał zatroskaną minę.

– Ojciec… On mówił, że umarła…

– Nie, nadal żyje. Cały czas była w tym cholernym szpitalu – policjant wyjął z innej teczki fotografię zwłok. – Widzi pan te rany? Tutaj… – pokazał powiększenie klatki piersiowej z tatuażami.

Dopiero teraz zauważyłem, że ślady po narzędziu zbrodni układają się w regularny kształt. Kształt litery A.

– I pan sądzi, że to ona? Że po latach go dopadła?

– To bardzo prawdopodobne.

– Ale skoro ciągle przebywa w szpitalu…

– No właśnie już nie. Kilka tygodni temu była tam awaria prądu podczas burzy, coś się zapaliło, jakiś magazyn i pacjentów czasowo ewakuowano. Na kilkanaście godzin. Po powrocie okazało się, że kilkoro zniknęło. W tym także Anna G. Do tej pory jej nie odnaleziono. Co gorsza, nie wiemy, jak teraz wygląda, jakiego używa nazwiska…

– …i gdzie może być – dokończyłem cicho.

Cholera, moje życie stanęło na głowie. W jednej chwili straciłem ojca i odzyskałem matkę, której zamiast szukać, powinienem się obawiać. Obłęd!

– Proszę po prostu być ostrożnym, panie Franciszku. Ta kobieta może pana szukać…

Reklama

Spojrzałem na B. – nie uśmiechał się. Nie wiedziałem, co robić. Za dwa tygodnie znowu wypływam w morze na kilka miesięcy. W tym czasie mam sporo spraw do załatwienia. Zdążę? A może lepiej poczekać? Tylko na co…

Reklama
Reklama
Reklama